Burmistrz Rudgutter ponownie wyjął z tuby zatyczkę.
– Davinio – powiedział. – Odwołaj wszystkie moje dzisiejsze spotkania i zebrania… Nie, nie tylko dzisiejsze. Także jutrzejsze. Przeproś kogo trzeba. Niech nikt mi nie przeszkadza, chyba żeby Dworzec Perdido wyleciał w powietrze albo zdarzyło się coś równie efektownego. Zrozumiano? – Włożywszy zatyczkę na miejsce, spojrzał na Elizę Stem-Fulcher i MontJohna Rescue. – Co, do ciężkiej cholery, powtarzam: co, na Jabbera i jego boskie gówno, wyobraża sobie ten cały Motley?! Wydawało mi się, że to profesjonalista…
Stem-Fulcher skinęła głową.
– Ta sprawa wynikła między nami, kiedy dopinaliśmy umowę – odpowiedziała. – Sprawdziliśmy dane na jego temat. Trzeba przyznać, że większość jego aktywności skierowana była przeciwko nam, ale oceniliśmy, iż jest w stanie zadbać o bezpieczeństwo nie gorzej niż my. Nie jest głupcem.
– Czy wiemy już, kto za tym stoi? – spytał Rescue, a Stem-Fulcher wzruszyła ramionami.
– Niewykluczone, że konkurencja – Francine, Judix albo ktoś taki. Jeżeli to prawda, to udało im się ugryźć znacznie większy kawałek tortu, niż są w stanie przełknąć i…
– Tak jest – przerwał jej Rudgutter tonem nie znoszącym sprzeciwu. Stem-Fulcher i Rescue spojrzeli na niego z wyczekiwaniem. Burmistrz splótł dłonie, oparł łokcie na blacie i zamknął oczy, koncentrując się tak mocno, że jego twarz sprawiała wrażenie gotowej wybuchnąć w każdej chwili. – Tak jest – powtórzył, otwierając oczy. – Po pierwsze, musimy się upewnić, czy naprawdę mamy do czynienia z tą sytuacją, o której myślimy. Z pozoru rzecz może wydawać się oczywista, ale potrzebna nam stuprocentowa pewność. Po drugie, musimy opracować jakąś strategię szybkiego i cichego rozwiązania problemu. Jeśli chodzi o drugi cel, wiemy już, że nie wolno nam polegać na ludzkiej milicji i prze-tworzonych, zresztą na obcych też raczej nie. Mają ten sam typ psychiki. Wszyscy jesteśmy tylko pożywieniem. Jestem pewien, że pamiętacie wyniki naszych wstępnych testów obrony-ataku… – Rescue i Stem-Fulcher zgodnie kiwnęli głowami. Rudgutter mówił dalej. – Właśnie. Truposze byliby rozsądnym wyjściem, ale nie jesteśmy w Cromleh; nie mamy warunków do kreowania ich w stosownej liczbie i jakości. No cóż… Wydaje mi się, że cel pierwszy nie zostanie zrealizowany w zadowalającym stopniu, jeśli będziemy polegać wyłącznie na naszych regularnych służbach wywiadowczych. Trzeba szukać dostępu do alternatywnych źródeł informacji. Tak więc, z dwóch powodów, musimy pozyskać agentów lepiej przystosowanych do działania w tej trudnej sytuacji, to jest wyposażonych w inny model psychiczny. Sądzę, że istnieją tylko dwaj kandydaci. Nie mamy wyboru, musimy szukać kontaktu przynajmniej z jednym z nich.
Burmistrz umilkł, mierząc współpracowników zimnym spojrzeniem. Czekał na sprzeciw, ale nie się doczekał.
– Zgadzacie się ze mną? – spytał cicho.
– Mówimy o ambasadorze, prawda? – odezwała się Stem-Fulcher. – Oraz o… Chyba nie ma pan na myśli Tkacza? – dodała, z niedowierzaniem unosząc brwi.
– Cóż, możemy tylko mieć nadzieję, że do tego nie dojdzie – odparł Rudgutter z nutą optymizmu w głosie. – Ale masz rację, to właśnie są dwaj… agenci, o których myślę. I dokładnie w tej kolejności.
– Zgoda – przytaknęła pospiesznie Stem-Fulcher. – Pod warunkiem, że w tej kolejności. Tkacz… Na Jabbera, porozmawiajmy z ambasadorem.
– MontJohn? – Rudgutter odwrócił się w stronę zastępcy. Rescue wolno skinął głową, poprawiając szalik.
– Z ambasadorem… – powtórzył. – Mam nadzieję, że to wystarczy.
– Jak my wszyscy, zastępco burmistrza – odrzekł Rudgutter. – Jak my wszyscy.
*
Między jedenastym a czternastym piętrem Skrzydła Mandragory w gmachu Dworca Perdido, ponad jednym z mniej uczęszczanych pasaży handlowych, specjalizującym się w sprzedaży starych i ręcznie malowanych materiałów, poniżej kondygnacji dawno opuszczonych wieżyczek, znajdowała się Strefa Dyplomatyczna.
Wiele ambasad w Nowym Crobuzon ulokowano, rzecz jasna, w innych miejscach: w barokowych budynkach Nigh Sump, East Gidd czy Flag Hill. Sporo jednak umieszczono w budynku dworca – były wystarczająco liczne, by na trwałe nadać imię kilku poziomom gmachu.
Skrzydło Mandragory było niemal samowystarczalną strefą. Jego korytarze układały się w kształcie olbrzymiego, betonowego prostokąta wokół centralnej przestrzeni, na dnie której znajdował się zaniedbany ogród, pełen dorodnych ciemnodrzew i egzotycznych kwiatów. Dzieci biegały jego ścieżkami i bawiły się w bezpiecznym parku, podczas gdy ich rodzice robili zakupy, podróżowali lub pracowali. Ściany wznosiły się na ogromną wysokość wokół plamy zieleni, która z najwyższej kondygnacji wyglądała jak mech na dnie wyschniętej studni.
Wzdłuż korytarzy najwyższego piętra Strefy znajdowały się setki połączonych ze sobą pokoi. Dawniej wiele z nich pełniło funkcję ministerialnych gabinetów. Potem na krótką chwilę stały się siedzibami małych firm i wreszcie opustoszały na wiele lat, póki zalegających w nich pleśni i kurzu nie usunęli wprowadzający się ambasadorowie. Ich obecność trwała nieco ponad dwa wieki – tyle samo, ile liczyła sobie historia pewnej idei, którą zaakceptowała większość rządów Rohagi: przekonania, że dyplomacja służy społeczeństwom znacznie lepiej niż wojna.
Instytucja ambasad istniała w Nowym Crobuzon znacznie dłużej, ale dopiero gdy rzeź w Suroch położyła krwawy kres temu, co nazywano Wojnami Pirackimi – a także Powolną Wojną lub Fałszywą Wojną – liczba krajów i państw-miast szukających negocjacyjnych metod rozwiązywania konfliktów wzrosła znacząco. Emisariusze przybywali ze wszystkich zakątków kontynentu i nie tylko. Opustoszałe korytarze i sale Skrzydła Mandragory zapełniły się tłumem świeżo upieczonych ambasadorów, a i niejeden z okrzepłych już konsulatów przeniósł tu swą siedzibę, by nie znaleźć się poza głównym nurtem życia dyplomatycznego.
Wyjście z windy lub klatki schodowej na którymkolwiek z pięter Strefy wymagało przejścia przez posterunek wartowniczy i drobiazgową kontrolę. Początkowo ciągi komunikacyjne były zimne i ciche, z rzadka tylko oświetlone lampami gazowymi. Rudgutter, Rescue i Stem-Fulcher szli korytarzem na dwunastym piętrze, w towarzystwie niskiego, żylastego mężczyzny w grubych okularach, który trzymał się nieco w tyle, dźwigając sporą walizkę.
– Elizo, MontJohnie – odezwał się burmistrz Rudgutter, nie zwalniając tempa marszu. – Poznajcie, proszę, brata Sanchema Vansetty’ego, jednego z naszych najzdolniejszych karcistów. – Rescue i Stem-Fulcher skinęli głowami. Vansetty zignorował ich całkowicie.
Nie każdy pokój w Strefie Dyplomatycznej był zajęty. Jednak na wielu drzwiach widniały mosiężne plakiety informujące, że za nimi rozpościera się suwerenne terytorium tego czy innego kraju – Tesh, Khadoh albo Gharcheltist – w postaci rozległych pokoi, niekiedy ciągnących się w pionie na kilka kondygnacji i stanowiących autonomiczne organizmy. Niektóre przedstawicielstwa były odległe od swych stolic o tysiące mil. Niektóre zawsze świeciły pustkami. Na przykład ambasador Tesh zgodnie z tradycją żył w Nowym Crobuzon jako włóczęga, kontaktując się ze swymi współpracownikami jedynie drogą pocztową. Rudgutter nigdy jeszcze go nie widział i wiedział, że nie zobaczy. Inne lokale zwolniły się z powodu braku funduszy lub zainteresowania.
Jednakże większość spraw, które załatwiano w Strefie, miała ogromne znaczenie. Przestrzeń oddana w użytkowanie posłom z Myrshock i Vadaunk powiększyła się znacznie na przestrzeni ostatnich kilku lat, ponieważ wymagał tego nawał prac biurowych towarzyszących ożywionej współpracy handlowej. Dodatkowe pokoje dobudowywano niekiedy na zewnątrz, przylepione jak rakowate narośle, wysoko na ścianach ponad zapuszczonym ogrodem.
Burmistrz i towarzyszący mu współpracownicy minęli drzwi opatrzone tabliczką z napisem „Przydenna Wspólnota Salkrikaltoru”. Korytarz trząsł się nieznacznie, przenosząc drgania ukrytej za ścianą, potężnej maszynerii. Wielkie pompy parowe pracowały codziennie przez długie godziny, pobierając dla ambasadora-skorupiaka świeżą wodę morską z odległej o piętnaście mil Zatoki Żelaznej i wytłaczając na zewnątrz, do rzeki, zużytą i brudną solankę.
Główny korytarz był dziwnym tworem – obserwowany pod jednym kątem wydawał się długi i wąski, pod innym zaś krótki i przestronny. Dochodziły doń liczne odnogi, często łączące się gdzieś w głębi budynku, a przy nich znajdowały się pomniejsze ambasady, zapomniane sklepiki i zabite deskami witryny. Przy końcu głównego traktu, za przedstawicielstwem skorupiaków, Rudgutter skręcił w jeden z owych bocznych korytarzyków – krótki, kręty i dość niski w miejscach, gdzie krzyżowały się z nim ciągi schodów. Czteroosobowa grupa stanęła w końcu przed niedużymi, nie oznaczonymi drzwiami.
Rudgutter obejrzał się, by mieć pewność, że nie są obserwowani. Widoczna część korytarza nie była długa – z całą pewnością byli sami.
Vansetty zaczął wyciągać z kieszeni kawałki kredy i różnobarwne pastele. Wyjął też zza pazuchy coś, co wyglądało jak zegarek, i otworzył pokrywkę. Tarcza urządzenia była podzielona w skomplikowany sposób na wiele drobnych części, wśród których sterczało siedem wskazówek o różnych długościach.
– Muszę obliczyć zmienne, panie burmistrzu – wymamrotał mężczyzna, wpatrując się w wyrafinowany mechanizm. Wydawało się, że przemawia bardziej do siebie niż do Rudguttera czy kogokolwiek innego. – Marne mamy dziś widoki… Front wysokiego ciśnienia przesuwa się w eterze… Może nieść burze energetyczne od otchłani po zeroprzestrzeń… Na granicach też raczej przesrane, cholera… – Vansetty zapisał coś na tylnej stronie notatnika. – Gotowe – rzucił, spoglądając na troje ministrów. Zaczął rysować zawiłe, stylizowane znaki na cienkim arkusiku papieru. Odrywał je kolejno i wręczał Stem-Fulcher, Rudgutterowi i Rescue, ostatni zaś zachował dla siebie. – Schować je na sercu – polecił, wciskając swój świstek za koszulę. – Symbolami na zewnątrz.
Otwarłszy poobijaną walizkę, wyjął z niej komplet grubych, ceramicznych diod. Stanął pośrodku grupki i rozdał je pozostałym.