– No cóż – rzekł z namysłem Bentham Rudgutter. – Jak dotąd nic z niego nie wyciągnąłem.
– Nawet nazwiska informatora? – spytała Stem-Fulcher.
– Nawet. – Rudgutter zacisnął wargi i wolno pokręcił głową. – Zamyka się i tyle. Mimo to nie sądzę, żeby znalezienie winnego było skomplikowane. Lista podejrzanych nie jest obszerna. Musi to być ktoś z Działu Badań i Rozwoju, najprawdopodobniej związany z projektem ĆMA… Zapewne dowiemy się więcej, kiedy śledczy zakończą przesłuchanie.
– Chyba jesteśmy na miejscu – zauważyła Stem-Fulcher. – W rzeczy samej.
Stem-Fulcher, Rudgutter i Rescue stali otoczeni funkcjonariuszami elitarnej gwardii milicyjnej pośrodku tunelu przebiegającego głęboko pod gmachem Dworca Perdido. Światło lamp gazowych wydobywało z mroku drżące cienie. Jasne punkty latarń ciągnęły się w dal aż do granicy widzialności. Za plecami trojga urzędników znajdowała się kabina windy, którą właśnie zjechali na dół.
Na znak dany przez Rudguttera rozpoczęli marsz w głąb ciemnej sztolni. Ochroniarze szli równym krokiem, zachowując nienaganny szyk.
– Mam nadzieję, że oboje macie nożyczki? – odezwał się pytająco burmistrz. Stem-Fulcher i Rescue zgodnie kiwnęli głowami. – Cztery lata temu trzeba było mieć zestaw do gry w szachy – wyjaśnił Rudgutter. – Pamiętam, że kiedy Tkacz zmienił upodobania, mieliśmy tu trzech nieboszczyków, zanim odgadliśmy, czego właściwie potrzebuje. – Na moment zapanowało niezręczne milczenie. – Oczywiście zapoznałem się z wynikami ostatnich badań – dodał burmistrz z wisielczym humorem. – Przed spotkaniem z wami rozmawiałem z doktorem Kapnelliorem. Rzekłbym, że jest naszym nadwornym „ekspertem” w sprawach dotyczących Tkaczy… choć to określenie może być mylące. Chcę powiedzieć, że Kapnellior jest tylko wielkim ignorantem w sprawach Tkaczy, podczas gdy my jesteśmy absolutnymi ignorantami. Tak czy inaczej, zapewnił mnie, że nożyczki są obecnie najbardziej pożądanymi przedmiotami. – Burmistrz umilkł na chwilę. – Ja zajmę się rozmową. Miałem z nim już do czynienia. – Była to prawda, ale Rudgutter wcale nie miał pewności, czy fakt ten przemawia na jego korzyść.
Korytarz kończył się grubymi dębowymi drzwiami okutymi żelazem. Mężczyzna prowadzący milicyjny orszak wsunął do zamka wielki klucz i przekręcił go bez wysiłku. Zaparłszy się o twarde podłoże, pociągnął masywne skrzydło i gdy tylko ustąpiło, skoczył w ukrytą za nimi ciemność. Był świetnie wyszkolony i zdyscyplinowany. Wykonał zadanie, choć prawdopodobnie był nieprzytomny ze strachu.
Pozostali milicjanci ruszyli w ślad za nim, chwilę później zaś za bramę wkroczyli Rescue, Stem-Fulcher i wreszcie Bentham Rudgutter, który starannie zamknął za sobą drzwi.
Znalazłszy się w pokoju, na moment zatracili poczucie kierunku, gdy cieniutkie nitki w quasi-fizyczny sposób dotknęły ich skóry. Długie włókna uplecione z niewidzialnego eteru i ledwie wyczuwalnych wrażeń tworzyły gęstą sieć o skomplikowanej strukturze. Marszczyły się od najmniejszych ruchów powietrza i lepiły do ciał intruzów.
Rudgutter drgnął niespokojnie. Kątem oka widział, jak włókna znikają bez śladu, gdy tylko zatrzymało się na nich czyjeś spojrzenie.
Pokój sprawiał wrażenie spowitego niezliczonymi pajęczynami. Do każdej ściany przytwierdzone były rzędy nożyczek, układających się w dziwaczne wzory. Nożyce różnych kształtów i rozmiarów ścigały się jak drapieżne ryby; sterczały ze sklepienia; zaplatały się dokoła i przeciskały przez siebie w zawiłych, niepokojących, geometrycznych układach.
Milicjanci i ich podopieczni stanęli pod ścianą. Choć nie widzieli żadnego źródła światła, w pokoju nie panowała kompletna ciemność. Otaczająca ich przestrzeń była monochromatyczna, a blask – sączący się nie wiadomo skąd – sprawiał wrażenie stłumionego i niepewnego.
Stali nieruchomo przez długi czas. Żaden dźwięk nie mącił ciszy.
Powoli i ostrożnie Bentham Rudgutter sięgnął do torby, którą niósł na ramieniu, i wyciągnął z niej wielkie, szare nożyce, które jego asystent kupił w sklepie żelaznym na najniższym poziomie handlowym Dworca Perdido.
Bezgłośnie rozsunął ich ostrza i uniósł je wysoko w gęste, przesłodzone powietrze.
Rudgutter zacisnął palce i w ciszy podziemnej sali rozległ się charakterystyczny dźwięk trących o siebie, ostrych, metalowych powierzchni.
Echo tłukło się przez chwilę między ścianami, jak mucha w butelce, a potem przepadło gdzieś w mrocznym sercu pokoju.
Zimny podmuch, który zjawił się nagle znikąd, przyprawił zebranych o gęsią skórkę.
Echo dźwięku zaciskanych nożyczek powróciło.
Lekko świszczący odgłos tarcia metalu o metal pokonał niespiesznie barierę słyszalności i zaczął się zmieniać w słowa. Głos, melodyjny i melancholijny, najpierw bliski szeptu, a potem coraz śmielszy, zaistniał niespodziewanie. Trudno było go opisać. Był jednocześnie wzruszający i przerażający, wciągał słuchających i zdawał się penetrować ich dusze, a nie tylko zmysły, sięgać do krwi i kości, do najgłębszych ośrodków nerwowych.
…CIELESNY KRAJOBRAZ W ZŁOŻENIU W CIELESNY KRAJOBRAZ BY PRZEMÓWIĆ POZDROWIENIEM W TYM NOŻYCOWYM KRÓLESTWIE A JA PRZYJMĘ I BĘDĘ PRZYJĘTY…
W ciszy paraliżującego strachu Rudgutter gestem nakazał Stem-Fulcher i Rescue, by unieśli swoje nożyce. Uczynili to, otwierając je ze świstem i zamykając. Dołączył do nich i po chwili cięli powietrze zgodnym chórem, w makabrycznej parodii aplauzu.
Pobudzony metalicznym dźwiękiem pozdrowienia nieziemski głos odezwał się ponownie. Zawodził z obsceniczną rozkoszą, a za każdym razem, gdy stawał się słyszalny i zrozumiały, wydawało się, że to jedynie fragment nieustającego monologu.
…I jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz nie wstrzymujcie pieśni ostrzy tego tnącego hymnu który akceptuję przyjmuję a wy tniecie tak pięknie i pięknie wy małe endoszkieletowe figurynki które tną i sieką i przycinają nić tkanej sieci i kształtują z taką prostacką gracją…
Spośród cieni rzucanych przez niedostrzegalne kształty, cieni rozciągniętych i naprężonych do granic wytrzymałości między kątami pokoju, wyłoniła się postać.
Zaistniała. Pojawiła się tam, gdzie chwilę wcześniej nie było nic. Wychynęła z niewidzialnej fałdy przestrzeni.
Przybysz ruszył naprzód, stąpając delikatnie na ostro zakończonych nogach, kołysząc potężnym ciałem i wysoko unosząc niezliczone kończyny. Kolosalna głowa pochyliła się i ciemne oczy spojrzały z góry na Rudguttera i jego towarzyszy.
Pająk.
Rudgutter potrafił narzucić sobie dyscyplinę. Był człowiekiem bez wyobraźni; rządził sobą, zachowując stechnicyzowane rygory. Nie umiał już czuć przerażenia.
A jednak, patrząc na Tkacza, był bliski paniki.
Tkacz był bowiem istotą nieskończenie bardziej przerażającą niż ambasador. Piekielni byli odrażający i zdumiewający, dysponowali potworną potęgą, dla której Rudgutter żywił głęboki szacunek. Lecz mimo to… rozumiał ich. Byli torturowani i torturowali, potrafili kalkulować na zimno i miewali swoje kaprysy. Byli bystrzy. Byli zrozumiali. Byli polityczni.
Tymczasem Tkacz był najzupełniej obcy. Z nim nie można było targować się czy uprawiać gier słownych. Próbowano już wszystkiego.
Rudgutter opanował się i zbeształ w myślach za chwilę słabości. Uważnie przyglądał się wielkiemu pająkowi, próbując wchłonąć i zanalizować pełen obraz sytuacji.
Ciało Tkacza składało się głównie z odwłoka: potężnej kropli mięsa, zwisającej nieco ku ziemi i podobnej do pękatego owocu długiego na siedem stóp i szerokiego na pięć. Okrywała go idealnie gładka warstwa czarnej, opalizującej chityny.
Głowa istoty była wielkości ludzkiego torsu. Zawieszona w przedniej części korpusu, kiwała się lekko mniej więcej w jednej trzeciej jego wysokości. Obszerny łuk krągłego ciała piętrzył się ponad nią niczym masywne barki okryte czarnym płaszczem.
Głowa obróciła się wolno, lustrując delegację ludzi.
Była gładka i łysa jak czaszka czarnego człowieka i tylko segmentowe oczy płonęły głęboką, krwistą czerwienią. Dwie główne gałki były wielkie jak głowy noworodków i spoczywały w zagłębieniach po obu stronach głowy. Między nimi znajdowała się trzecia, znacznie mniejsza, a nad nią jeszcze dwie – skomplikowana, precyzyjna konstelacja karmazynowych błysków. Komplet nigdy nie mrugających oczu.
Kunsztownie zbudowany otwór gębowy Tkacza rozchylił się, ukazując wewnętrzne szczęki, przypominające szczypce ze sczerniałej kości słoniowej. Wilgotny przełyk zacisnął się na moment i gdzieś w masywnym ciele rozległo się echo wibrującego dźwięku.
Odnóża, długie i chude jak noga człowieka w kostce, wyrastały wprost z cienkiego, segmentowanego łącznika między łbem a odwłokiem. Do chodzenia służyły cztery tylne, uniesione w górę pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Kolana znajdowały się dobrą stopę ponad pochyloną głową Tkacza, wyżej nawet niż szczyt krągłego odwłoka. Nogi skierowane pionowo w dół miały ponad dziesięć stóp długości i zakończone były ostro jak sztylety, bez choćby symbolicznie zaznaczonej stopy.
Podobnie jak tarantula, stwór poruszał tylko jedną nogą naraz – unosił ją bardzo wysoko i stawiał z delikatnością chirurga lub artysty. Był to powolny, złowrogi i głęboko nieludzki ruch.
Z tego samego zagłębienia, z którego sterczały cztery nogi Tkacza, wyrastały dwa zestawy nieco mniejszych kończyn. Pierwsza para miała sześć stóp długości i kierowała się ku górze, ugięta w łokciach. Każda z dwóch wąskich i twardych chitynowych rur zakończona była osiemnastocalowym szponem – groźnie wyglądającym, wypolerowanym odłamkiem rdzawej skorupy, ostrzejszym niż skalpel. U nasady pazurów sterczały skręcone fragmenty pajęczej kości: ostre haki, które mogły służyć do unieruchamiania i krojenia ofiary.
Organiczne szable, przypominające zjeżone bojowo rogi, były ostentacyjną demonstracją morderczego potencjału.
Tuż przed nimi zwisała ostatnia, czwarta para nieco krótszych kończyn, zakończonych małymi i szczupłymi dłońmi w połowie wysokości między podłożem a głową Tkacza. Pięciopalczaste i smukłe, nie różniłyby się znacząco od rąk ludzkich dzieci, gdyby nie brak paznokci i niecodzienna, głęboka czerń gładkiej skóry.