Zakończenia nerwowe spojono bezsensownie, w przypadkowy sposób, toteż jedynym ruchem, jaki mogły wykonywać pierzaste, dawno skazane na śmierć skrzydła, były spazmatyczne szarpnięcia. Isaac zmarszczył nos, czując odór zgnilizny, która trawiła pomału grzbiet prze-tworzonego.
– Boli cię? – indagowała Derkhan.
– Już nie tak bardzo, panienko – odparł mężczyzna. – Szczęście, że mam chociaż to – dodał, wskazując szerokim gestem na namiot i pręty klatki. – Nie brakuje mi jedzenia. I dlatego byłbym wdzięczny jak wszyscy diabli, gdyby państwo nie mówili szefowi, że mnie rozszyfrowali.
„Czy naprawdę większość ludzi, którzy tu przychodzą, akceptuje tę ohydną farsę?” – zastanawiał się Isaac. Przepełniały go żal, gniew i niesmak. Miał ochotę wyjść, nie oglądając się za siebie.
Gdzieś w tyle rozległ się szelest kurtyny i do namiotu weszła grupka roześmianych kobiet, wymieniających między sobą sprośne żarty. Prze-tworzony spojrzał na nie ponad ramieniem Derkhan.
– Oho! – zawołał. – Oto i przybysze z niezwykłego miasta! Zapraszam, wejdźcie, usiądźcie i posłuchajcie opowieści z okrutnej pustyni! Zostańcie chwilę z wędrowcem z najdalszych stron!
Mężczyzna zostawił uczonego i reporterkę, posyłając im ostatnie, błagalne spojrzenie. Powitały go okrzyki zachwytu i zdumienia ze strony nowo przybyłych.
– Pokaż, jak latasz! – pisnęła jedna z kobiet.
– Niestety – usłyszeli Isaac i Derkhan, opuszczając namiot – klimat w waszym mieście jest zbyt surowy dla istot mojej rasy. Przeziębiłem się i chwilowo nie mogę latać, ale jeśli nadstawicie uszu, opowiem wam o widokach z bezchmurnego nieba nad Cymek…
Zasłona opadła za wychodzącymi i głos mężczyzny stał się stłumiony, daleki.
Isaac zauważył, że Derkhan ponownie pochyla się nad notatnikiem.
– Co to będzie? – spytał.
– „Tortury Mistrza zmuszają prze-tworzonego do życia w charakterze atrakcji Cyrku Osobliwości”. Oczywiście nie napiszę, o kogo chodzi – odpowiedziała, nie podnosząc głowy znad kartki. Isaac skinął głową.
– Chodźmy już – mruknął. – Może znajdziemy gdzieś tę watę cukrową.
*
– Teraz dopiero jestem w kurewskiej depresji – westchnął ciężko Isaac, sięgając ustami po strzęp słodkiego kłębowiska, które niósł przed sobą na patyku. Włóknisty cukier przylgnął do jego zarostu.
– Dlatego, że zobaczyłeś, co zrobiono temu człowiekowi, czy dlatego, że nie zobaczyłeś swojego garudy? – zainteresowała się Derkhan.
Uczony zamyślił się, nieco zaskoczony pytaniem. Opuścili już pokaz dziwolągów i racząc się watą cukrową, wolno mijali inne atrakcje jarmarku.
– Bo ja wiem… Chyba raczej dlatego, że nie spotkałem garudy… Ale – dodał obronnym tonem – nie byłbym nawet w połowie tak przybity, gdybyśmy trafili na zwyczajne oszustwo – wiesz, facet w kostiumie czy coś w tym guście. Jednak, gdy zobaczyłem poniżenie tego człowieka, po prostu trafił mnie szlag.
Derkhan w zamyśleniu kiwnęła głową.
– Wiesz, moglibyśmy rozejrzeć się po okolicy – odezwała się po chwili. – Na pewno znalazłoby się w okolicy paru garudów. Choćby i z pokolenia wychowanego w mieście – dodała, bez przekonania zadzierając głowę ku niebu. Poświata setek kolorowych lamp sprawiała, że blask dalekich gwiazd był ledwie widoczny.
– Nie teraz – odparł Isaac. – Nie jestem w nastroju. Jakoś straciłem zapał – wyjaśnił. Minęło sporo czasu, nim przemówił ponownie. – Naprawdę zamierzasz napisać coś o tym miejscu dla „Runagate Rampant”?
Derkhan wzruszyła ramionami i odruchowo rozejrzała się, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje.
– Sprawa z prze-tworzonymi nie jest wcale taka prosta – stwierdziła. – Jest w ludziach wiele pogardy i uprzedzeń wobec tych nieszczęśników… Rządź i dziel. Możesz mi wierzyć, że zwalczanie takich postaw nie jest łatwe, kiedy większość społeczeństwa uważa prze-tworzonych za potwory. Co gorsza, generalnie ludzie wiedzą, jak przesrane jest ich życie, tylko że utarł się jakiś taki dziwny pogląd, że należało im się. Nawet jeśli ten czy ów lituje się nad nimi, większość myśli, że to kara boska czy coś w tym guście. Niech to szlag… – dodała nagle i potrząsnęła głową.
– Co jest?
– Byłam niedawno w sądzie, kiedy Mistrz skazywał na prze-tworzenie jakąś kobietę z wieżowców na Ketch Heath za ohydną, ale i żałośnie smutną zbrodnię – Derkhan skrzywiła się na samo wspomnienie. – Zabiła własne dziecko; uderzyła je czy potrząsnęła nim, bo ciągle płakało. Siedziała na sali rozpraw, a jej oczy były… tak cholernie puste… Nie mogła uwierzyć w to, co się działo. Ciągle jęczała, powtarzając imię dziecka, a Mistrz spokojnie odczytywał wyrok. Oczywiście poszła do więzienia – na dziesięć lat, o ile się nie mylę – ale najbardziej utkwiło mi w pamięci prze-tworzenie, które jej zasądzili. Wszczepią w jej twarz rączki dziecka, „żeby nie zapomniała o tym, co zrobiła”, jak powiedział sędzia. – Głos Derkhan stwardniał, gdy powtarzała słowa Mistrza. Przez chwilę szli w milczeniu, mozolnie skubiąc watę cukrową. – Jestem krytykiem sztuki, Isaacu – odezwała się w końcu Derkhan. – Całe to prze-twarzanie to także sztuka, wiesz? Chora sztuka. Ale jakiej wymaga wyobraźni! Widziałam już prze-tworzone pełzające z wielkimi, spiralnie skręconymi konstrukcjami z żelaza na grzbietach. To były ich domki, do których chowały się na noc. Kobiety-ślimaki! Widziałam też nieszczęśników z mackami zamiast ramion, stojących w rzecznym mule i próbujących chwytać ryby tak, jak głowonogi łapią swoją zdobycz. A co z tymi, których prze-tworzono na gladiatorów? Oczywiście nikt nie przyzna, że zmieniono ich po to, by ginęli na arenie, ale tak właśnie jest… – Kobieta zawiesiła głos, by po chwili kontynuować: – Sztuka prze-twarzania zepsuła się. Zgniła. Zjełczała. Pamiętam, że zapytałeś mnie kiedyś, czy trudno jest znaleźć punkt równowagi między krytyczną analizą sztuki a pisaniem felietonów do „RR”. – Derkhan przekrzywiła głowę, by spojrzeć w oczy mężczyzny. – To jedno i to samo, Isaacu. Sztuka to coś, co uprawiamy z wyboru… Jest procesem tworzenia czegoś nowego z fragmentów otaczającego świata; procesem czyniącym nas bardziej ludzkimi, bardziej khepri, wszystko jedno. Dotyka istoty osobowości. I coś z tej idei pozostaje nawet w prze-twarzaniu. Dlatego ci sami ludzie, którzy pogardzają prze-tworzonymi, podziwiają Jacka Pół-Pacierza, bez względu na to, czy on istnieje, czy też nie. Nie chcę żyć w mieście, w którym prze-twarzanie jest najwyższą formą sztuki.
Isaac ścisnął w kieszeni kopertę z nowym numerem „Runagate Rampant”. Samo posiadanie tego pisma było niebezpieczne. Gładząc szary papier, w myśli zagrał na nosie piętrzącemu się na północnym wschodzie gmachowi Parlamentu, burmistrzowi Benthamowi Rudgutterowi oraz skłóconym partiom, wojującym już tylko o to, w jaki sposób wyrwać dla siebie największy kawałek tortu władzy. Partie Pełne Słońce i Trzy Pióra, partia Różne Drogi (którą Lin nazywała „faktorią skandali”), kłamcy i kusiciele z partii Nareszcie Przejrzeliśmy – całe to pompatyczne i swarliwe towarzystwo przypominało mu grupkę wszechmocnych sześciolatków wadzących się w piaskownicy.
Na końcu ścieżki usianej papierkami od cukierków, plakatami, biletami, rozdeptanym jedzeniem, porzuconymi lalkami i pękniętymi balonami stała Lin, oparta o bramę jarmarku. Isaac uśmiechnął się do niej z niekłamaną radością. Gdy podeszli bliżej, khepri wyprostowała się i machnęła ręką, po czym wolno ruszyła w ich stronę.
Isaac zauważył w jej zewnętrznych szczypcach jabłko w polewie. Wewnętrzne żuwaczki wgryzały się w nie z apetytem.
Jak poszło, skarbie? – zasygnalizowała Lin.
– Kompletna pieprzona katastrofa – sapnął żałośnie Isaac. – Zaraz ci opowiem.
Gdy odwracali się plecami do bram jarmarku, zaryzykował i na moment chwycił jej dłoń.
Trzy malejące postacie znikały szybko w słabo oświetlonych uliczkach Sobek Croix, gdzie latarnie – a nie ostało się ich zbyt wiele – z trudem przeciskały swój blask przez zbrązowiałe od sadzy klosze. Odchodzący zostawiali w tyle niewiarygodną gmatwaninę barw, metalu, szkła, cukru i potu, bez wytchnienia zalewającą niebo falami hałasu i światła.