W wielkim, sztywnym kokonie rozpoczął się niezwykły proces.
Ukryte w nim ciało gąsienicy zaczęło się rozpadać. Odnóża, oczy, włoski i segmenty korpusu przestały tworzyć całość – z wolna zamieniały się w płyn.
Kleista masa czerpała energię do transformacji ze zgromadzonego wcześniej zapasu dreamshitu. Samoorganizowała się. Niespójna forma falowała i marszczyła się, raz po raz przelewając się jak oleista plama poza ramy tego świata i z powrotem. Mieszała się nieustannie; była jak błoto pramaterii, z której zrodziło się życie.
Była niestabilna. Była żywa, choć w toku przemian zawisła na pewien czas gdzieś między życiem a śmiercią, lecz zawsze pozostawała nasycona mocą.
A potem znowu była żywa. Tyle że w inny sposób.
Spirale biochymicznego szlamu poczęły przyjmować nowe kształty. Włókna nerwowe, które rozplotły się i rozpuściły, nagle znowu zaczęły łączyć się w cząstki tkanki zdolnej do przenoszenia sygnałów. Z każdą chwilą powstawało coraz więcej nowych, niepojętych konstelacji materii.
Powstająca dopiero istota wyprężyła się w paroksyzmie niesprecyzowanego bólu i po raz pierwszy poczuła słaby jeszcze, ale szybko narastający głód.
Proces ten przebiegał dyskretnie; dla obserwatora z zewnątrz nie działo się absolutnie nic. Gwałtowne niszczenie i odrodzenie ukrytej w kokonie istoty było metafizycznym dramatem odgrywanym bez udziału publiczności. Prymitywna, instynktowna skromność kazała larwie zaciągnąć wokół siebie cienką kurtynę połyskliwego jedwabiu.
Po powolnym, chaotycznym rozpadzie formy w perłowym kokonie nastąpiła krótka chwila bezruchu. Potem zaś, w odpowiedzi na niemożliwy do zidentyfikowania bodziec, ciało zaczęło budować się na nowo, coraz szybciej i szybciej.
*
Isaac spędził wiele godzin na obserwowaniu kokonu, ale mógł tylko wyobrażać sobie trudny proces autokreacji, który dokonywał się we wnętrzu. To, co widział, było martwym przedmiotem, osobliwym owocem wiszącym na wątłej nici pod sklepieniem ciemnej klatki. Niepewność nie dawała mu spokoju – zastanawiał się usilnie nad tym, czy z ukrycia wyłoni się lada chwila gigantyczny motyl czy może coś zupełnie innego. Na zewnątrz kokon nie zmieniał się ani o jotę. Raz czy dwa drgnął minimalnie, zakołysał się i znieruchomiał po kilku sekundach. Nic więcej.
Isaac poświęcał mu cały wolny czas – to jest ten, którego nie spędzał, pracując nad maszyną, dziełem swego życia. Sterty miedzianych i szklanych elementów zgromadzone na laboratoryjnej platformie z wolna przyjmowały kształt skomplikowanego urządzenia. Całe dnie upływały teraz uczonemu na lutowaniu i dobijaniu metalowych części młotkiem, montowaniu tłoków parowych i wstawianiu mechanizmów taumaturgicznych do stale rozrastającej się konstrukcji. Wieczory spędzał w pubach, dyskutując z Gedrecsechetem, Bibliotekarzem Palgolaka, Davidem i Lublamaiem bądź też z dawnymi kolegami z uniwersytetu. Wypowiadał się rozważnie, starał się nie wyjawiać zbyt wiele, ale wkładał w dyskusje o matematyce, energii, kryzysie i inżynierii wiele pasji.
W zasadzie nie opuszczał Brock Marsh. Ostrzegł przyjaciół i znajomych z Pól Salacusa, że przez dłuższy czas nie będzie miał z nimi kontaktu, choć w zasadzie nie musiał tego robić – jego stosunki z bohemą i tak miały luźny, nie zobowiązujący charakter. Jedyną osobą, za którą naprawdę tęsknił, była Lin. Praca zajmowała jej jednak co najmniej tyle samo czasu, ile jemu, a kiedy konstruowanie maszyny nabrało tempa, coraz trudniej było im znaleźć chwile dla siebie.
Isaac zaczął więc wieczorami pisać listy do swojej kobiety. Pytał w nich o postępy w tworzeniu wielkiego dzieła i zapewniał o tym, że nie przestaje tęsknić. Każdego ranka naklejał na kopertę znaczek i wrzucał przesyłkę do skrzynki przy końcu ulicy.
Odpisywała mu, a on wykorzystywał jej listy jako doping do jeszcze wydajniejszej pracy: pozwalał sobie otwierać je dopiero wtedy, gdy zakończył robotę zaplanowaną na dany dzień. Wtedy siadał przy otwartym oknie, rzucając długi cień na wody Egzemy i widoczne w oddali sylwetki domów, popijał herbatę lub czekoladę i czytał. Zaskoczyło go to, jak wiele sentymentalnego ciepła odczuwał w takich chwilach. Owszem, była w nich odrobina tandetnej ckliwości, ale także, a może przede wszystkim, wielki ładunek uczucia, prawdziwej więzi i żalu, że Lin nie może być przy nim.
*
W ciągu tygodnia Grimnebulin zdołał zbudować prototyp maszyny kryzysowej – hałaśliwy i cieknący gąszcz rurek i przewodów, które nie służyły absolutnie niczemu poza produkowaniem żużlu i smrodu. Rozebrał to więc i gruntownie przeprojektował. Nieco ponad trzy tygodnie później kolejny konglomerat brudnych elementów mechanicznych stanął pod oknem – tym samym, przez które uciekły swego czasu skrzydlate eksponaty z kolekcji Isaaca. Była to konstrukcja otwarta, luźne zgrupowania silników, dynam i przetworników rozrzucone na podłodze i połączone ze sobą w prowizoryczny sposób.
Grimnebulin chciał zaczekać na Yagharka, ale nie wiedział, w jaki sposób odszukać garudę, który postanowił wieść żywot włóczęgi. Miał wrażenie, że jego klient próbuje w ten pokrętny sposób zachować resztki godności. Żyjąc na ulicy, nie był niczyim dłużnikiem. Pielgrzymka przez cały kontynent, którą odbył tak niedawno, nie mogła zakończyć się spoczęciem na laurach, utratą kontroli nad własnym losem. Yagharek był w Nowym Crobuzon outsiderem, ale nie zamierzał polegać na nikim i nie chciał być wdzięczny komukolwiek.
Isaac wyobrażał sobie czasem, jak garuda wędruje z miejsca na miejsce, śpiąc na gołej podłodze w opustoszałych gmachach albo kuli się gdzieś na dachu, przy kominie, szukając odrobiny ciepła. Jego wizyta w laboratorium równie dobrze mogła być kwestią godziny, jak i paru tygodni. Grimnebulin jednak czekał tylko pół dnia, zanim postanowił dokonać pierwszego eksperymentu bez udziału swojego klienta.
W szklanym dzwonie, w którym zbiegała się większość przewodów i rur, Isaac umieścił kawałek sera. Kęs leżał tam i sechł pomału, podczas gdy uczony z zapałem uderzał w klawisze podręcznego kalkulatora – próbował nadać wartości matematyczne wektorom sił. Często przerywał obliczenia, by uzupełnić notatki.
Gdzieś z dołu dobiegało ciche sapanie Szczerości, borsuczycy Lublamaia, cmokanie jej pana i pomruk pracującego niestrudzenie konstruktu. Grimnebulin potrafił jednak całkowicie zignorować wszelkie odgłosy, wyłączyć się i skoncentrować uwagę jedynie na liczbach.
Mimo to czuł się nieco niezręcznie i nie bardzo podobało mu się to, że prowadzi eksperymenty w obecności Lublamaia, jako że wciąż starał się zachowywać swoje badania w tajemnicy. „Może gust mi się zmienia na starość i zaczynam lubić teatralne zagrania?” – pomyślał i uśmiechnął się krzywo. Kiedy uporał się z równaniami najlepiej jak potrafił, zaczął na siłę wynajdować sobie zajęcia, czekając, aż Lublamai opuści laboratorium. Wreszcie wyjrzał za balustradę i spojrzał na biurko kolegi, który kreślił właśnie wykresy na papierze w kratkę i wcale nie wyglądało na to, żeby się dokądkolwiek wybierał. Isaac miał już dość czekania.
Ruszył przed siebie przez plątaninę metalu i szkła zalegającą na sporej części platformy i przykucnął ostrożnie przy końcówce służącej wprowadzaniu danych do maszyny kryzysowej stojącej po lewej. Obwody i rury obiegające całą halę meandrowały po deskach i zbiegały się przy szklanym dzwonie z kawałkiem sera, stojącym po prawej.
Isaac chwycił jedną ręką giętką, metalową rurkę, której początek zamocowany był do kotła przy przeciwległej ścianie. Był zdenerwowany, ale i podniecony. Najciszej jak umiał, przyłączył końcówkę rurki do zaworu wejściowego maszyny kryzysowej. Odkręcił kurek i natychmiast poczuł, że para wodna zaczyna wypełniać silnik. Maszyna syczała, mruczała i klekotała, a Isaac przyklęknął przy końcówce do wprowadzania danych i wpisał na klawiaturze przygotowane wcześniej formuły matematyczne. W szczelinę w obudowie wsunął szybko cztery karty perforowane. Zębate koła poruszyły się, a z podłogi podniósł się obłok kurzu, gdy korpus urządzenia zaczął wibrować.
Grimnebulin mruknął coś pod nosem, nie spuszczając z oka szklanego dzwonu.
Wydawało mu się, że wyczuwa w powietrzu przepływ mocy i danych, docierających do wszystkich części rozwleczonej po całym laboratorium maszyny. Czuł się prawie tak, jakby to w jego żyłach zaczynała krążyć sprężona para, zmieniająca serce w potężny tłok. Pstryknął trzema dużymi przełącznikami i obwód zaczął się rozgrzewać.
Rozległo się basowe buczenie. Przez kilka ciągnących się nieprzyzwoicie sekund nic się nie działo. A potem żółty ser leżący w brudnym dzwonie ze szkła zaczął drżeć.
Isaac patrzył na to jak urzeczony i chciało mu się krzyczeć z radości. Przekręcił gałkę sterownika o sto osiemdziesiąt stopni i kawałek sera poruszył się energiczniej.
„No, to teraz sprowadźmy na niego kryzys” – pomyślał Grimnebulin i przesunął dźwignię zamykającą obwód: przezroczysty pojemnik znalazł się w zasięgu sensorów.
Szklany dzwon został przez niego zmodyfikowany: w miejscu zamkniętego wierzchołka znajdował się otwór, przez który wystawał masywny tłok. Isaac sięgnął po niego i zaczął naciskać, wolno opuszczając szorstką, metalową końcówkę w stronę kawałka sera. Ser znalazł się w niebezpieczeństwie. Gdyby tłok poruszał się nadal w tym samym kierunku, zmiażdżyłby badaną próbkę.
Isaac dociskał metalową tubę prawą ręką, lewą zaś kręcił gałkami urządzenia, próbując dostroić je do wskazań szalejących zegarów. Obserwując miotające się dziko wskazówki, z wyczuciem zwiększył natężenie prądów taumaturgicznych.
– No, dalej, mały sukinsynu – szepnął. – Uważaj. Jeszcze nic nie czujesz? Zbliża się kryzys…
Tłok opuszczał się sadystycznie coraz niżej i niżej. Ciśnienie w rurach osiągnęło niebezpiecznie wysoki poziom. Sfrustrowany Isaac westchnął głęboko. Zwolnił tempo opadania tłoka, ale groźba wciąż wisiała nad niewinnym kawałkiem sera. Nawet gdyby maszyna kryzysowa nie zadziałała i ser nie zareagowałby w przewidziany programem sposób, Isaac zamierzał go zmiażdżyć. Istotą kryzysu była potencjalność zagrożenia. Gdyby więc nie miał szczerego zamiaru zgniecenia sera, nie byłoby kryzysu. Pola ontologicznego nie można oszukać.