CZĘŚĆ CZWARTA. PLAGA KOSZMARÓW
ROZDZIAŁ 27
Coś nieprzyjemnego i uporczywego przywróciło Benjaminowi Fleksowi przytomność. Bezwładne kołysanie głową przyprawiało go o mdłości i ból brzucha.
Siedział przywiązany do krzesła w małym, sterylnym, białym pokoju. Jedna ze ścian była oknem z mlecznego szkła, przepuszczającym światło, ale nie obrazy z zewnątrz, które dawałyby więźniowi jakikolwiek pogląd na to, gdzie może się znajdować. Mężczyzna w białym stroju stał nad Benem i szturchał go metalową tyczką podłączoną kablami do buczącej z cicha maszyny.
Benjamin skupił wzrok na jego twarzy i… zobaczył swoją. Mężczyzna miał na głowie idealnie gładką, zaokrągloną, lustrzaną maskę, w której odbijał się zniekształcony wypukłością obraz oblicza jeńca. Ów niedorzecznie wykrzywiony wizerunek wprawił Benjamina w lekki szok: odbarwiona skóra wprost ginęła wśród sińców i krwistych nacieków.
Drzwi uchyliły się nieco i na progu stanął jakiś człowiek. Trzymając klamkę, odwrócił się w stronę, z której przyszedł, kończąc rozmowę z kimś, kto pozostał na korytarzu lub w sąsiednim pokoju.
– …Cieszę się, że jesteś zadowolony – usłyszał Benjamin. -…Wieczorem idę z Cassandrą do teatru, więc nigdy nic nie wiadomo… nie, te oczy są po prostu zabójcze… – Mężczyzna roześmiał się krótko, słysząc czyjeś uprzejme słowa. Machnął ręką, odwrócił się i wszedł do pokoiku.
Kiedy obrócił się w stronę krzesła, Benjamin rozpoznał twarz, którą pamiętał z niezliczonych wystąpień publicznych, przemówień i ogromnych heliotypów rozwieszonych w całym mieście. Twarz burmistrza Rudguttera.
Trzy osoby, które znalazły się razem w ciasnym pokoju, przez długą chwilę mierzyły się wzrokiem.
– Panie Flex – odezwał się w końcu Rudgutter. – Musimy porozmawiać.
*
– Mam wiadomość od Pigeona – rzekł Isaac, wymachując listem i wracając do stołu, który wraz z Davidem ustawił w części laboratorium należącej do Lublamaia. To tu poprzedniego dnia spędzili wiele godzin, daremnie głowiąc się nad sensownym planem działania.
Opodal zaś leżał Lublamai, śliniąc się niezmiennie i robiąc pod siebie.
Lin siedziała z nimi przy stole, w zamyśleniu pogryzając plasterki banana. Kiedy poprzedniego dnia zjawiła się w magazynie, Isaac – roztrzęsiony tak bardzo, że ledwie go rozumiała – wyjaśnił jej, co się stało. Obaj z Davidem sprawiali wrażenie głęboko zszokowanych. Dopiero po paru minutach zauważyła Yagharka, kryjącego się w cieniu pod ścianą. Nie była pewna, jak powinna go powitać, toteż poprzestała na przyjaznym skinieniu ręką, którego nie odwzajemnił. Kiedy jedli we czworo marną wieczerzę, był z nimi, choć ani na chwilę nie zdjął płaszcza, maskującego fałszywe skrzydła. Lin nie zamierzała zdradzać mu, że jego maskarada nie jest dla niej żadną tajemnicą.
Podczas owego ponurego, wspólnego wieczoru w pewnej chwili zdała sobie sprawę, iż zaszło coś niezwykłego: Isaac przestał ukrywać ich związek. Podał jej ręce na powitanie. Nie zaścielił zapasowego materaca, kiedy zgodziła się zostać na noc. A jednak nie był to jej triumf, nie był to wielki hołd złożony miłości, którego miała nadzieję kiedyś doczekać. Przyczyna zmiany była prozaiczna.
Isaac, podobnie jak David, martwił się znacznie poważniejszymi sprawami.
Dlatego też jakaś sceptyczna część umysłu Lin nie chciała wierzyć w trwałość i zupełność transformacji, która dokonała się w jego postawie. Wiedziała na przykład, że David był starym przyjacielem Isaaca, wyznającym podobnie libertyńskie poglądy, i że rozumiał – o ile w ogóle zaprzątał nimi myśli – problemy wynikające z uczucia khepri do człowieka, a do tego był niewątpliwie dyskretny. Nie pozwalała sobie jednak na zbyt dogłębne rozważanie tych spraw. Czułaby się podłą egoistką, gdyby myślała o sobie, podczas gdy Lublamai był… wrakiem.
Naturalnie nie była w stanie wczuć się w jego położenie tak dobrze jak David czy Isaac, ale sam widok śliniącego się, nierozumnego ciała na posłaniu był dla niej dość poruszający, a może i przerażający. Cieszyła się w duchu, że coś ważnego wydarzyło się w życiu pana Motleya, dzięki czemu mogła spędzić tych parę godzin czy dni z Isaakiem, gnębionym poczuciem winy.
Od czasu do czasu jej mężczyzna zrywał się gwałtownie do działania, wykrzykując: „Dobra!” i z zapałem zacierając ręce, choć wszyscy świetnie wiedzieli, że na razie nie było takiego działania, które mogliby podjąć.
Pierwszej nocy, którą spędzili razem na piętrze laboratorium, Isaac wtulił się w Lin żałośnie, bez śladu podniecenia. David poszedł do domu, obiecawszy, że wróci z samego rana. Yagharek nie chciał materaca – zgarbił się w kącie w dziwnej, siedzącej pozycji ze skrzyżowanymi nogami, najwyraźniej pomyślanej tak, by wielkie skrzydła nie uległy uszkodzeniu. Lin nie była pewna, czy garuda podtrzymuje tę iluzję na jej użytek, czy naprawdę śpi w pozycji, którą znał od dzieciństwa.
Następnego ranka usiedli wokół stołu, pijąc kawę i herbatę, posilając się obojętnie i zastanawiając nad tym, co będzie dalej. Isaac zajrzał do skrzynki pocztowej i bez namysłu wyrzucił te wiadomości, które uznał za nieistotne. Zainteresowała go jedynie wiadomość od Lemuela: nie ostemplowana i dostarczona przez anonimowego posłańca.
– Co napisał? – spytał David.
Isaac ułożył kartę papieru tak, by pozostali mogli przeczytać tekst ponad jego ramieniem. Yagharek cofnął się nieco.
Odnalazłem w moich zapiskach trop Dziwnej Gąsienicy. Dostarczył ją niejaki Josef Cuaduador, pracownik Działu Nabytków w Parlamencie. Nie chcąc tracić czasu i pamiętając o Sutym Wynagrodzeniu, odwiedziłem pana Cuaduadora z moim Dużym Wspólnikiem, panem X, który niewielkim wysiłkiem nakłonił dostawcę do współpracy. Początkowo pan C. podejrzewał, że jestem z milicji. Zapewniłem go, że jest wręcz przeciwnie, i za pomocą karabinu pana X sprawiłem, że stał się dość rozmowny. Odnoszę wrażenie, że pan C. uwolnił Gąsienicę z jednego z oficjalnych transportów. Żałuje tego do dziś. (Zwłaszcza że zapłaciłem mu za nią raczej mało). Nie wie, skąd przybyła owa dostawa i jakie było jej przeznaczenie. Nie wie też, co się stało z pozostałymi okazami, z których zabrał tylko jeden. Mamy więc jeden trop: (przydatny? nieprzydatny?). Odbiorcą paczki miał być doktor Barbell? Barrier? Berber? Barlime? lub ktoś taki w Dziale Badań i Rozwoju.
Starannie rejestruję wszystkie działania, które podjąłem, Isaacu. Szczegółowy rachunek w drodze.
Lemuel Pigeon.
– Fantastycznie! – zawołał Isaac, doczytawszy list do końca. – Nareszcie jakiś cholerny trop…
David siedział nieruchomo, struchlały.
– Parlament? – stęknął z wysiłkiem. – Zadzieramy z tym kurewskim Parlamentem? Na słodkiego Jabbera, czy ty w ogóle masz pojęcie, w jak wielkie gówno wdepnęliśmy? „Fantastycznie”?! Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz, kretynie?! Po prostu cudownie! Wystarczy, że pójdziemy do Parlamentu i grzecznie poprosimy o listę wszystkich pracowników supertajnego Działu Badań i Rozwoju, których nazwiska zaczynają się na B, a potem przepytamy jednego po drugim, czy nie wiedzą czegoś na temat latających stworzeń, sprowadzających na ludzi śpiączkę, i jak można je złapać. Taki drobiazg.
Nikt się nie odezwał. Atmosfera w laboratorium zgęstniała jeszcze bardziej.
*
Południowo-zachodni kraniec Brock Marsh sąsiadował z Petty Coil, siedliskiem oszustów, bandytów i podupadającej architektury, wbitym głęboko w zakole rzeki.
Nieco ponad sto lat wcześniej dzielnica Petty Coil była miejskim rajem dla najlepszych rodzin. Mackie-Drenda i Turgisady; Dhrachshachet, vodyanoi-finansista i założyciel Banku Drach; Sirrah Jeremile Carr, kupiec i farmer w jednej osobie – wszyscy oni mieli swe imponujące rezydencje przy szerokich alejach Petty Coil.
Jednak w pewnym momencie w Nowym Crobuzon rozpoczął się boom przemysłowy, w sporym zakresie finansowany przez te właśnie, najzamożniejsze rodziny. Fabryki i doki powstawały i rozkwitały w ogromnym tempie. Griss Twist, skrawek ziemi na przeciwległym brzegu rzeki, także przeżywał swe wielkie chwile, gdy pojawiły się na nim nieduże, ale hałaśliwe i smrodliwe fabryczki. Wraz z nimi na nabrzeżach zaczęły powstawać przemysłowe wysypiska śmieci. Narodził się zupełnie nowy krajobraz, zbudowany ze szczątków maszyn, gnijącego papieru, żużlu, odpadów organicznych i chymicznego śmiecia, słowem wszelkiego industrialnego brudu. Odrzucona materia, składowana w jednym miejscu, organizowała się samodzielnie, naśladując naturę. Tak powstawały pagórki, doliny i sadzawki, w których woda bulgotała od trujących gazów. W ciągu kilku lat po okolicznych fabrykach nie pozostał ślad, ale wysypiska przetrwały, a wiatr wiejący od morza pchał nieznośny fetor ponad nurtem Smoły, wprost do Petty Coil.
Bogacze szybko porzucili swe domostwa. Petty Coil degenerowała się w barwnym stylu. Stała się znacznie bardziej hałaśliwa i pełna życia niż dawniej. Zaniedbane farby i tynki wybrzuszały się groteskowo na ścianach wielkich domów, coraz gęściej zaludnionych przez biedotę Nowego Crobuzon. Wybite szyby zastępowano prowizorką, której żywot też nie był zbyt długi. Kiedy pojawiły się w okolicy maleńkie sklepiki, a wraz z nimi piekarze i cieśle, dzielnica Petty Coil padła ofiarą nieokiełznanej siły, która w całym mieście kreowała tak zwaną „spontaniczną architekturę”. Ściany, podłogi i stropy przestały być bezpieczne. Zmieniano je, szukając nowych, pomysłowych zastosowań dla porzuconych konstrukcji.
Derkhan Blueday szła pospiesznie w stronę tego labiryntu upadłej, skorumpowanej wielkości. Torebkę niosła pod pachą, a na jej nieruchomej twarzy malował się smutek.
Przeszła po moście Cockscomb, jednej z najstarszych budowli w mieście. Most był wąski i kiepsko wybrukowany, a w jego kamienną konstrukcję wpasowano równoległe szeregi domów, tak że ze środka traktu nurt rzeki był właściwie niewidoczny. Po obu stronach Derkhan widziała jedynie zarys niskich, pochylonych, tysiącletnich budynków, z których dawno opadły kunsztowne, marmurowe ozdoby. W poprzek mostu wisiały sznury z praniem, a ze wszystkich stron dobiegały odgłosy kłótni i rozmów.