Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kula przebiła obłok gazu, wprawiając go na moment w ruch wirowy, i utkwiła w szyi trzeciego przywódcy strajku. Vodyanoi upadł w błoto, rozbryzgując na boki kałużę wody. Jego krew rozlała się szeroko i wymieszała z mułem, gęstniejąc.

Wododzieło rozpadało się już w wielu miejscach. Ściany kanionu zapadały się i wybrzuszały, a woda coraz potężniejszymi strumieniami wdzierała się do jego wnętrza, ponownie zalewając odebrany jej fragment dna, po którym biegali w panice ostatni ze strajkujących. Wreszcie napięcie powierzchniowe stworzone rękami vodyanoich ustąpiło pod naporem wód i rzeka zamknęła ranę w swym nurcie, grzebiąc rozlaną krew, ciała sparaliżowanych i zabitych oraz luźne kartki politycznych gazetek.

*

Kiedy milicja tłumiła strajk w Kelltree, z brzucha piątego sterowca także wytrysnęły długie liny sięgające ziemi.

Tłumnie zgromadzeni mieszkańcy Dog Fenn pokrzykiwali bez przerwy, wymieniając nowiny na temat toczącej się w dokach bitwy. Nieliczni uciekinierzy z doków szukali schronienia w tutejszych zaułkach. Grupy rozwrzeszczanej młodzieży krążyły po okolicy, daremnie poszukując sposobu na rozładowanie emocji.

Straganiarze z Silverback Street wrzeszczeli coś niezrozumiale, uparcie wskazując na tłusty sterowiec zrzucający ku ziemi zwoje lin. Ich krzyki zginęły jednak w nagłym zgiełku, gdy pięć powietrznych pojazdów uruchomiło równocześnie swe potężne syreny. Drużyna milicjantów przebiła się przez drżące z gorąca powietrze, zsuwając się po linach w samo serce Dog Fenn.

Zjechali poniżej linii ostro zarysowanych w słońcu dachów i po chwili ich ciężkie buciory z hukiem wylądowały na betonowym podwórzu. Wyglądali raczej jak konstrukty niż jak ludzie, wtłoczeni w dziwaczne, ozdobne pancerze. Nieliczni robotnicy i włóczędzy, którzy z otwartymi ustami obserwowali ich z sąsiedniego zaułka, rozpierzchli się w panice, gdy jeden z funkcjonariuszy machnął w ich stronę lufą potężnego garłacza.

Milicjanci zbiegli schodami w dół, do podziemnej rzeźni. Roznieśli w biegu nie zamknięte na klucz drzwi i ostrzeliwując się, wpadli do hali czerwonej od krwi. Rzeźnicy gwałtownie odwrócili się w ich stronę i zastygli w bezbrzeżnym zdumieniu. Ten, którego dosięgła przypadkowa kula, padł na ziemię z przebitym na wylot płucem. Brudna od krwi tunika zaczerwieniła się raz jeszcze; tym razem od wewnątrz. Sekundę później pracownicy rzeźni rozbiegli się na wszystkie strony, ślizgając się na mokrych kamieniach.

Napastnicy strącili z haków broczące świńskie półtusze i wyrwali z wilgotnego sufitu stelaż podtrzymujący taśmociąg. Pomknęli grupkami w głąb ciemnej sali i dalej schodami przez wąski korytarz. Drzwi do pokoju Benjamina Fleksa sforsowali z taką łatwością, jakby wykonano je z gazy.

Gdy tylko znaleźli się w środku, dwaj stanęli po przeciwnych stronach szafy, a trzeci odpiął od uprzęży na plecach wielki młot. Trzy mocarne uderzenia w stary, drewniany mebel wystarczyły, by zmienić go w kupę drzazg. Z odsłoniętego otworu w murze dobiegały odgłosy pracy maszyny parowej, a na podłodze pojawiła się plama światła lampki oliwnej.

Dwaj milicjanci wtargnęli do ukrytego pomieszczenia. Rozległ się zdławiony okrzyk i seria dźwięków głuchych uderzeń, a potem Benjamin Flex wyleciał przez dziurę w ścianie, koziołkując w locie i pryskając we wszystkie strony kropelkami krwi. Uderzył głową o podłogę i krzyknął z bólu. Próbował odpełznąć dalej, klnąc niewyraźnie. Inny funkcjonariusz pochylił się nad nim i chwycił za koszulę, by mocą ramienia wspomaganego parowym mechanizmem postawić go pionowo pod ścianą.

Ben bełkotał coś i próbował splunąć prosto w twarz osłoniętą granatową maską gazową, ciemnymi goglami i daszkiem kolczastego hełmu, które upodabniały milicjanta do dziwacznego, owadziego demona.

Głos, który wydostał się spod maski, był monotonny, ale dość wyraźny.

– Benjaminie Flex, wzywam cię do wyrażenia ustnej lub pisemnej zgody na udanie się ze mną i pozostałymi funkcjonariuszami milicji Nowego Crobuzon do miejsca, które wybierzemy, celem złożenia wyjaśnień. – Milicjant huknął ciałem Bena o mur. Z piersi mężczyzny wyrwało się ciężkie westchnienie i niezrozumiałe szczeknięcie. – Udzielono zgody w obecności mojej i dwóch świadków – wyrecytował milicjant. – Zgadza się?

Dwaj napastnicy stojący za nim jednocześnie skinęli głowami.

– Tak jest.

Oficer wymierzył potężny cios, który oszołomił jeńca i zmiażdżył mu wargę. Oczy Benjamina odwróciły się białkami do zewnątrz, a z ust trysnęła krew. Opancerzony mężczyzna zarzucił jego bezwładne ciało na ramię i wyszedł z pokoju.

Dwaj, którzy wdarli się do ukrytej drukarni, zaczekali, aż ich koledzy wycofają się na korytarz w ślad za oficerem dowodzącym. Następnie, w idealnym zgraniu, sięgnęli po duże, żelazne pojemniki, które mieli zawieszone u pasa, i wcisnęli w nich klawisze, by zapoczątkować gwałtowną reakcję chymiczną. Wrzucili oba cylindry do pokoju, w którym uparty konstrukt wciąż jeszcze naciskał rytmicznie dźwignię rdzewiejącej prasy.

Milicjanci puścili się biegiem za swym dowódcą, niczym rozwścieczone, zakute w metal nosorożce. Kwas i proch wtłoczone w korpusy bomb reagowały ze sobą z głośnym świstem, by wreszcie zapalić potężny ładunek wybuchowy. Dwie gwałtowne detonacje wstrząsnęły zawilgoconymi murami budynku.

Korytarz także podskoczył, a przez zniszczone drzwi buchnął obłok dymu, płonącego papieru, rozgrzanego tuszu i szczątków żelaznych cylindrów. Z wybitego okna w suficie trysnęła industrialna fontanna skręconego metalu. Dymiące konfetti krytycznych artykułów i płomiennych apeli opadło wolno na pobliskie ulice. Na jednym ze strzępów można było odczytać słowo „mówimy”, na innym „zdrada!” Tu i tam zachował się nagłówek „Runagate Rampant”. Na płonących fragmentach litery znikały szybko.

„Run…”

Jeden po drugim milicjanci wczepili się klamrami pasów w czekające na nich liny. Sięgnąwszy do dźwigni umocowanych do bocznych ścian plecaków, uruchomili mocarne, ukryte silniki, które pociągnęły ich ku górze. Z cichym szumem kół zębatych niewidoczne maszyny pchały ciemne sylwetki w stronę ładowni sterowca. Funkcjonariusz trzymający Bena ze wszystkich sił splótł ramiona, a wyciągarka nawet nie poczuła podwójnego obciążenia.

Wątłe płomienie unosiły się nad byłym gmachem rzeźni, kiedy z rynny na dachu wypadł jakiś przedmiot. Leciał, obracając się w powietrzu, by z pluskiem wylądować w cuchnącym rynsztoku. Była to głowa konstruktu Bena, połączona z prawym ramieniem.

Metalowa kończyna maszyny prężyła się spazmatycznie, próbując ciągnąć dźwignię, której już nie było. Głowa też się poruszała; szczęka żelaznej czaszki otwierała się raz po raz i wgryzała w ziemię, próbując wlec za sobą ciężar resztek ciała.

Minęło pół minuty, zanim wyczerpał się ostatni zapas energii. Szklane oczy zadrgały i zamknęły się. Strzęp konstruktu znieruchomiał.

Ponad jego ciałem przesunął się złowieszczy cień, gdy sterowiec z kompletem milicjantów na pokładzie ruszył w drogę ponad krzywą zabudową Dog Fenn, ponad dogasającą bitwą w dokach, obok gmachu Parlamentu i ku centralnym dzielnicom miasta – w stronę Dworca Perdido i pokojów przesłuchań ukrytych gdzieś we wnętrzu Szpikulca.

Początkowo było mi niedobrze, kiedy musiałem przebywać w pobliżu tych ludzi, ich pospiesznych, ciężkich, śmierdzących oddechów i niepokoju wylewającego się przez ich skórę jak nieświeży ocet. Pragnąłem chłodu i ciemności pod wiaduktami kolei, gdzie prymitywniejsze formy życia walczą o przetrwanie, giną i zostają zjedzone. Brutalna prostota ich egzystencji niesie ze sobą coś pocieszającego.

Jednakże nie moja to ziemia i nie do mnie należy wybór. Długo walczyłem ze sobą. Walczyłem też z dziwacznym prawem tego miasta, pełnego murów i płotów, Unii oddzielających wyraźnie to, co twoje, od tego, co moje. Niepostrzeżenie i ja stałem się podobny: szukałem pocieszenia i ochrony w posiadaniu samego siebie, w byciu sobą, w izolacji, w byciu po raz pierwszy swoją własnością. Czekała mnie jednak nieprzyjemna lekcja: stałem się ofiarą kolosalnego oszustwa.

Dałem się okpić. Kiedy przychodzi kryzys, nie mogę należeć tylko do siebie bardziej niż w wiecznie gorącym kraju Cymek (gdzie pojęcia „mój piasek” albo „twoja woda” są absurdami skazującymi na śmierć tych, którzy je wygłaszają). Cudowna izolacja, której tak poszukiwałem, legła w gruzach. Potrzebuję Grimnebulina, Grimnebulin potrzebuje swojego przyjaciela, a przyjaciel potrzebuje wsparcia od nas wszystkich. To prosta matematyka: potrzebuję pomocy, więc muszę dać ją innym, aby ocalić siebie.

Potykam się, ale nie wolno mi upaść.

Byłem niegdyś lotną istotą i powietrze zapamiętało mnie z tamtych czasów. Gdy wspinam się wysoko i wystawiam moje ciało na wiatr, on łaskocze mnie prądami z przeszłości. Czuję i widzę w atmosferze tego miasta nieustający korowód drapieżców i ich ofiar.

Jestem jak nurek, który stracił swój skafander, ale może jeszcze usiąść na szklanym dnie łodzi i patrzeć na stworzenia z bliższej i dalszej głębiny śledzić ich szlaki, czuć parcie przypływów i odpływów – ale wszystko to dalekie, zamazane, niewyraźne, na poły ukryte.

Wiem jednak, że w powietrzu dzieje się coś dziwnego.

Widzę to po stadach niespokojnych ptaków, które umykają nagle w niezrozumiałej panice z tych czy innych zakątków nieba. Widzę to po przerażonych wyrmenach, którzy w locie nieustannie oglądają się za siebie.

Letnie powietrze stoi. Jest gęste i ciężkie od gorąca, a także za sprawą tych przybyszów, intruzów, których nie mogę dostrzec. W powietrzu wisi groźba. Moja ciekawość jest coraz większa, a instynkt łowiecki odzywa się we mnie z wielką siłą.

Lecz muszę pozostać na ziemi.

75
{"b":"94924","o":1}