Jednej nocy miasto spało w miarę spokojnie.
Naturalnie nie było mowy o tym, by umilkły w nim wszelkie niepokoje. Mężczyźni i kobiety wciąż walczyli ze sobą i umierali. Krew i rzygowiny nadal lały się obficie w zakazanych uliczkach. Szkło pękało. Milicjanci przelatywali nad miastem w swych kapsułach. Sterowce szybowały bezgłośnie jak monstrualne karykatury wielorybów. Okaleczone, pozbawione oczu zwłoki mężczyzny, którego zidentyfikowano później jako Benjamina Fleksa, rzeka wypluła w okolicy Badside.
Miasto rzucało się więc w malignie, dokładnie tak, jak czyniło to przez stulecia. Nie był to sen zupełnie spokojny, ale też innego nigdy nie zaznało.
Następnej nocy, kiedy David wykonywał ukradkiem swą misję w dzielnicy czerwonych latarń, coś się zmieniło. Nowe Crobuzon zawsze było chaosem zgrzytliwych dźwięków i gwałtownych akordów. Teraz jednak pojawiła się nowa nuta: nerwowy, szepczący ton, od którego psuło się powietrze.
Przez jedną noc owo napięcie było ledwie wyczuwalne, jakby niepewne, z trudem przedostawało się do umysłów obywateli i rzucało cień na twarze śpiących. Potem nastał dzień i nikt nie pamiętał niczego poza krótką chwilą nocnego niepokoju.
Lecz gdy cienie powróciły o zmierzchu i temperatura spadła, wraz z mrokiem pojawiło się nad miastem coś nowego i przerażającego.
W każdym zakątku, od Flag Hill na północy po Barrackham w dolnym biegu rzeki i od opuszczonych przedmieść Badside na wschodzie po industrialne slumsy Chimer, ludzie rzucali się na posłaniach i jęczeli przez sen.
Strach najszybciej dopadł dzieci. Płakały i wbijały paznokcie w skórę, wykrzywiając twarzyczki w grymasach boleści, pociły się smrodliwie i obficie, kręciły główkami na boki – a wszystko to w głębokim śnie.
Nieco później niepokój udzielił się dorosłym. W głębinach innych, nieszkodliwych snów, obudziły się znienacka zadawnione lęki i paranoje. Niczym armie najeźdźców rzuciły się z furią do ataku i przebiły mentalne bariery. W uśpionej wyobraźni mieszkańców miasta pojawiały się nieskończone szeregi niewyraźnych, budzących grozę obrazów, czasem absurdalnie banalnych – jak wizerunki upiorów i strzyg, które na jawie mogły budzić jedynie uśmiech.
Ci, którym los oszczędził nocnych męczarni, budzili się nagle w zupełnej ciemności, zaniepokojeni jękami, krzykami i płaczem najbliższych. U niektórych nawet przyjemne sny o seksie czy szczęśliwym życiu zyskiwały chorobliwą intensywność. W pułapce nocy to, co złe, pozostawało złem, a to, co dobre, złem się stawało.
Miasto kołysało się i drżało. Złe sny rozprzestrzeniały się jak bakcyle choroby, atakując kolejne ofiary. Zdołały nawet wedrzeć się w umysły przytomnych. Nocni stróże i agenci milicji, tancerki w klubach i nerwowi studenci, a także ci, którzy cierpieli na chroniczną bezsenność, poczuli nagle, że gubią się we własnych myślach, a ich świadomość dryfuje ku dziwacznym, fantazyjnym i złowrogim halucynacjom o wielkiej intensywności.
W całym mieście słychać było krzyki przerażonych.
W Nowym Crobuzon zapanowała epidemia – plaga nocnych koszmarów.
Lato spadło na metropolię jak duszący całun. Nawet w nocy powietrze było tak gorące i gęste jak to, które wydycha się z płuc. Wysoko nad dachami, w połowie drogi między niebem a ziemią, krążyły wielkie, skrzydlate istoty, spoglądające na miejski pejzaż łakomym wzrokiem.
Mocno pracowały skrzydłami o nieregularnych kształtach, za każdym ich ruchem posyłając ku ziemi potężny podmuch wiatru. Dziwaczne kończyny i wypustki ich ciał – mackowate, owadzie, ludzkie, chitynowe, rozliczne – drżały z podniecenia.
Złowrogie paszcze rozchylały się i długie, pierzaste języki zaczynały trzepotać na wietrze. Powietrze było gęste od snów, których ślady latające istoty chłonęły łapczywie. Gdy kępki na końcach języków stawały się ciężkie od niewidzialnego nektaru, pyski otwierały się ponownie i mięsiste języki zwijały się, by z głośnym mlaśnięciem i zgrzytem wielkich zębów zniknąć pod czarnym podniebieniem.
Szybując wysoko, wydalały resztki pożywienia, pozostawiając w przestworzach niewidzialny ślad. Psychiczne, niematerialne odchody, lepkie i ciężkie, opadały ku ziemi. Rozprzestrzeniając się w powietrzu, nasycały umysły odpoczywających strachem, budząc uśpione potwory. Pogrążeni we śnie i przytomni, wszyscy odczuwali niepokój.
Pięć skrzydlatych istot ruszyło na polowanie.
Nurzając się w wywarze sennych koszmarów unoszącym się nad Nowym Crobuzon, każdy z łowców był w stanie polecieć wybranym, indywidualnym tropem czyichś snów.
Zazwyczaj ćmy kierowały się oportunizmem – czekały, aż natkną się na skupisko silnych emocji, które było dla nich wyjątkowo smakowitym kąskiem. Wtedy nawracały i lotem nurkowym kierowały się w stronę zdobyczy. Szczupłymi dłońmi otwierały okna na poddaszach i bezszelestnie kroczyły po zalanych księżycowym światłem podłogach, by pochylić się nad śpiącymi i wypić esencję ich umysłów. Czasem chwytały niezliczonymi mackami samotne postacie spacerujące nad rzeką. Znikając w ciemności, ofiary krzyczały i błagały, dołączając do chóru jęczących przez sen obywateli.
Kiedy jednak skrzydlaci łowcy porzucili ciała nieszczęśników, żywe, ale nieruchome i bezmyślnie zwinięte na podłodze czy brukowych kamieniach, kiedy już zaspokoili pierwszy głód i nie musieli łapczywie pożerać kolejnych umysłów, kiedy mogli pożywiać się wyłącznie dla przyjemności, wtedy obudziła się w nich ciekawość. Zaczęli szukać wątłych emanacji umysłów, które kiedyś już poznali. Zimni i inteligentni, jak badacze wędrujący tropem nierozwikłanej tajemnicy, podążyli za znajomymi zapachami myśli i marzeń.
Jeden z nich wychwycił słaby ślad strażnika, który niegdyś pilnował czterech łowców uwięzionych w Mieście Kości i często fantazjował o żonie swego przyjaciela. Barwne imaginacje unosiły się nad miastem i osiadały na lubieżnie wysuniętym języku ćmy. Stwór wchłonął porcję aromatu i zakreślił pętlę na niebie, po czym zanurkował w kierunku Echomire, nieomylnie podążając za swą ofiarą.
Inny z wielkich szybowników wywinął znienacka ciasną ósemkę i zawisł niemal nieruchomo, analizując ślad, który musnął jego kubki smakowe. Był to nerwowy aromat, którym swego czasu nasiąkły kokony wykluwających się potworów. Ogromna bestia unosiła się nad miastem w zamyśleniu, śliniąc się nie tylko w realnym, fizycznym wymiarze. Sygnał był słaby, frustrująco daleki, ale wystarczająco jednoznaczny dla czułych zmysłów łowcy. Ciemny kształt wystrzelił nagle w stronę Mafaton, bez chwili wytchnienia chłonąc ulotny ślad uczonej kobiety, która tak pilnie obserwowała jego rozwój we wszystkich stadiach – ślad Magesty Barbile.
Niedożywiony, niewydarzony pokurcz, który uwolnił swych pobratymców z poddasza w Mieście Kości, także odnalazł znajomy trop. Jego umysł nie był jeszcze w pełni rozwinięty, a kubki smakowe mniej dojrzałe i nie tak precyzyjne jak jego towarzyszy. Nie potrafił podążyć za ulotną emanacją ofiary, lecz mimo to próbował. Smak był tak pełny i taki znajomy… otaczał go we wszystkich fazach rozwoju, podczas przepoczwarzania i autokreacji w jedwabnej osłonce kokonu… Myśliwy gubił i odnajdywał trop, by znowu go stracić, ale nie ustawał.
Najmniejszy i najsłabszy z nocnych łowców – a przecież znacznie potężniejszy od najsilniejszych nawet ludzi – głodny i agresywny, przemierzał przestworza z wywieszonym językiem, próbując odnaleźć ślad Isaaca Dana der Grimnebulina.
*
Isaac, Derkhan i Lemuel Pigeon stali na rogu ulicy w mętnym świetle gazowej latarni ulicznej.
– Gdzie on się, kurwa, podziewa, ten twój kumpel? – syknął Isaac.
– Spóźnia się. Pewnie zabłądził. Mówiłem wam przecież, że jest głupi – odparł spokojnie Lemuel. Wyjąwszy z kieszeni nóż sprężynowy, zaczął czyścić paznokcie.
– Po co w ogóle na niego czekamy?
– Nie bądź takim zasranym niewiniątkiem, Isaacu. Doskonale potrafisz wymachiwać przede mną forsą i namawiać do udziału w śmierdzących sprawach, które wcale mnie nie obchodzą, ale wiedz, że wszystko ma swoje granice. Nie zamierzam pakować się bez ochrony w rozróbę, która może wkurzyć władzę. A pan X jest najlepszą ochroną, jaką mogę mieć.
Isaac zaklął bezgłośnie, ale w duchu musiał przyznać rację Lemuelowi.
Nie podobało mu się to, że w ogóle wciągnął Lemuela w tę awanturę, lecz wydarzenia toczyły się szybko i nie pozostawiały mu wielkiego wyboru. David jakoś nie miał ochoty przyłączyć się do poszukiwań Magesty Barbile. Sprawiał wrażenie sparaliżowanego strachem, zmienił się w bezradny kłębek nerwów. Isaac zaczynał tracić cierpliwość do niego – potrzebował wsparcia i chciał, aby David zapanował nad sobą i wreszcie coś zrobił. Teraz jednak nie było czasu na konfrontację.
Kiedy Derkhan przypadkiem ujawniła nazwisko osoby, która mogła odegrać kluczową rolę w rozwikłaniu zagadki tajemniczych istot nękających miasto i równie tajemniczego uwięzienia Benjamina Fleksa, Isaac wiedział, co robić. Natychmiast przekazał informacje – nazwisko, dzielnica, zawód, Dział Badań i Rozwoju – niezawodnemu Lemuelowi Pigeonowi. Dał mu też pieniądze, kilka gwinei (zauważając przy okazji, że zapas złota, które dostał od Yagharka, kurczy się powoli), dołączając do nich błaganie o pomoc.
I między innymi dlatego starał się zapanować nad irytacją, kiedy pan X nie zjawił się o umówionej porze. Odgrywał pantomimę zniecierpliwienia, ale dobrze wiedział, że ochrona była jedną z tych korzyści z towarzystwa Lemuela Pigeona, na których najbardziej mu zależało.
Sam pośrednik nie potrzebował specjalnego zaproszenia do tego, by towarzyszyć Isaacowi i Derkhan w drodze do Mafaton i szukaniu adresu, który zdobył. Twierdził, że pójdzie z nimi, choć w zasadzie nie interesują go szczegóły tej sprawy, za to chętnie przyjmie zapłatę. Isaac nie wierzył w jego najemniczą filozofię. Zaczynał podejrzewać, że Lemuel jest po prostu coraz bardziej zainteresowany intrygą, w którą dał się wplątać.
Yagharek zdecydowanie odmówił udziału w wyprawie. Isaac próbował go przekonać, przemawiał długo i z zapałem, ale garuda nawet mu nie odpowiedział. „Więc co tu jeszcze robisz, do ciężkiej cholery?” – miał ochotę zapytać Isaac, ale przełknął tylko swój gniew i zostawił Yagharka w spokoju. Postanowił zaczekać, w nadziei, że z czasem garuda oswoi się ze świadomością, iż nie jest sam na świecie i że może należeć do kolektywu życzliwych mu ludzi.