Tej nocy, w mrocznej godzinie zaraz po przelotnym deszczu, który zbryzgał miasto potokami brudnej wody, drzwi magazynu Isaaca otworzyły się cicho. Ulica była pusta i przez kilka minut nic się nie działo, jeśli nie liczyć łopotu skrzydeł przelatujących z rzadka ptaków i nietoperzy. Płomienie dalekich latarń gazowych drżały niepewnie.
Konstrukt wytoczył się chwiejnie na ciemną ulicę. Jego zawory i tłoki spowijały kawałki szmat i starego koca, skutecznie zagłuszając charakterystyczny klekot maszyny. Automat spieszył się, buksując niepewnie na starzejących się kołach.
Wtoczył się w gąszcz bocznych uliczek, omijając łukiem śpiących, nieświadomych niczego pijaków. Palniki gazowe ukryte w metalowym ciele konstruktu rozświetlały je od środka bladożółtą poświatą.
Automat skręcił gwałtownie i ruszył wzdłuż wiaduktu napowietrznej kolei. Rozciągnięte wiatrem smugi cirrusów ukrywały krążące nad miastem sterowce. Konstrukt, niczym mechaniczny różdżkarz, uparcie kierował się ku Smole, rzece uwięzionej w korycie ponadczasowych skał, dzielących Nowe Crobuzon jak pręga po uderzeniu gigantycznego bicza.
Zniknął wreszcie na kilka godzin gdzieś za mostem Sheer, jadąc ku południowym dzielnicom miasta. Pojawił się w tym samym miejscu, gdy świt zaczynał już rozjaśniać niebo, i pełną mocą silnika pospieszył z powrotem ku Brock Marsh. Przejawił tym samym wyjątkowo dobre wyczucie czasu, ponieważ gdy tylko zdążył wjechać do magazynu i zaryglować za sobą drzwi, Isaac powrócił z całonocnych poszukiwań Davida, Lin, Yagharka, Lemuela Pigeona i wszystkich innych osób, które, jak sądził, mogłyby mu pomóc.
Lublamai spoczywał na zaimprowizowanym posłaniu, które Isaac przygotował dla niego z kilku zestawionych krzeseł. Powróciwszy do laboratorium, Grimnebulin natychmiast podbiegł doń, szepcząc bez nadziei jego imię, ale szybko przekonał się, że nic się nie zmieniło: Lublamai nie spał, ale i nie był przytomny; po prostu leżał nieruchomo, gapiąc się w przestrzeń.
Nie minęło wiele czasu, nim do laboratorium wpadł jak burza David. Zmierzał właśnie do jednego ze swych ulubionych lokali, kiedy dotarła do niego niepokojąca i niejasna wiadomość pozostawiana przez Isaaca w niezliczonych punktach miasta.
Usiadł bez słowa przy Grimnebulinie, wpatrując się w leżącego bez zmysłów przyjaciela.
– Nie do wiary, że zezwoliłem ci na coś takiego – rzekł matowym głosem.
– Na Jabbera, Davidzie… Sądzisz, że nie zastanawiam się nad tym wciąż i od nowa? Przecież to ja pozwoliłem uciec tej przeklętej…
– Wszyscy powinniśmy być bardziej przewidujący – przerwał mu Serachin. – Umilkli na długie minuty. – Sprowadziłeś lekarza? – spytał w końcu David.
– Prawie natychmiast. Phorgita, tego z przeciwka, kiedyś już miałem z nim do czynienia. Wytarłem trochę Luba, oczyściłem mu twarz z tego lepkiego gówna… Phorgit oczywiście nie wiedział, co o tym myśleć. Podłączył się z bogowie wiedzą jakim sprzętem, nie pamiętam nawet, ile zrobił odczytów… a wszystko to podsumował krótko: „Nie mam pojęcia”. Powiedział: „Proszę go ogrzewać i karmić, chyba że wolałby pan trzymać go w chłodzie i nie dawać nic do jedzenia…” Mógłbym sprowadzić kogoś z uniwersytetu, żeby rzucił okiem na Luba, ale nie robię sobie wielkich nadziei…
– Co ona mu zrobiła?
– Dobre pytanie, Davidzie. Bardzo dobre. To jest właśnie sedno tej kurewskiej sprawy.
Kolejną chwilę ponurego milczenia przerwało niepewne stukanie w resztkę rozbitej szyby tkwiącą jeszcze w oknie. Isaac i David odwrócili się, by ujrzeć Miętafiksa strachliwie wtykającego do środka swój paskudny pysk.
– Diabli nadali… – mruknął zirytowany Grimnebulin. – Słuchaj no, Miętafiksie, wpadłeś w nie najlepszym momencie, kapujesz? Pogadamy później, dobrze?
– Tak tylko zaglądam, szefuniu… – Drżący głos wyrmena w niczym nie przypominał jego normalnego, entuzjastycznego skrzeczenia. – Chciałem sprawdzić, co z panem Lublubem.
– Co? – spytał Isaac, wstając gwałtownie. – Jak to co?
Miętafix cofnął się nieco, spłoszony, i jęknął z cicha.
– Nie krzycz, mistrzuniu. To nie moja wina… Chciałem sprawdzić, czy Lublub lepiej się czuje po tym, jak ten wielki skurwiel wyżarł mu twarz.
– Miętafiksie, ty tu byłeś?!
Wyrmen smętnie kiwnął głową i przysunął się o krok bliżej, wciąż balansując na okiennej ramie.
– Co tu się stało? Nie mamy nic do ciebie, Miętafiksie… Chcemy tylko, żebyś nam opowiedział, co widziałeś – poprosił Isaac.
Miętafix pociągnął nosem i żałośnie zwiesił łeb. Potem po dziecinnemu wydął wargi, skrzywił się i wybuchnął gwałtownym potokiem słów.
– Wielki sukinsyn schodzi po schodach, tłukąc tymi strasznymi skrzydłami i trzaskając ogromnymi zębiskami… i… i… wszędzie ma pazury i taki wielki, lepki jęzor… i ja wtedy… a pan Lublub… spojrzał w lustro… a kiedy się odwrócił i zobaczył go… to zgłupiał… widziałem… zakręciło mi się we łbie, a jak mi przeszło, to zobaczyłem… jak wcisnął panu Łubowi język do gardła i… chlup, chlup, usłyszałem w środku, w głowie i wtedy… dałem nogę, bo nic nie mogłem zrobić, przysięgam!… Tak się boję… – Wyrmen rozkleił się do reszty, zalał się łzami i glutami jak skarcony klapsem dwulatek.
Kiedy Lemuel Pigeon dotarł na miejsce, Miętafix jeszcze szlochał i nie pomagały mu ani słowa pocieszenia, ani groźby, ani łapówki. Wreszcie wyrmen zasnął, zwinięty w kłębek na upapranej smarkami kołdrze – i tym razem dokładnie tak, jak zrobiłoby to wyczerpane ludzkie dziecko.
– Widzę, że zwabiłeś mnie tu podstępem. Powiedziano mi, że nie pożałuję, jeśli natychmiast odwiedzę twoje laboratorium. – Lemuel spojrzał pytająco na Grimnebulina.
– Do ciężkiej cholery, Pigeon, ty pieprzony kombinatorze – wrzasnął na niego Isaac. – Tylko to cię obchodzi? Nie martw się, sukinsynu, dostaniesz, co ci się należy! Teraz lepiej? A teraz mnie, kurwa, posłuchaj… Ktoś został zaatakowany przez coś, co wylęgło się z poczwarki, którą ty mi załatwiłeś. Musimy powstrzymać tę istotę, zanim zrobi krzywdę innym ludziom. Musimy czegoś się o niej dowiedzieć, a w tym celu przede wszystkim wypadałoby ustalić, skąd się wzięła, i to jak najszybciej. Nadążasz za mną chłopie?
Lemuel nie dał się zastraszyć wybuchem Isaaca.
– Słuchaj, chyba nie winisz mnie za to, co się stało… – zaczął, ale Grimnebulin przerwał mu, kipiąc od gniewu.
– Na Diabli Ogon, nikt cię nie wini, kretynie! Wręcz przeciwnie! Chcę tylko powiedzieć, że jesteś stanowczo zbyt dobrym biznesmenem, żeby nie prowadzić zapisków na temat dostaw, które otrzymujesz. Teraz musisz tylko do nich zajrzeć i podać mi nazwisko tego, kto dostarczył ci tę wielką tłustą gąsienicę. Pamiętasz ją? Tę w dziwacznych, jaskrawych kolorach.
– Mniej więcej pamiętam.
– To świetnie – wycedził Isaac nieco spokojniejszym tonem. Po chwili westchnął potężnie i przeciągnął dłońmi po twarzy. – Lemuelu, potrzebuję twojej pomocy – przyznał wprost. – Zapłacę ci… ale też błagam, żebyś to zrobił. Naprawdę musisz. Wysłuchaj mnie i zrozum dobrze – rzekł, patrząc prosto w oczy Pigeona. – Możliwe, że to diabelstwo już zdechło. Możliwe, że żyje tylko jeden dzień, jak motyle. Możliwe, że Lub ocknie się jutro rześki jak skowronek. Ale możliwe jest i to, że tak się nie stanie. Dlatego chcę wiedzieć, po pierwsze – Isaac wyprostował gruby paluch – w jaki sposób obudzić Lublamaia. Po drugie: czym właściwie jest to bydlę, które tak go urządziło. Jedyny opis, jaki słyszałem, był raczej bełkotliwy – wyjaśnił, spoglądając na śpiącego w kącie wyrmena. – I po trzecie: w jaki sposób możemy je złapać.
Lemuel patrzył na niego z kamienną twarzą. Powoli, ostentacyjnie wyjął z kieszeni tabakierę, otworzył ją i mocno pociągnął nosem. Grimnebulin zacisnął i rozluźnił pięści.
– W porządku, Zaac – oznajmił cicho Pigeon, chowając małe, zdobione drogimi kamieniami puzderko. – Zobaczę, co się da zrobić. Będziemy w kontakcie. Musisz jednak pamiętać, że ja nie jestem dobroczyńcą Isaacu. Jestem człowiekiem interesu, a ty moim klientem. Muszę coś z tego mieć. Wystawię rachunek, zgoda?
Zrezygnowany Grimnebulin kiwnął głową. W głosie Lemuela nie było gniewu, urazy czy złośliwości, a jedynie prawda o pobudkach, którymi się kierował. Uczony wiedział, że gdyby pośrednikowi bardziej opłacało się niezidentyfikowanie dostawcy larwy, po prostu nie kiwnąłby palcem w tej sprawie.
*
– Panie burmistrzu. – Eliza Stem-Fulcher energicznym krokiem weszła do Sali Lemquista. Rudgutter z nadzieją uniósł głowę. Kobieta rzuciła cienką gazetkę na stół, przy którym siedział. – Mamy ślad.
*
Miętafix odleciał, gdy tylko się obudził i wysłuchał kolejnej serii zapewnień Davida i Isaaca, iż nikt nie uważa go za winnego. Z nadejściem wieczoru w starym magazynie przy ulicy Wioślarzy zapadła złowroga cisza.
David karmił Lublamaia, nabierając łyżeczką kompot z tartych owoców, wsuwał do ust nieprzytomnego i masował przełyk, by przepchnąć pokarm dalej. Isaac przechadzał się po sali w tę i z powrotem, bez żadnego celu. Miał nadzieję, że Lin wróci wkrótce do domu, znajdzie notatkę przyczepioną do drzwi i pospieszy do Brock Marsh. „Gdyby nie to, że rozpozna moje pismo” – pomyślał kwaśno – „mogłaby uznać, że to czyjś kiepski żart”. Zaproszenie do laboratorium było niesłychaną rewolucją w ich stosunkach. Grimnebulin jednak czuł, że musi zobaczyć swoją kobietę, a jednocześnie obawiał się, że jeśli choć na chwilę opuści stary magazyn, nie będzie świadkiem znaczącej zmiany w stanie zdrowia Lublamaia lub nie doczeka się ważnej i pilnej informacji.
Ktoś otworzył drzwi i David z Isaakiem jednocześnie odwrócili głowy w stronę wejścia.
Na progu stał Yagharek.
Isaac osłupiał. Po raz pierwszy zdarzyło się, by garuda zjawił się w chwili, gdy David – oraz Lublamai, choć tym razem fakt ten miał jakby mniejsze znaczenie – byli obecni w laboratorium. Serachin wpatrywał się intensywnie w garudę, skulonego pod obdartym płaszczem kryjącym fałszywe skrzydła.