Ku swemu śmiertelnemu przerażeniu, Lin była już spóźniona.
To, że nie była wielką miłośniczką Miasta Kości, wcale jej nie pomagało. Wymieszana, wielostylowa architektura tej dzielnicy dezorientowała ją: były w niej ślady industrializmu, krzykliwe, ostentacyjne akcenty nowobogactwa, był rozpadający się beton doków i naprężone skóry namiotów w zaułkach prawdziwej nędzy. Skrajnie odmienne formy zlewały się ze sobą w całość, przeplataną plamami dzikiej, niekontrolowanej zieleni krzaków i barwnymi łatami kwiatów. Tu i ówdzie rośliny o twardych łodygach przebijały się wprost przez płaszczyzny betonu i smoły.
Lin znała nazwę ulicy, lecz znaki i tablice wokół niej w większości były zniszczone; zwisając smętnie, pokazywały najbardziej niewiarygodne kierunki. Niektóre szczelnie zasłoniła rdza; inne przeczyły sobie nawzajem. Mimo to odczytywała je w skupieniu, próbując szukać odniesień na własnoręcznie naszkicowanej mapce.
Mogła orientować się w przestrzeni według położenia Żeber. Zadarła głowę i zobaczyła je natychmiast; zasłaniały sporą połać nieba. Tylko jedna część „klatki piersiowej” była widoczna. Spłowiałe i spękane krzywizny konstrukcji zaginały się na szczycie i przechylały, jakby miały upaść i zmiażdżyć budynki stojące po wschodniej stronie. Lin ruszyła w ich stronę.
Ulice były coraz szersze i po chwili znalazła się na kolejnym placu, który sprawiał wrażenie opuszczonego, ale rozmiarami znacznie przewyższał poprzednie. W zasadzie nie był to zagospodarowany plac, a jedynie ogromna, niedokończona dziura w środku miasta. Otaczające ją budynki zwrócone były doń nie frontami, lecz tylnymi i bocznymi, często ślepymi ścianami, jakby przed nimi miały powstać – choć nigdy nie powstały – znacznie bardziej wytworne kamienice. Niedokończone ulice Miasta Kości niepostrzeżenie zmieniały się w kępy zarośli, w których znikały ostatnie fragmenty zapomnianych murów.
Tu i tam na brudnej trawie stały naprędce sklecone stragany. Na zwykłych, składanych stolikach zniechęceni handlarze sprzedawali tanie ciastka, starodruki i wszelkiego rodzaju graty wygrzebane ze strychów i piwnic. Uliczni żonglerzy bez większego zapału pokazywali swoje sztuczki. Klientów było niewielu; większość istot różnych ras siedziała na kamieniach, czytając, jedząc, grzebiąc w suchej ziemi lub gapiąc się na sterczące ku niebu kości.
To właśnie z krawędzi tego placu wyrastały sławetne Żebra.
Pożółkłe gnaty nieznanego lewiatana, grubsze od pni najpotężniejszych drzew, wznosiły się łukowato, nie całkiem równolegle do siebie. Mniej więcej sto stóp nad ziemią pochylały się już nad dachami okolicznych domów, z powrotem schodząc się ku sobie. Ich czubki niemal się stykały, niczym gigantyczne, zakrzywione palce lub boskich rozmiarów kostna pułapka na ludzi.
Istniały plany zabudowy tego placu – inwestorzy zamierzali wznieść w tej prastarej klatce piersiowej biura i domy – ale nic z tego nie wyszło.
Narzędzia, których używano na placu budowy, łamały się szybko i ginęły. Cement nie chciał się wiązać. Jakby smutne sąsiedztwo na poły pogrzebanych kości skutecznie zapobiegało zagospodarowaniu zapomnianego cmentarzyska.
Pięćdziesiąt stóp pod nogami Lin archeolodzy odnaleźli kręgi wielkości domów; olbrzymie fragmenty kośćca, które dyskretnie pogrzebano na zawsze, gdy na miejscu wykopalisk wydarzył się o jeden wypadek za wiele. Brakowało kończyn, bioder; nigdy nie znaleziono też kolosalnej czaszki. Nikt nie potrafił określić, jakież to stworzenie padło tu przed tysiącleciami i wyzionęło ducha. Niedomyci handlarze pracujący w rejonie Żeber specjalizowali się w wymyślnych opisach przedstawiciela gatunku Gigantes Crobuzon – czworonoga lub istoty dwunożnej, humanoida lub drapieżnej bestii, zębatego, z wielkimi kłami lub ze skrzydłami; nie brakowało też opowiastek pornograficznej natury.
Mapka Lin wskazywała jej drogę ku bezimiennemu zaułkowi po południowej stronie Żeber. Wszedłszy w uliczkę, odnalazła pomalowane na czarno domy, których polecono jej szukać. Wszystkie były puste, miały zamurowane drzwi, zamknięte na głucho okna i szyby wysmarowane smołą – wszystkie z wyjątkiem jednego.
Na ulicy nie było nikogo – ani ludzi, ani zwierząt, ani nawet taksówek.
Ponad jedynymi niezamurowanymi drzwiami ktoś narysował kredą coś w rodzaju planszy do gry – duży kwadrat podzielony na dziewięć mniejszych. Nie było na nich jednak ani numeru, ani żadnego innego znaku.
Lin przez moment kręciła się w pobliżu czarnych domów. Nerwowo poprawiała spódnicę i bluzkę, aż wreszcie, zła na samą siebie, podeszła do drzwi i zapukała cicho.
„Wystarczy, że się spóźniłam” – pomyślała. „Nie będę wkurzać go jeszcze bardziej waleniem do drzwi”.
Po chwili usłyszała dobiegający z góry szczęk poruszających się zawiasów i dźwigni. Uniósłszy głowę, dostrzegła błysk światła: ktoś uruchamiał system soczewek i luster, aby gospodarze mogli upewnić się, czy gość jest wart uwagi.
Drzwi otworzyły się.
Przed Lin stanęła prze-tworzona potężnej postury. Jej twarz wciąż jeszcze była obliczem smutnej, urodziwej kobiety o ciemnej skórze i długich, zaplecionych w warkocze włosach, za to ludzkie ciało zastąpiono wysokim na siedem stóp szkieletem z czarnego żelaza i stopu lutowniczego. Metalowe ciało spoczywało na sztywnym, teleskopowym trójnogu. Najwyraźniej zmieniono je tak, by mogło sprostać najcięższym pracom: masywne stawy, tłoki i cięgła emanowały niebywałą siłą. Prawe ramię prze-tworzonej znajdowało się na wysokości głowy Lin; z wnętrza metalowej rury wystawał groźnie wyglądający grot harpuna.
Khepri odruchowo skuliła się z przerażenia.
Niegdysiejsza kobieta o smutnej twarzy przemówiła potężnym głosem:
– Panna Lin? Artystka? Spóźniła się pani. Pan Motley już czeka. Proszę za mną.
Prze-tworzona cofnęła się nieco, balansując na środkowej nodze i przestawiając dwie pozostałe poza nią, by zrobić przejście dla Lin. Podczas całej operacji harpun nawet się nie zakołysał.
„Jak daleko można się posunąć?” – pomyślała Lin i wstąpiła w ciemność korytarza.
W dalekim końcu zupełnie czarnego tunelu stał człowiek-kaktus. Lin bardzo słabo wyczuwała w powietrzu zapach jego soków. Miał ponad siedem stóp wzrostu i grube kończyny; musiał być wyjątkowo ciężki. Głowa wyrastała na jego spadzistych ramionach niczym krągły kamień, a niesymetryczną sylwetkę zniekształcały dodatkowo pęki twardych narośli. Zielona skóra kaktusa była jedną masą blizn, trzycalowych kolców i delikatnie czerwonych, wiosennych kwiatków.
Olbrzym skinął na Lin sękatymi paluchami.
– Pan Motley może pozwolić sobie na gest cierpliwości – rzekł, odwracając się i rozpoczynając wspinaczkę po schodach – ale nie przypominam sobie, żeby czekanie kiedykolwiek sprawiało mu przyjemność. – Kaktus odwrócił się niezdarnie, nie przerywając marszu i oskarżycielsko uniósł brew, spoglądając na artystkę.
„Odpieprz się, sługusie” – pomyślała niecierpliwie. „Lepiej zaprowadź mnie w końcu do swojego szefa”.
Kaktus pracowicie kuśtykał na bezkształtnych stopach, podobnych do małych pieńków drzewa.
Lin usłyszała za plecami wzmożone syczenie sprężonej pary i pohukiwanie mechanizmu: prze-tworzona weszła na schody. Nie odwracając się, khepri podążyła za kaktusem w głąb krętego tunelu bez okien.
„Ogromny dom” – pomyślała po dłuższej chwili. Wreszcie zdała sobie sprawę, że musieli przejść przez cały rząd domostw, w których wyburzywszy ściany działowe, wnętrza przebudowano i odnowiono wedle gustu właściciela. Za drzwiami, które mijali po drodze, rozległ się raz stłumiony, posępny odgłos maszyny. Czułki Lin drgnęły lekko. Gdy odeszli nieco dalej, z pomieszczenia dobiegł łomot podobny do dźwięku całej serii bełtów wystrzelonych z kuszy i wbijających się w miękkie drewno.
„O matko” – pomyślała ponuro Lin. „Gazid, kurwa twoja mać, w coś ty mnie wpakował?”
Istotnie, to Lucky Gazid, żałosna parodia impresaria, uruchomił proces, w wyniku którego Lin znalazła się w tym zatrważającym miejscu.
To on zrobił heliotypy najnowszych jej prac i zniknął z nimi gdzieś na mieście. Zawsze tak to wyglądało – Gazid usilnie starał się zasłużyć na dobrą reputację w kręgach artystycznych Nowego Crobuzon. Był żałosną postacią; wiecznie przypominał każdemu, kto chciał go słuchać, jak to przed trzynastu laty udało mu się zorganizować niezłą wystawę pewnej nieżyjącej już rzeźbiarce eterycznej. Lin i większość jej przyjaciół litowali się nad nim i pogardzali nim zarazem. Każdy jednak pozwalał mu robić heliotypy prac i łaskawie wciskał parę szekli tytułem „zaliczki na poczet honorarium agenta”. Wtedy Gazid znikał na kilka tygodni, po czym pojawiał się w zarzyganych spodniach i z krwią na butach, naćpany jakimś nowym świństwem, i proces zaczynał się od początku.
Ale nie tym razem.
Tym razem Gazid znalazł kupca na prace Lin.
Protestowała, kiedy przysiadł się do jej stolika w Zegarze i Kogucie. Tego dnia nie wypadała jej kolej, napisała mu na swojej tabliczce; przecież dała mu całą gwineę „zaliczki” nie dalej niż tydzień wcześniej. Gazid przerwał jej jednak i uparł się, żeby odeszła z nim na stronę. Uczyniła to, przy akompaniamencie chóralnego śmiechu elity artystycznej Pól Salacusa, a wtedy Gazid podał jej sztywną, białą karteczkę z prostym symbolem szachownicy o dziewięciu polach. Na odwrocie nadrukowano krótki tekst.
„Panno Lin. Mój pracodawca jest pod wrażeniem wizerunków pani dzieł, które dostarczył nam pani agent. Zastanawia się, czy zechciałaby pani umówić się z nim na spotkanie, by przedyskutować sprawę ewentualnego zlecenia. Z niecierpliwością będziemy oczekiwać odpowiedzi”.
Podpis był nieczytelny.
Gazid był kompletnym wrakiem, uzależnionym od większości świństw dostępnych na rynku, i potrafił zdobyć się na wszystko, byle skombinować pieniądze na prochy, lecz Lin nie wyobrażała sobie, aby mógł wziąć udział w przekręcie, którego elementem byłby liścik od potencjalnego klienta. Nie mógł mieć w tym żadnego interesu – chyba że naprawdę któryś z zamożnych obywateli Nowego Crobuzon był gotów zakupić prace Lin i obiecał agentowi prowizję.