Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przewodnik zasłaniał już kurtynę, by ukryć żałosny stan zwierzęcia przed oczami co bystrzejszych widzów. Czyniąc to, opowiadał historię o próbie trucizny, którą przeszedł Libintos, znalazłszy się w rękach króla mafadetów.

„Bajeczki dla dzieci, banały, kłamstwa i pozerstwo” – pomyślał z pogardą Isaac. Zauważył, że zwiedzający mieli niespełna minutę na przyjrzenie się więźniowi brudnej klatki. „Tym mniejsza szansa, że ktokolwiek dostrzeże, w jakim stanie jest ten nieborak”.

Mimowolnie wyobraził sobie zdrowego i dorodnego mafadeta na wolności. Potężna masa sprężystego ciała, przeciskająca się zwinnie pośród zeschniętych krzewów… i szybki jak błyskawica atak zakończony ukąszeniem jadowitych kłów.

A ponad tym wszystkim krążący po niebie garudowie z nożami w dłoniach.

Tłum w ekspresowym tempie został przepędzony do sąsiedniego namiotu. Isaac nie słuchał już krzykliwych opowieści przewodnika. Obserwował Derkhan, skrobiącą coś pospiesznie w notesie.

– To dla „RR”? – spytał szeptem. Derkhan rozejrzała się nerwowo.

– Możliwe. To zależy od tego, co jeszcze zobaczymy.

– Co zobaczymy? – syknął wściekle Isaac, ciągnąc Derkhan za sobą w stronę kolejnego „eksponatu”. – Zobaczymy ludzką podłość w czystej postaci! I pieprzoną rozpacz ofiar, Derkhan!

Zatrzymali się o kilka kroków przed grupką gapiów zgromadzonych wokół dziecka urodzonego bez oczu. Chudziutka, delikatna dziewczynka płakała bezgłośnie i kiwała głową w takt głosów rozlegających się w tłumie. „Widzi dzięki wewnętrznemu narządowi wzroku!” – głosił szyld nad jej głową. Niektórzy z widzów rechotali cynicznie i pokrzykiwali w stronę nieszczęsnej.

– Cholera, Derkhan… – Isaac potrząsnął głową. – Popatrz, jak się nad nią znęcają…

Ledwie zdążył to powiedzieć, a już kilka głów zwróciło się w jego stronę z wyrazem niesmaku. Odwrócili się i odeszli, splunąwszy przez ramię w stronę kobiety, która śmiała się najgłośniej.

– To już się zmienia, Isaacu – powiedziała cicho Derkhan. – Zmienia się coraz szybciej.

*

Przewodnik wycieczki kroczył wolno ścieżką między ciasnymi namiotami, zatrzymując się przy wybranych okropieństwach. Grupa powoli zaczynała się rozpadać; gromadki ciekawskich zaczynały zwiedzanie na własną rękę. Przy niektórych namiotach zatrzymywali ich pracownicy Cyrku. Czekali, aż zbierze się większa liczba chętnych i dopiero wtedy odsuwali zasłony. Do innych można było wejść w dowolnym momencie. Tu i ówdzie zza grubych płócien dobiegały piski uciechy, krzyki przerażenia i jęki niesmaku.

Derkhan i Isaac weszli do jednego z długich namiotów. Nad wejściem przeczytali kolejny ręcznie pisany szyld: MAGAZYN CUDÓW! CZY ODWAŻYSZ SIĘ WEJŚĆ DO MUZEUM UKRYTYCH TAJEMNIC?

– Odważymy się, Derkhan? – mruknął Isaac, gdy znikali w dusznym i pełnym kurzu wnętrzu.

Światło wpływało wolno do ich oczu z zakamarków bawełnianej sali. Pod miękkimi ścianami i pośrodku Magazynu Cudów stały długie rzędy gablot z żelaza i szkła. Blask świec i lamp gazowych filtrowano soczewkami w taki sposób, by tworzył dramatyczne plamy światła dokładnie tam, gdzie znajdowały się dziwaczne eksponaty. Zwiedzający kluczyli między gablotami, szepcąc coś podnieconymi głosami i od czasu do czasu wybuchając krótkim, nerwowym śmiechem.

Isaac i Derkhan także wałęsali się wolno między słojami z żółknącym alkoholem, w którym moczyły się fragmenty ciał. Były tam dwugłowe płody i kawałki ramienia krakena. Obok pływał połyskujący głęboką czerwienią przedmiot, który mógł być szponem Tkacza lub wypolerowaną rzeźbą z drewna; były też oczy, które podrygiwały spazmatycznie, żyjąc w słoju odżywczego płynu; były biedronki o grzbietach wytatuowanych w fantazyjne wzory widoczne jedynie przez szkło powiększające, a także ludzka czaszka telepiąca się po klatce na sześciu owadzich, wykonanych z metalu nogach. Zobaczyli też gniazdo powiązanych ze sobą ogonami szczurów, które na zmianę wypisywały na maleńkiej tablicy obsceniczne słowa. Nie zabrakło również książki wykonanej ze sprasowanych piór, zębów drudów i kła narwala.

Derkhan przez cały czas notowała. Isaac zaś kontemplował relikwie szarlatanerii i pseudonauki, nie kryjąc zainteresowania.

Wkrótce opuścili Muzeum i stanęli między namiotami Angleriny, Królowej Najgłębszego Morza z lewej, a siedzibą Najstarszego Człowieka-Kaktusa w Bas-Lag z prawej strony.

– Zaczynam wpadać w depresję – oznajmiła Derkhan.

Isaac podzielał jej uczucia.

– Znajdźmy wreszcie tego Człowieka-Ptaka, Wodza z Dzikiej Pustyni i spieprzajmy stąd. Kupię ci watę cukrową.

Długo lawirowali między namiotami zdeformowanych, otyłych, włochatych i karłowatych istot, nim Isaac zatrzymał się znienacka i uniósł rękę, wskazując na szyld, który spostrzegł kątem oka.

Król Garuda! Pan Przestworzy!

Derkhan uchyliła ciężką kotarę. Wymieniwszy spojrzenia, weszli do ciemnego wnętrza.

*

– Oho! Oto i przybysze z niezwykłego miasta! Zapraszam, wejdźcie, usiądźcie i posłuchajcie opowieści z okrutnej pustyni! Zostańcie chwilę z wędrowcem z najdalszych stron!

Gdzieś z głębi mrocznego namiotu rozległ się płaczliwy głos. Isaac zmrużył oczy, próbując dostrzec coś za prętami klatki. Po chwili wyłowił z ciemności niewyraźną jakby obolałą postać.

– Jestem wodzem mojego ludu. Przybyłem do Nowego Crobuzon, aby poznać to miasto, o którym tyle słyszeliśmy.

Głos był słaby, piskliwy, skrzeczący i pełen udręki, ale w niczym nie przypominał zupełnie obcych dźwięków, które wydobywały się z gardła Yagharka. Mówiący postąpił o krok bliżej w stronę kraty. Grimnebulin otworzył szeroko oczy i usta, gotów do triumfalnego okrzyku, ale głos uwiązł mu w krtani i zmienił się w ledwie słyszalny szept.

Postać stojąca przed Isaakiem i Derkhan poruszyła się nieznacznie, a potem bezceremonialnie podrapała po brzuchu. Ciało obcego było ciężkie i obwisłe, jak krągłości chorobliwie otyłego chłopca. Skórę miał bladą, szorstką od zimna i chorób. Isaac zmierzył go wzrokiem z głębokim rozczarowaniem. Dziwaczne narośle sterczały z palców nóg stwora, niczym szpony niezręcznie narysowane przez dziecko. Głowę miał okrytą piórami, ale były to pióra rozmaitych kształtów i rozmiarów, wetknięte w ciało w najzupełniej przypadkowy sposób i także na szyi tworzące nierówną choć dość szczelną okrywę. Oczy, które wpatrywały się badawczo w Isaaca i Derkhan, należały bez wątpienia do krótkowzrocznego człowieka. Powieki, sklejone ropną wydzieliną unosiły się i opadały z największym trudem. Dziób, wielki i poplamiony, przypominał stary odlew ze stopu cyny i ołowiu.

Za plecami istoty widać było brzegi brudnych – i śmierdzących, jak się zdawało – skrzydeł. Ich rozpiętość z pewnością nie przekraczała sześciu stóp. Isaac przyglądał się z niesmakiem ich niezdarnym, spastycznym ruchom, po których z obwisłych piór sypały się kawałki zaschniętego błota.

Kiedy dziób otworzył się, Isaac dostrzegł w jego wnętrzu zarys ludzkich ust formujących słowa oraz nozdrzy. Ów dziób był bowiem niczym więcej, jak tylko prymitywnie wykonaną atrapą, zakrywającą twarz w taki sposób jak maska gazowa.

– Pozwólcie, że opowiem wam o czasach, gdy przemierzałem przestworza w pogoni za łowną zwierzyną… – zaczęła żałosna postać, lecz Isaac zrobił krok naprzód i uniósł dłoń w nakazie milczenia.

– Proszę cię, na wszystkich bogów! – wykrzyknął. – Oszczędź nam tego… zażenowania.

Fałszywy garuda cofnął się nieco, ze strachu gwałtownie trzepocąc powiekami.

Na długą chwilę w namiocie zapadła cisza.

– O co chodzi, mistrzu? – szepnął wreszcie stwór, pochylając się ku prętom klatki. – Co ja takiego zrobiłem?

– Przyszedłem tu, żeby zobaczyć pieprzonego garudę! – zagrzmiał uczony. – Za kogo ty mnie masz? Jesteś prze-tworzonym, stary, każdy głupiec to zauważy!

Wielki, martwy dziób zamknął się z trzaskiem, gdy mężczyzna nerwowo oblizał usta, strzelając oczami na prawo i lewo.

– Do licha, szefie – szepnął błagalnie. – Proszę, nie idź pan na skargę. Ten wygląd to wszystko, co mam. Widzę, żeś pan gość wykształcony… A ja naprawdę wyglądam prawie jak garuda… Ludzie chcą przecież słuchać o polowaniu na pustyni, zobaczyć człowieka-ptaka… A ja z tego żyję.

– Cholera, Isaac – szepnęła Derkhan. – Odpuść mu. Rozczarowanie uczonego nie miało granic. W myślach przygotowywał już listę pytań do podniebnego łowcy. Dokładnie wiedział, w jaki sposób zbada wielkie skrzydła i które interakcje między mięśniami będą dla niego najbardziej interesujące. Był też gotów dobrze zapłacić garudzie za udział w badaniach i sprowadzić do Cyrku Geda, aby mógł wypytać przybysza o Bibliotekę Cymek. Spotkanie z przestraszonym, chorym człowiekiem dukającym tekst, którego wstydziłaby się najmarniejsza trupa ulicznych aktorów, przygnębiło go niezmiernie.

Współczucie zwyciężyło w nim jednak nad gniewem, kiedy tak stał i spoglądał na żałosnego niby-garudę. Upierzony mężczyzna machinalnie ściskał lewe ramię prawą dłonią, przestępując z nogi na nogę. Musiał otwierać niedorzeczny dziób, aby zaczerpnąć powietrza.

– Na Diabli Ogon… – zaklął cicho Isaac. Derkhan podeszła do kraty.

– Co zrobiłeś? – spytała.

Mężczyzna znowu rozejrzał się uważnie, zanim odpowiedział.

– Kradłem – odszepnął pospiesznie. – Złapali mnie, kiedy wynosiłem stary portret garudy z rezydencji jednej starej cipy w Chnum. Wart był majatek… Mistrz powiedział, że skoro tak bardzo podobają mi się garudowie, to… – prze-tworzony zawiesił głos -…to mogę być jednym z nich.

Isaac widział teraz wyraźnie, że pióra wepchnięto bezlitośnie w skórę na twarzy mężczyzny; bez wątpienia zakotwiczono je na tyle silnie, by ich usunięcie wiązało się z bólem nie do zniesienia. Kiedy prze-tworzony odwrócił się nieco w stronę Derkhan, Isaac zobaczył na jego grzbiecie kłąb stwardniałego mięsa, z którego „wyrastały” owe skrzydła – odebrane zapewne myszołowowi lub sępowi i byle jak spięte z ludzkimi mięśniami.

22
{"b":"94924","o":1}