Dźwigając pękaty worek pełen przemysłowych odpadów wyszukanych na śmietnisku, Isaac i Yagharek kluczyli najpierw spokojnymi uliczkami Griss Twist, a potem wspinali się wyszczerbionymi schodami ku skarpie, którą przecinała linia kolejowa Sud. Niczym miejscy żebracy, odziani niestosownie do pory roku, z wysiłkiem brnęli przez krajobraz Nowego Crobuzon ku walącej się szopie przy torach. Odczekali, aż minie ich z hukiem i piskiem rozpędzony pociąg, walący w niebo słupem dymu z potężnego komina lokomotywy, i dopiero wtedy odważyli się przekroczyć linię szyn.
Dochodziło południe i powietrze spowijało ich jak rozgrzany nad parą okład.
Gdy stanęli przed chatą, Isaac położył na ziemi swój koniec worka i pociągnął za haczyk rozklekotanych drzwi. W tym samym momencie Derkhan pchnęła skrzydło od środka. Wymknęła się na zewnątrz i stanęła przed przybyłymi, przymykając za sobą drzwi. Isaac zerknął do środka i zobaczył, że w ciemnym kącie stoi niewyraźna postać.
– Znalazłam kogoś, Zaac – szepnęła kobieta. Głos miała drżący, a oczy nabiegłe krwią. Wyglądała tak, jakby po jej brudnej twarzy lada chwila miały potoczyć się łzy. Niezgrabnym gestem wskazała za siebie, na skąpo oświetloną izbę. – Czekaliśmy na was.
*
Isaac miał spotkanie z Radą, Yagharek wzbudzał raczej respekt i niepewność w tych, z którymi stykał się po raz pierwszy, a Pengefinchess nie chciała się angażować, toteż kilka godzin wcześniej to właśnie Derkhan musiała wybrać się do miasta z najbardziej ponurą, ohydną misją.
Z początku, kiedy opuściwszy szopę, przemykała ciemnymi jeszcze uliczkami miasta, płakała ukradkiem, by dać jakiś upust przygnębieniu, które ogarniało ją na myśl o tym, co miała zrobić. Uniosła wysoko barki i pochyliła głowę, by ukryć twarz i zmienić swoją sylwetkę. Wiedziała, że wielu spośród ludzi, którzy podobnie jak ona kręcili się po mrocznych zaułkach, to zakamuflowani funkcjonariusze milicji. Napięcie i zmęczenie wywołane nocnymi koszmarami nie poprawiało jej nastroju.
Kiedy wzeszło słońce i noc pomału ściekła do rynsztoków, poczuła się nieco raźniej. Szła szybciej, jakby do tej pory gęsta materia ciemności krępowała jej ruchy.
Zadanie wydawało jej się nie mniej potworne niż przedtem, ale świadomość wyższej konieczności i upływu cennego czasu sprawiła, że przepełniająca ją odraza skarlała i uciekła w głąb umysłu. Derkhan wiedziała, że nie może zwlekać.
Miała przed sobą długą drogę. Zmierzała w stronę hospicjum w Syriac Weil, zatem czekała ją co najmniej czteromilowa wędrówka przez wąskie ulice slumsów, między rozpadającymi się domami biedoty. Nie odważyła się skorzystać z taksówki, bojąc się zdemaskowania przez agentów milicji, których wielu było wśród kierowców i woźniców. Szła więc najszybciej, jak umiała, trzymając się cienia rzucanego przez smukłe wiadukty linii Sud. Im bardziej żelazna droga oddalała się od serca miasta, tym wyżej nad dachami piętrzyły się jej murowane podpory. Nad płaską zabudową Syriac kolumny cegieł sprawiały wrażenie niebosiężnych łuków.
W pobliżu Dworca Syriac Rising Derkhan oddaliła się od torów i weszła w gąszcz zaułków wypełniających południową stronę zakola Wielkiej Smoły.
Słuchając nawoływań straganiarzy, łatwo było trafić na Tincture Prom, szeroką i brudną ulicę łączącą Syriac, Pelorus i Syriac Weil. Droga skręcała wraz z korytem rzeki jak nieprecyzyjne echo, zmieniając nazwę jeszcze dwukrotnie – najpierw na Wynion Way, a później, w Dog Fenn, na Silverback Street.
Derkhan mijała obojętnie kłócących się handlarzy, dwukołowe wozy i nadspodziewanie odporne, od lat walące się domy. Przemierzała długi szlak straganów niczym myśliwy tropiący zwierzynę, uparcie kierując się na północny wschód. I wreszcie tam, gdzie ulica odbijała gwałtownie na północ, zebrała w sobie odwagę i skręciła w prawo, w głąb Syriac Weil, ku Szpitalowi Verulina.
Gmach, do którego zmierzała, był bardzo stary. Zdobiły go liczne wieżyczki oraz wymyślne motywy z cegieł i betonu; bogowie i demony mierzyli się gniewnym wzrokiem znad okien, a starannie rzeźbione, srożące się smoki wyrastały wprost spod zapadniętych płaszczyzn wielopoziomowego dachu. Trzy wieki wcześniej była to wytworna placówka dla najbogatszych, psychicznie chorych pacjentów, położona w wówczas jeszcze ekskluzywnej, podmiejskiej dzielnicy. Slumsy jednak rozwijały się w Nowym Crobuzon jak gangrena i wkrótce ogarnęły również Syriac Weil. Szpital zamknięto i zamieniono w magazyn taniej wełny. Kiedy zbankrutował, lokal opanowała gildia złodziei, a potem związek upadłych taumaturgów. Wreszcie Zakon Verulina wykupił gmach i zamienił go ponownie w szpital.
Jednakże bez funduszy i lekarstw, z ochotnikami-lekarzami i farmaceutami zaglądającymi tu jedynie z rzadka, gdy naprawdę mocno gryzło ich sumienie, oraz z zespołem pracowitych, acz kompletnie nie przygotowanych zawodowo mnichów i mniszek, Szpital Verulina stał się raczej hospicjum, umieralnią dla najbiedniejszych.
Derkhan minęła portiera, ignorując jego pytania, jakby była głucha. Zirytowany, podniósł głos, ale nie poszedł za nią, gdy wchodziła schodami na pierwsze piętro, do trzech działających jeszcze oddziałów.
Gdy tam dotarła… zaczęła polowanie.
Weszła do sali i ruszyła między czystymi, starymi łóżkami, między wielkimi, łukowatymi oknami wpuszczającymi do środka zimne światło dnia i między rzężącymi ciałami konających. Zmęczonemu mnichowi, który podbiegł do niej i zapytał, czego tu szuka, opowiedziała o umierającym ojcu, który zaginął – a może celowo odszedł w noc, by dokonać żywota – i który być może trafił tu, do aniołów miłosierdzia. Mnich wzruszył się i mile zaskoczony porównaniem do anioła łaskawie zezwolił, by rozejrzała się po salach. Wtedy Derkhan z płaczem zapytała, gdzie leżą najciężej chorzy, bo jej ojciec był naprawdę bliski śmierci.
Mnich bez słowa wskazał jej drogę na koniec przestronnej sali, za szerokimi, podwójnymi drzwiami.
Derkhan minęła je i znalazła się w piekle, gdzie śmierć była rozciągnięta w czasie, a jedynym środkiem łagodzącym ból i skutki chorób była pościel wolna od robactwa. Młoda siostra zakonna, która przechadzała się po oddziale, cierpiąca na chroniczny wytrzeszcz oczu spowodowany nieustannym szokiem, zatrzymywała się od czasu do czasu przy wybranych łóżkach, by spojrzeć na historię choroby. W ten sposób nabierała pewności, że tak, ten pacjent już umarł, lub nie, ten jeszcze nie jest martwy.
Derkhan schyliła się i podniosła jedną z kart. Szybko znalazła diagnozę i zalecenia lekarza. „Zgorzel płuc”, przeczytała. „Dwie dawki laudanum co trzy godziny, przeciwbólowo.” Pod spodem widniał dopisek wykonany inną ręką: „Laudanum brak”.
Dla pacjenta leżącego na sąsiednim łóżku brakowało specyfiku zwanego „wodosporem”; inny potrzebował jedynie „calciach sudifile”, który to środek uratowałby jego gnijące jelito już po ośmiu dawkach. Bezsensowna lista braków ciągnęła się aż do końca sali. Każde z podstawowych lekarstw, których nie było, mogłoby przynajmniej uśmierzyć ból umierających.
Derkhan skoncentrowała się na zadaniu, które musiała wykonać.
Przyglądała się pacjentom okiem łowcy wybierającego zwierzynę do odstrzału. Kryteria, którymi miała się posługiwać, tłukły się gdzieś pod jej czaszką, przyprawiając duszę o bolesne skurcze – „ma być zdrowy na umyśle i nie na tyle schorowany, by umrzeć tego samego dnia”. Zakonnica wreszcie dostrzegła przybyłą i podeszła do niej niespiesznie, żądając wyjaśnienia, czego lub kogo szuka.
Derkhan zignorowała jej pytanie i kontynuowała metodyczne poszukiwania. Przemierzywszy wolnym krokiem niemal całą salę, przystanęła przy łóżku zmęczonego życiem starego człowieka, któremu ktoś wpisał w karcie choroby „co najwyżej tydzień życia”. Mężczyzna spał z otwartymi ustami, śliniąc się nieco i krzywiąc boleśnie.
Przez krótką chwilę Derkhan miała ochotę zastosować coś w rodzaju etyki, by dokonać makabrycznego wyboru. „Kto z was był informatorem milicji?” – chciała krzyknąć. „Kto gwałcił? Kto zamordował dziecko? Kto torturował?” Szybko odsunęła od siebie tę myśl. Rozumiała, że nie może sobie pozwolić na takie rozważania, jeśli nie chce doprowadzić się do obłędu. To była konieczność. Wybór nie istniał.
Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z siostrą, która szła za nią, bełkocąc coraz bardziej natarczywe, a jednak łatwe do zignorowania pytania.
Derkhan zapamiętała słowa, które wtedy wypowiedziała, a brzmiały tak obco, jakby wyszły z ust nieznajomej osoby.
Stwierdziła mianowicie, że ów człowiek umiera, i to jedno zdanie wystarczyło, by zamknąć usta zakonnicy, która tylko skinęła głową. Derkhan chciała wiedzieć, czy starzec może chodzić.
Siostra odparła, że może, ale powoli.
Blueday spytała, czy jest szalony. Nie był.
Wtedy oznajmiła, że go zabiera. Że jest jej potrzebny.
Zakonnica była oburzona i zaczęła lamentować tak głośno i przekonująco, że emocje, które Derkhan z takim trudem utrzymywała w ryzach, na moment wyrwały się na wolność. Rozpłakała się nagle i miała ochotę wyć, ale zamiast tego zacisnęła usta i jęczała cicho, jak ranne zwierzę, póki siostra nie umilkła. Wtedy spojrzała na strażniczkę umierających i przestała płakać.
Wyciągnęła spod płaszcza pistolet i przyłożyła lufę do brzucha zakonnicy, która krzyknęła ze zdumienia i strachu. Kiedy siostra wpatrywała się w osłupieniu w gotową do strzału broń, Derkhan lewą ręką wyjęła zza pazuchy woreczek z resztą pieniędzy Isaaca i Yagharka. Trzymała sakiewkę w powietrzu, póki zakonnica nie zrozumiała, że powinna wyciągnąć rękę. Derkhan wysypała na jej dłoń zwitek banknotów, kupkę złotego pyłu i parę monet.
– Weź to wszystko – powiedziała drżącym głosem Derkhan i wskazując na oddział pełen jęczących, rzucających się na posłaniach postaci, ciągnęła: – Kup laudanum dla niego i calciach dla niej. Wylecz tego, a tamtemu daj chociaż spokojny sen. Spraw, żeby jeden lub dwóch, lub trzech, a może czterech jeszcze pożyło, a innemu lub dwóm, lub trzem albo pięciu – sama nie wiem, po prostu nie wiem – daj łatwiejszą śmierć. Weź te pieniądze – mówiła – i spróbuj poprawić los tylu, ilu możesz, ale ja muszę mieć tego człowieka. Obudź go i powiedz mu, że ma iść ze mną. Powiedz, że ja mu pomogę.