CZĘŚĆ SZÓSTA. SZKLARNIA
ROZDZIAŁ 42
Ulice Riverskin wznosiły się nieznacznie ku górującemu nad dachami gmachowi Szklarni. Domy były tu stare i wysokie, drewniane konstrukcje przegniłe, a tynki wilgotne. Po każdym deszczu ściany nasiąkały i wybrzuszały się jeszcze bardziej, a z dachów ześlizgiwały się zwietrzałe dachówki, nie trzymane już przez dawno zżarte rdzą gwoździe. Dzielnica Riverskin wyglądała tak, jakby pociła się w nieznośnym upale.
Jej południowa część w zasadzie niczym nie różniła się od Flyside, do której przylegała. Była tania i w miarę bezpieczna, pełna istot raczej nieskorych do przemocy. Jej populacja była mieszana – większość stanowili ludzie, ale nad cichym kanałem zamieszkała spora grupa vodyanoich, dwie ulice zamieszkiwały wyłącznie khepri – co było wielką rzadkością poza Kinken i Creekside – a w mniej uczęszczanych zaułkach znalazło schronienie paru kaktusów indywidualistów. Południowa część Riverskin była też domem kilku niewielkich grup reprezentujących naprawdę nieczęsto spotykane rasy. Przy Bekman Avenue znajdował się sklep prowadzony przez rodzinę hotchich, którzy na szczęście spiłowali swe kolce, by nie odstraszać; sąsiadów. Był tu nawet pewien bezdomny llogris, który dbał o to, by o każdej porze jego baryłkowate ciało było pełne mocnego trunku i zataczając j się, przemierzał ulice na swych trzech niepewnych nogach.
Północna część dzielnicy była zupełnie inna – cichsza i bardziej ponura. To tu znajdował się rezerwat kaktusów.
Szklarnia była olbrzymia, ale nie mogła pomieścić wszystkich ludzi-kaktusów zamieszkujących Nowe Crobuzon; nawet tych, którzy wiernie hołdowali tradycjom swego ludu. Co najmniej dwie trzecie miejskiej populacji tych istot musiało szukać mieszkania poza ochronną, szklaną kopułą. Największe ich skupiska znajdowały się w slumsach Riverskin, a także w Syriac i Abrogate Green. Jednakże Riverskin zawsze było dla nich centrum miasta; tylko tu ich liczba była co najmniej równa liczbie ludzi. Ci, którzy tu mieszkali, należeli do niższej kasty – wolno im było wchodzić do Szklarni na zakupy i w celach religijnych, ale na co dzień zmuszeni byli przebywać w mieście niewiernych.
Niektórzy buntowali się przeciwko tej sytuacji. Młodzi ślubowali, że nigdy nie przekroczą progu Szklarni, która ich zdradziła. Używali wobec niej wyłącznie starej, ironicznej nazwy: Wylęgarnia. Na znak protestu okaleczali swoje ciała i z zapałem oddawali się brutalnym, bezsensownym, ale i podniecającym walkom gangów. Niekiedy terroryzowali okolicę, napadając i okradając starszych ludzi i kaktusy, z którymi dzielili ulice.
Kolczaści mieszkańcy Riverskin byli posępni i małomówni. Bez entuzjazmu pracowali dla swych szefów – ludzi lub vodyanoich. Nie rozmawiali nawet ze swymi kolegami, jeśli nie liczyć okazjonalnej wymiany krótkich mruknięć. Nikt jednak nie wiedział, jak zachowują się podczas wizyt w Szklarni.
Siedziba kaktusów była imponującą, nieco spłaszczoną kopułą. Na ziemi jej średnica przekraczała ćwierć mili. Wierzchołek znajdował się na wysokości osiemdziesięciu jardów. Fundamenty ścian umocowano w ziemi pod kątem, tak by zachowały pion mimo pochyłości ulic.
Ramę konstrukcji wykonano z kutego, czarnego żelaza. Potężny szkielet zdobiły nieliczne zawijasy i oszczędne motywy roślinne. Stojąca na niewielkim pagórku kopuła wznosiła się wysoko ponad dachy okolicznych domów i była widoczna z wielkiej odległości. Dokoła niej sterczały w niebo potężne dźwigary, niemal dorównujące rozmiarami Żebrom. Przymocowano do nich grube, skręcone pręty z żelaza, które podtrzymywały wierzchołek Szklarni.
Im większa była odległość, z której obserwowano siedzibę kaktusów, tym mocniejsze wrażenie wywierała swym ogromem. Panorama widziana ze szczytu lesistego wzniesienia Flag Hill była wyjątkowo imponująca: za dwiema rzekami, za napowietrznymi liniami kolejowymi i za czterema milami dachów groteskowych budowli szklane tafle kopuły lśniły w słońcu jak lustra. Z bliska jednak, z półmroku sąsiednich uliczek, widać było liczne ciemne plamy w miejscach, gdzie wybito szyby. Szklarnię remontowano tylko raz w jej trzystuletniej historii.
U podstawy gmachu jego starość była najlepiej widoczna; farba odłaziła długimi jęzorami od metalowych belek, a plamy rdzy wgryzały się w nie jak żarłoczne czerwie. Dolne panele ścienne – a każdy z nich miał dobrych siedem stóp szerokości – mniej więcej do wysokości piętnastu stóp wykonano z żelaza. Podobnie jak dźwigary, pokryte były obłażącą na potęgę farbą. Wyżej położone, zwężające się ku szczytowi panele zbudowane były ze szkła. Brud, który wżerał się w nie na przestrzeni stuleci, uczynił z nich przypadkową mozaikę zielonkawych, niebieskawych i beżowych plam. Szkło, którego użyto, było zbrojone, tak by każda z tafli wytrzymała ciężar dwóch dorosłych kaktusów. Mimo to niektóre szyby zostały wybite, a w wielu innych widać było gęste siateczki pęknięć.
Kiedy wznoszono kopułę, okoliczne domy nie były największym zmartwieniem architektów. Ulice biegły jak dawniej i po prostu urywały się tam, gdzie stanęła żelazno-szklana ściana. Domy, które znalazły się w miejscu projektowanej krawędzi Szklarni, wyburzono bez skrupułów. Rzędy budynków ciągnęły się dalej w jej wnętrzu, podobnie jak odcięte od świata ulice.
W ciągu trzystu lat dokonano sporych zmian w zaanektowanej, niegdyś ludzkiej architekturze. Domy zostały przystosowane do potrzeb kaktusów. Niektóre zburzono i zastąpiono nowymi, dziwacznymi budowlami. Generalnie jednak mówiło się, że struktura odciętych od miasta ulic i ich zabudowy przetrwała w zbliżonym kształcie.
Jedyne wejście do Szklarni znajdowało się w jej południowym krańcu, przy Yashur Plaża. Po przeciwnej stronie kopuły umieszczono zaś jedyne wyjście na Bytrash Street, stromą uliczkę biegnącą w kierunku rzeki. Prawo kaktusów stanowiło, że wejść do Szklarni można było wyłącznie wejściem, a wyjść – jedynie wyjściem. Pecha mieli więc ci, którzy mieszkali w pobliżu jednej lub drugiej bramy. Wejście do wnętrza mogło na przykład zabierać im dwie minuty, natomiast powrót do domu wymagał długiego spaceru uliczkami dookoła wielkiej budowli.
Każdego ranka o piątej otwierano bramy, by zamknąć je ponownie dopiero o północy. Broniły ich oddziały wartowników, uzbrojonych w berdysze i potężne kuszarpacze.
Podobnie jak ich tępi ukorzenieni kuzyni, ludzie-kaktusy mieli grubą włóknistą roślinną skórę. Łatwo było rozerwać ją lub przebić, ale też goiła się szybko, pozostawiając jedynie brzydkie, grube blizny – większość kolczastych istot miała ich wiele; były zupełnie nieszkodliwymi naroślami. Niełatwo było spenetrować ciało kaktusa ostrzem czy pociskiem w taki sposób, by uszkodzić jeden z niezbędnych do życia organów. Broń palna i łuki były zazwyczaj nieskuteczną bronią. To dlatego żołnierze pełniący straż u bram Szklarni nosili na ramionach kuszarpacze.
Broń tę wynaleźli ludzie. Używano jej powszechnie w ponurych latach rządów burmistrza Collodda, zwłaszcza upodobali ją sobie ludzie-strażnicy na farmach kaktusów należących do burmistrza. Kiedy jednak weszła w życie reformatorska Ustawa o Rasach Świadomych, która zapewniła kaktusom coś w rodzaju równoprawnego obywatelstwa Nowego Crobuzon, pragmatyczni starsi tej rasy uznali, że broń strażników będzie idealnym narzędziem władzy. Od tamtej pory dokonano w kuszarpaczach licznych innowacji, choć tym razem ich autorami byli już inżynierowie-kaktusy.
Nowoczesny kuszarpacz był w istocie potężną kuszą, zdecydowanie zbyt wielką i ciężką dla człowieka. Amunicją do niego nie były krótkie i grube bełty, ale chakri – metalowe dyski o ostrych lub ząbkowanych krawędziach bądź też gwiazdki o wygiętych ramionach. Otwór pośrodku chakri pasował idealnie do żelaznego kołka sterczącego z korpusu broni. Naciśnięcie spustu wprawiało w ruch skomplikowany mechanizm, powodując nagłe naprężenie drutu napędowego, który nadawał kołkowi błyskawiczną rotację i jednocześnie pchał go w przód. Kiedy bolec docierał do końca swej drogi, pochylał się i wyskakiwał z otworu w chakri. Pocisk opuszczał wyrzutnię z ogromną prędkością i wirował jak ostrze piły tarczowej.
Tarcie atmosferyczne szybko hamowało lot chakri: kuszarpacz nie miał nawet w przybliżeniu tak dalekiego zasięgu jak łuk czy karabin skałkowy. Mógł za to jednym strzałem pozbawić kaktusa – albo człowieka, jeśli była taka konieczność – głowy lub kończyny z odległości stu stóp i pomknąć dalej, ciężko raniąc innych.
Kolczaści wartownicy mieli powody, by butnie przyglądać się przechodniom, beztrosko wywijając ciężkimi kuszarpaczami.
Promienie zachodzącego słońca docierały do miasta znad dalekich gór. Szklane tafle zachodniej fasady Szklarni płonęły jak rubiny.
Po zardzewiałej drabince wiodącej aż na szczyt kopuły wspinała się samotna postać. Mężczyzna chwytał kolejne szczeble i pełzł po wypukłej ścianie, która przypominała mu wielką krzywiznę księżyca.
Była to jedna z trzech drabinek, jakimi można było dostać się na sam szczyt Szklarni. Zamontowano je dla ekip naprawczych, które nigdy się nie pojawiły. Łukowata kopuła przypominała zgięte plecy gigantycznej postaci, której nogi i głowa zostały zagrzebane w ziemi. Samotna ludzka sylwetka wyglądała na niej jak jeździec na grzbiecie wieloryba-olbrzyma. Mężczyzna starał się nie odrywać ciała od żelaznych szczebli, by nie być zbyt widocznym w morzu światła odbijającego się od szklanych tafli. Wybrał tę drogę, która biegła północno-zachodnią ścianą Szklarni, nie chcąc rzucać się w oczy pasażerom pociągów mknących linią Sud w stronę Pól Salacusa. Tory znajdowały się dość blisko przeciwległej strony kopuły; ryzyko wykrycia byłoby tam zbyt duże.
Po kilkunastu minutach niełatwej wspinaczki intruz dotarł do metalowego kręgu, który otaczał wierzchołek konstrukcji. Dalej znajdowała się już tylko gruba, przezroczysta, okrągła szklana tafla o średnicy mniej więcej ośmiu stóp. Umieszczono ją precyzyjnie pośrodku żelaznego szkieletu, gdzie tkwiła niczym gigantyczny korek zatykający kopułę. Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na miasto ponad wierzchołkami wsporników i grubych prętów podtrzymujących sklepienie. Z przerażeniem zacisnął dłonie na szczeblach, kiedy mocniejszy podmuch wiatru omal nie strącił go na dół. Popatrzył na ciemniejące niebo i na przygaszone gwiazdy, dla których światło miasta i kolonii ukrytej pod szklaną kopułą było jeszcze zbyt silne.