– Zapraszam, zapraszam, spróbujcie szczęścia!
– Drogie panie i panny, każcie swym partnerom zdobyć dla was bukiet!
– Nic nie zakręci was bardziej niż przejażdżka Kręciołem!
– Poznajcie hipnagogiczny mesmeryzm Silliona Niezwykłego!
– Trzy gwinee za trzy rundy! Kto spróbuje stawić czoło „Żelaznemu Człowiekowi”, Magusowi, w trzech rundach uczciwej walki, ten zabierze do domu trzy gwinee! Zapraszam wszystkich prócz ludzi-kaktusów!
Wieczorne powietrze było gęste od dźwięków. Wyzwania, nawoływania, zaproszenia i ciepłe słowa zachęty rozbrzmiewały wokół roześmianego towarzystwa niczym pękające balony. Palniki na gaz wzbogacony odpowiednio dobranymi chymikaliami świeciły czerwienią, zielenią błękitem i kanarkową żółcią. Trawniki i ścieżki ogrodów Sobek Croix lepiły się od rozrzuconych słodyczy i rozlanych sosów. Drobne szkodniki raz po raz wyskakiwały spomiędzy straganów w ciemny gąszcz krzewów, unosząc bezcenne łupy. Kieszonkowcy przemykali w ciżbie niczym drapieżne ryby wśród gęstych wodorostów. Okrzyki oburzenia i piski trwogi znaczyły ich ślad.
Tłum przypominał rozkołysany las ludzi, vodyanoich, kaktusów, kheprich i innych, rzadziej spotykanych istot: hotchich, striderów, stiltspearów oraz wielu ras, których Isaac nie potrafił nawet nazwać.
Lecz zaledwie o kilka jardów od tętniącego życiem jarmarku absolutna ciemność spowijała trawę i zarośla ogrodów. Pierwsze rzędy krzewów i najniższe konary drzew okrywała warstwa śmieci, głównie podartych i porzuconych papierów targanych bezlitośnie przez wiatr. W mroku tonęły też krzyżujące się ścieżki, prowadzące ku stawom, kwietnikom i całym akrom nieużytków, a także do klasztornych ruin leżących w samym sercu Sobek Croix.
Lin, Cornfed, Isaac i Derkhan wraz z resztą towarzystwa spacerowali między ogromnymi konstrukcjami ze stali, połyskującymi kolorowo w jaskrawych światłach palników. Z maleńkich wagoników zawieszonych na łańcuchach wysoko nad ich głowami dobiegały piski zachwyconych pasażerów. Co najmniej setka maniakalnie wesołych melodii rozbrzmiewała jednocześnie z grających szaf i organów, tworząc wokół zwiedzających niepokojącą kakofonię dźwięków.
Alex pogryzała orzeszki w miodzie, Bellagin żuł solone mięso, a Thighs Growing wchłaniała wodnistą papkę (przysmak ludzi-kaktusów). Zabawiali się podrzucaniem co bardziej smakowitych kąsków i chwytaniem ich ustami w powietrzu.
Park był pełen gości rzucających obręczami do celu, strzelających z dziecięcych łuków i zgadujących, pod którym kubkiem znajduje się moneta. Dzieciaki wyły z radości lub rozpaczy. Prostytutki wszelkich ras, płci i specjalności przechadzały się prowokacyjnie między budami z piwem i straganami, mrugając znacząco do potencjalnych klientów.
Towarzystwo rozpraszało się z wolna w miarę zbliżania się do centralnej części jarmarku. Wszyscy zatrzymali się na moment przy strzelnicy, by popatrzeć na łucznicze popisy Cornfeda. Kiedy skończył, ostentacyjnie wręczył swą zdobycz – dwie lalki – Alexandrine i pewnej młodej, pięknej kurewce, która dopingowała z zapałem jego triumfy. Wkrótce potem cała trójka zniknęła gdzieś w tłumie, trzymając się pod ręce. Tarrick dowiódł swej zręczności w konkursie łapania żywych krabów w sztucznej, wirującej topieli. Bellagin i Spint kazały sobie wyczytać przyszłość z kart i zapiszczały ze strachu, gdy znudzona wróżka odwróciła kolejno karty z wizerunkiem Węża i Wiedźmy. Zaraz też zażądały konsultacji u konkurencyjnej wróżbitki o wyłupiastych oczach. Kobieta wbiła skupiony wzrok w chitynowe grzbiety barwnych żuków buszujących w trocinach…
Isaac i pozostali zostawili amatorki wróżb w tyle.
Nieliczna już grupa skręciła w alejkę za Kołem Przeznaczenia, ku koślawemu ogrodzeniu, za którym widać było rozproszone na uboczu, niewielkie namioty. Nad bramką wisiała tablica, na której niewprawna ręka umieściła napis: „Cyrk Osobliwości”.
– No tak… – mruknął Isaac w nieco teatralnej zadumie. – Chyba zajrzę, czy mają tu coś ciekawego.
– Będziesz zgłębiał tajniki ludzkiej niedoli, Zaac? – spytała modelka pewnego malarza, której imienia uczony nie mógł sobie przypomnieć. Prócz Isaaca, Lin i Derkhan do bram Cyrku dotarło jedynie kilka osób z pierwotnego składu grupy. Wszyscy wyglądali na lekko zaskoczonych decyzją Grimnebulina.
– W ramach badań – odparł z godnością Isaac. – W ramach badań. Idziesz ze mną, Derkhan? Może ty, Lin?
Pozostali wreszcie pojęli aluzję i zareagowali na nią różnorako: niektórzy z uśmiechem machnęli ręką, inni nie kryli irytacji. Zanim jednak oddalili się gremialnie, Lin zwróciła się gestem do Isaaca.
Raczej mnie to nie interesuje. Teratologia to bardziej twoja działka. Spotkamy się przy wyjściu za dwie godziny?
Uczony ścisnął jej dłoń i lekko skinął głową. Khepri pożegnała się z Derkhan i pobiegła, by dogonić nieznanego Isaacowi nawet z imienia artystę.
Isaac i Derkhan spojrzeli na siebie bez słowa.
– ”…I w końcu zostało dwoje” – zanuciła po chwili kobieta. Był to wers z dziecięcej śpiewanej wyliczanki o koszu pełnym kociąt, które groteskowo zdychały jedno po drugim.
*
Isaac uiścił dodatkową opłatę za wstęp do Cyrku Osobliwości. Choć pokaz dziwactw nie zgromadził aż takich tłumów jak inne atrakcje jarmarku, namioty nie świeciły pustkami. Im bardziej zamożni goście pojawiali się za ogrodzeniem, tym częściej słychać było głosy powątpiewania i podejrzliwości. Wystawa zdumiewających tworów natury obnażyła ludzką skłonność do podglądactwa i zwyczajną hipokryzję bogatych mieszczan.
Lada chwila miało rozpocząć się coś w rodzaju wycieczki, której przewodnik obiecywał pokazanie chętnym wszystkich atrakcji Cyrku. Nawołując z zapałem, szybko ustawił zwiedzających w ciasną grupę i kazał im trzymać się razem, zapewniając, że wkrótce zobaczą dziwy, jakich nie oglądają oczy większości śmiertelników.
Isaac i Derkhan z początku trzymali się na uboczu, lecz po chwili ruszyli w ślad za wycieczką. Uczony spostrzegł, że jego towarzyszka trzyma w pogotowiu notatnik i pióro.
Ubrany w melonik Mistrz Ceremonii zbliżył się do pierwszego namiotu.
– Panie i panowie – wyszeptał donośnym, chrapliwym głosem – w tym oto namiocie czai się najbardziej niesamowita i przerażająca bestia, jaką kiedykolwiek widziały oczy zwykłych ludzi. Albo vodyanoich, albo kaktusów, albo jakichkolwiek innych istot – dodał normalnym tonem, kłaniając się uprzejmie nielicznym obcym, którzy znaleźli się w grupie zwiedzających. Po chwili powrócił do nadętego stylu wypowiedzi. – Jako pierwszy, piętnaście wieków temu, opisał ją w swych dziennikach podróży Libintos Mędrzec z miasta, które nazywano podówczas po prostu Crobuzon. Podczas swych licznych wypraw na południe, na spalone słońcem pustkowia, Libintos widział i opisał wiele niezwykłych, a czasem i straszliwych stworzeń. Żadne jednak nie było bardziej przerażające niż osławiony… mafadet!
Nawet Isaac, który do tej pory uśmiechał się sardonicznie, dołączył do zbiorowego westchnienia przejętego tłumu.
„Czy to możliwe, żeby mieli tu mafadeta?” – pomyślał, kiedy MC odsłaniał kurtynę zwisającą przed wejściem do niedużego namiotu. Na wszelki wypadek zaczął przeciskać się bliżej.
Po chwili rozległo się jeszcze głośniejsze, jękliwe westchnienie i ci, którzy stali w pierwszych rzędach, zaczęli cofać się gwałtownie. Inni natychmiast zajęli ich miejsca.
Za czarnymi prętami klatki widać było bestię zaiste niezwykłą, skutą masywnymi łańcuchami. Spoczywała na nagiej ziemi, a jej płowy korpus przypominał nieco cielsko ogromnego lwa. Z plątaniny gęstszego futra ponad barkami wyrastała długa, giętka szyja grubości ludzkiego uda. Pokrywające ją czerwonawe łuski połyskiwały jak natłuszczone. Układały się w zawiły wzór wzdłuż całej szyi, która spłaszczała się nieco i zaginała przy końcu, płynnie przechodząc w groźną, wężową paszczę. Łeb mafadeta spoczywał na ziemi. Wielki, rozdwojony język wysuwał się z niej raz po raz, a ślepia płonęły jak palniki.
Isaac chwycił Derkhan za ramię.
– Psiakrew, to naprawdę mafadet – wysapał zdumiony. Derkhan kiwnęła głową, spoglądając na zwierzę szeroko otwartymi oczami.
Tłum cofnął się nieco. Mistrz Ceremonii chwycił kij z kolcem na końcu i wsunął go między pręty, by dźgnąć lekko pustynnego potwora. Zwierz syknął basem i żałośnie machnął masywną łapą w stronę swego ciemięzcy. Długa szyja zwinęła się spiralnie, cofając głowę jak najdalej od źródła bólu.
W ciżbie widzów rozległ się krzyk i grupa naparła niespodziewanie na barierkę oddzielającą ją od klatki.
– Panie i panowie, proszę się cofnąć! Błagam! – Głos Mistrza balansował na granicy dobrze wyćwiczonej histerii. – Jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Proszę nie drażnić bestii!
Mafadet znowu syknął, wyczuwając zagrożenie, i niezdarnie odpełzł w głąb klatki, by znaleźć się poza zasięgiem ostrego kolca.
Podziw Isaaca dogasał w szybkim tempie.
Wyczerpane zwierzę jęczało z bólu i upokorzenia, wciskając się w najdalszy kąt swego więzienia. Nagi ogon zahaczył bezwładnie o śmierdzące truchło kozy, które zapewne miało być pożywieniem. Futro mafadeta było poplamione łajnem i pyłem, a także krwią sączącą się z licznych ran i zadrapań. Rozciągnięte na gołej ziemi ciało drgnęło z wysiłku, gdy mięśnie wężowej szyi uniosły w górę zimnooki, tępo zakończony łeb. Zwierz zasyczał, a słysząc podobnie syczącą odpowiedź tłumu, rozchylił szczęki, próbując obnażyć kły.
Isaac skrzywił się boleśnie.
Tam, gdzie z dziąseł bestii powinny były wystawać drugie na stopę, połyskliwe kły, sterczały ledwie kikuty połamanych zębów. „Wybili je celowo” – pomyślał Isaac – „bo bali się trującego, morderczego ukąszenia”.
Patrzył jeszcze przez chwilę na niespokojne ruchy czarnego jęzora, nim zwierzę ułożyło się i znieruchomiało w kącie.
– Jasna dupa – szepnął Isaac do Derkhan, nie kryjąc żalu i niesmaku. – Nigdy bym nie pomyślał, że będę współczuł takiej kreaturze.
– Patrząc na tego biedaka, zastanawiam się, w jakim stanie będzie garuda – odpowiedziała Derkhan.