Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 3

W pociągu naprzeciwko Isaaca usiadła mała dziewczynka z ojcem – niezbyt schludnym dżentelmenem w meloniku i marynarce kupionej zapewne w sklepie z używaną odzieżą. Isaac starał się robić możliwie straszne miny za każdym razem, gdy dziecko spoglądało na niego.

Ojciec szeptał coś do dziewczynki i raz po raz zabawiał ją prestidigitatorskimi sztuczkami. Wcisnął jej w dłoń kamyk i szybko splunął na niego. Kamyk natychmiast zamienił się w żabę. Dziewczynka pisnęła z zachwytu nad oślizłym płazem i nieśmiało spojrzała na Isaaca. Uczony otworzył szeroko oczy i usta, udając kompletne oszołomienie, i wstał. Nie odrywał wzroku od towarzyszy podróży nawet wtedy, gdy otwierał drzwi wagonu i wysiadał na stacji Sly. Po chwili był już na dole i zagłębiał się w gęstwinę ulic, przeciskając się przez ciżbę w stronę Brock Marsh.

W wąskich i krętych zaułkach Dzielnicy Naukowej, najstarszej części miasta, ruch wozów i zwierząt pociągowych nie był zbyt wielki. Nie brakowało za to pieszych najróżniejszych ras, a także małych piekarni, pralni, warsztatów rzemieślniczych i wszelkich innych punktów usługowych, których potrzebowała każda społeczność. Były tu też puby i sklepy, a nawet wieża milicji – niewysoka, ale masywna, ulokowana na samym czubku klina Brock Marsh, w miejscu, gdzie łączyły się wody Smoły i Egzemy. Obdarte plakaty przylepione do kruszących się ścian reklamowały te same imprezy taneczne, ostrzegały przed tą samą ostateczną zagładą świata i namawiały do wspierania tych samych partii politycznych, co w pozostałych dzielnicach miasta. A jednak, mimo pozorów normalności, panowało tu swoiste napięcie, jakby wszyscy na coś czekali.

Borsuki – z racji swej legendarnej odporności na niebezpieczeństwa nauk ukrytych uznawane tradycyjnie za najlepszych towarzyszy specjalistów w tej dziedzinie – przemykały tu i ówdzie z listami zakupów w zębach, a ich gruszkowate ciała znikały raz po raz w specjalnych, przesłoniętych klapkami otworach w drzwiach sklepów. Ponad wystawami z grubego szkła niemal każdą budowlę wieńczyły zagospodarowane poddasza. Stare magazyny na brzegach obu rzek już dawno przebudowano. W zapomnianych piwnicach pozakładano świątynie pomniejszych bóstw. W wiekowych halach i najmniejszych nawet niszach architektonicznych gnieździli się ci, od których Dzielnica Naukowa wzięła swą nazwę: fizycy, chimeryści, biofilozofowie, teratolodzy, chymicy, nekrochymicy, matematycy, metalurdzy, szamani rasy vodyanoi oraz ci, których badania – tak jak w przypadku Isaaca – nie pasowały w stu procentach do żadnego z niezliczonych, ale precyzyjnie zdefiniowanych działów teorii.

Ponad dachami unosiły się dziwne obłoki. Łączące się nurty dwóch rzek płynęły leniwie, ale ich wody buzowały i parowały w miejscach, gdzie niesione prądem, bezimienne substancje chymiczne mieszały się, tworząc potężne związki. Ścieki z nieudanych eksperymentów, z fabryk, laboratoriów i kadzi alchymików łączyły się w mieszanki przypadkowych kombinacji. Woda w Brock Marsh miała nieprzewidywalne właściwości. Zdarzało się, że nieletni zbieracze złomu przeczesujący płytkie, muliste obrzeża nurtu wchodzili na dziwnie zabarwione plamy i znienacka zaczynali mówić dawno zapomnianymi językami, znajdowali szarańczę we włosach, lub ich ciała stawały się przezroczyste, aż wreszcie znikały bez śladu.

Isaac skręcił w Promenadę Umbry, pokrytą spękanymi kamiennymi płytami przerośniętymi bujnym zielskiem, a prowadzącą brzegiem spokojnego zakola rzeki. Na drugim brzegu Egzemy ujrzał Żebra, sterczące nad dachami Miasta Kości niczym gigantyczne kły, strzelające w niebo na setki stóp. Skręcając na południe, rzeka przyspieszała nieco. Pół mili dalej widać było wyspę Strack, hamującą prąd Egzemy w miejscu, gdzie spotykał się z nurtem Smoły i połączone wody skręcały mocno na wschód. Już od samych brzegów wyspy piętrzyły się na niej pradawne, kamienne gmachy i wieże Parlamentu. Nie było stopniowej zmiany, skarpy, roślin czy drobnych zabudowań; pionowe płaszczyzny obsydianu wznosiły się jakby wprost z wody, podobne do zamarzniętych fontann.

Chmury rozpraszały się z wolna, odsłaniając spłowiałe niebo. Isaac widział już czerwony dach swego warsztatu, wybijający się ponad okoliczne domostwa. Nieco bliżej miał jednak do zachwaszczonego podwórka lokalu, do którego zmierzał: do Konającego Dziecka. Blaty bardzo starych stolików, stojących w tym „ogródku”, pokrywała gruba warstwa wielobarwnych grzybów. Odkąd Isaac sięgał pamięcią, nikt nigdy nie siedział przy żadnym z nich.

Wszedł do środka. Wydawało się, że światło dało za wygraną w połowie drogi przez niemiłosiernie usmarowane okna – we wnętrzu panował półmrok. Ściany były nieozdobione, jeśli nie liczyć efektownych plam brudu. Nie było tłoku; jedynie kilka sylwetek najbardziej zapalonych pijaków pochylało się nad butelkami. Niektórzy z nich byli ćpunami, inni prze-tworzonymi, a jeszcze inni jednymi i drugimi: Konające Dziecko nie odrzucało nikogo. Grupka wychudłych młodzieńców leżała pokotem na jednym ze stołów, zapewne pod wpływem shazbahu, nasennika lub innego naparu. Jakaś kobieta ściskała kieliszek metalowymi szponami, z których buchała para i kapał na podłogę smar. Mężczyzna w kącie podniósł głowę znad miski z piwem i oblizał lisi pysk, który wszczepiono w jego twarz.

Isaac powitał dyskretnie stojącego przy drzwiach starca, Joshuę, na którym dokonano bardzo drobnego, ale i bardzo okrutnego prze-tworzenia. Był on swego czasu włamywaczem i został złapany na gorącym uczynku, jednak odmówił wydania swych kompanów. Sędzia skazał go za to na wieczne milczenie: mężczyźnie odjęto usta i zastąpiono je łatą jednolitego ciała. Nie chcąc do końca życia żywić się zupą podawaną rurą przez nos, Joshua wyciął sobie nowe usta. Ból omal nie przyprawił go o obłęd, a poszarpana szczelina w twarzy stała się wiecznie otwartą raną w zwiotczałej skórze.

Joshua skinął Isaacowi na powitanie i palcami zacisnął „wargi” na słomce, przez którą łapczywie sączył cydr.

Isaac ruszył w głąb sali. Stojący w dalekim rogu bar był niski, wznosił się nie więcej niż trzy stopy nad posadzką. Za nim zaś, w kadzi z brudną wodą unosił się właściciel lokalu, Silchristchek.

Sil mieszkał, pracował i spał w wannie, przemieszczając się z jednego jej końca w drugi za pomocą wprawnych ruchów płetwiastych dłoni i żabich nóg. Jego cielsko, na pozór pozbawione kości, trzęsło się przy tym jak rozdęte jądro. Był stary, tłusty i zrzędliwy, nawet jak na vodyanoiego. Przypominał ozdobiony kończynami worek krwi, ze słabo wyodrębnioną głową, pośrodku której znajdowała się wielka, wiecznie ponura gęba.

Dwa razy w miesiącu wylewał wodę z wanny, a bywalcom kazał polewać się świeżą wodą – kąpiel ta sprawiała mu taką przyjemność, że stękał i pierdział z zadowolenia. W rzeczywistości vodyanoi mógł bezpiecznie spędzać z dala od wody nawet i okrągłą dobę, ale Sil miał to gdzieś. Chlubił się swoją gnuśnością i opryskliwością, jedno i drugie z upodobaniem praktykując w brudnej wodzie. Isaac nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż Sil dobrowolnie angażuje się w swoiste brutalne przedstawienie: zdawał się rozkoszować własnym dążeniem do absolutnej obrzydliwości.

W dawnych czasach Isaac lubił tu pijać choćby ze względu na młodzieńczy zapał do eksplorowania obszarów skrajnej nędzy. Dojrzawszy, znajdował przyjemność w odwiedzaniu bardziej zadbanych lokali, a norę Sila odwiedzał tylko dlatego, że znajdowała się blisko laboratorium i – całkiem niespodziewanie – przez wzgląd na ostatnie prace badawcze. Sil podjął się bowiem dostarczania mu eksperymentalnych próbek, których potrzebował.

Śmierdząca woda barwy szczyn wychlusnęła z wanny, gdy Sil wijącym ruchem podążył Isaacowi na spotkanie.

– Co podać, Zaac? – szczeknął szynkarz.

– Kingpina – odparł uczony, rzucając dwojaka prosto w błoniastą dłoń Sila. Vodyanoi sięgnął po butelkę stojącą na jednej z półek za jego plecami. Sącząc tanie piwo, Isaac przysiadł na niskim stołku i skrzywił się natychmiast, czując pod sobą plamę wilgoci niewiadomego pochodzenia.

Sil znowu rozwalił się wygodnie w wannie. Nie patrząc na Isaaca, rozpoczął monosylabową, idiotyczną konwersację o pogodzie i piwie. Takie miał zwyczaje – badacz mógł jedynie odezwać się od czasu do czasu, by podtrzymać rozmowę.

Na bufecie stało kilka prymitywnych figurek wykonanych z wody, na oczach Isaaca wsiąkających wolno w stare drewno. Dwie z nich rozpadały się coraz gwałtowniej, aż wreszcie zatraciły do reszty swój kształt i stały się niewielkimi kałużami. Sil od niechcenia zaczerpnął wody z wanny i począł lepić. W jego rękach ciecz zachowywała się jak glina; zatrzymywała postać, którą nadały jej wprawne dłonie. Drobiny brudu i przebarwienia ze starej wanny Sila zostały uwięzione we wnętrzu figurek, vodyanoi spłaszczył palcem miniaturową twarz i uszczypnął ją, wyciągając długi nos, a następnie ścisnął rękami nogi wielkości małych kiełbasek. Po chwili ustawił przed Isaakiem gotowego homunkulusa.

– Tego ci potrzeba? – spytał. Isaac dopił szybko resztę piwa.

– Dzięki, Sil. Doceniam to.

Ostrożnie dmuchnął na figurkę, która posłusznie przewróciła się wprost w nadstawione dłonie. Chlupnęła z cicha, ale Isaac wciąż wyczuwał napięcie powierzchniowe, które utrwalało nadany przez Sila kształt. Vodyanoi przyglądał się jego poczynaniom z cynicznym uśmieszkiem. Nie zwracając nań uwagi, uczony wybiegł z lokalu, by jak najszybciej dostarczyć niezwykłe dzieło do laboratorium.

Wiatr wzmógł się nieco. Isaac osłonił ciałem swą zdobycz i szybkim krokiem przemierzył uliczkę łączącą Konające Dziecko z ulicą Wioślarzy, przy której mieścił się jego warsztat pracy. Pchnął mocno brzuchem zielone drzwi i zniknął w bramie budynku. Laboratorium było niegdyś fabryką, a następnie magazynem. Jego rozległą, brudną podłogę zastawiono teraz małymi stolikami roboczymi i retortami, w kątach zaś stanęły pokaźne tablice.

Z dwóch końców sali rozległy się niemal równocześnie powitalne okrzyki Davida Serachina i Lublamaia Dadscatta – podobnych do Isaaca uczonych-indywidualistów, którzy do spółki z nim wynajmowali dawny magazyn. David i Lublamai zajęli parter, zapełniając dwa narożniki pomieszczenia własnymi sprzętami. Ich obszary robocze dzielił szeroki na czterdzieści stóp pas nagich desek. Pośrodku niego sterczała wspólna pompa wodna, dokoła niej zaś toczył się po podłodze konstrukt sprzątający kurz w sposób tyleż głośny, co nieskuteczny. „Trzymają tę bezużyteczną machinę wyłącznie przez sentyment” – pomyślał Isaac.

7
{"b":"94924","o":1}