Zadać pytanie oznacza szukać na nie odpowiedzi. Szklarnia nie jest ani sawanną, ani pustynią. Jest smętną iluzją; mirażem i niczym więcej. Z pewnością nie jest moim domem.
A nawet gdyby była pustynią, gdyby uczyniono ją wrotami do samego serca Cymek, do wyschniętych lasów i żyznych bagien, do rezerwuaru ukrytego w piaskach życia i do wielkiej, wędrownej biblioteki garudów, gdyby była czymś więcej niż tylko cieniem, gdyby była pustynią, którą ma udawać, wtedy też nie byłaby moim domem. Takie miejsce po prostu nie istnieje.
Będą tak szedł przez noc i dzień. Odtworzę cały szlak, który raz już pokonałem, w cieniu wiaduktów. Przemierzę to potworne miasto i odnajdę ulice, którymi trafiłem aż tutaj, te wąskie kanały z cegieł, którym zawdzięczam życie i samego siebie.
Odnajdą włóczęgów, z którymi dzieliłem się jedzeniem, jeżeli nie uśmierciły ich jeszcze choroby i jeżeli nikt nie zadźgał ich jeszcze za nędzną parę zaszczanych butów, cały ich dobytek. To oni stali się moim plemieniem; kalekim i słabym, ale jednak plemieniem. Ich obojętność wobec mnie – i wszystkich innych spraw tego świata – była dla mnie orzeźwieniem po długich godzinach ukrywania się i noszenia tej przeklętej, drewnianej protezy skrzydeł. Nic im nie zawdzięczam, tym przeżartym przez alkohol i narkotyki sukinsynom, ale odnajdę ich raz jeszcze dla własnej przyjemności, nie ich.
Czuję się tak, jakbym szedł tymi ulicami ostatni raz.
Czy czeka mnie śmierć?
Są dwie możliwości.
Pomogę Grimnebulinowi i razem pokonamy te ćmy, te potworne, nocne stworzenia, które wypijają nasze dusze, a potem on zamieni mnie w akumulator; naładuje mnie energią jak komorę z flogistonem i znowu będę latał. Wspinam się, myśląc o tym. Sięgam wyżej i wyżej, wdrapując się po stopniach mostowych dźwigarów. Wchodzę na miasto jak na drabinę, by popatrzeć jeszcze na tę żałosną, duszną noc. Czuję, jak kikuty mięśni, które niegdyś poruszały moimi skrzydłami, prężą się w żałosnej parodii łopotu. Nie uniosę się więcej w powietrze dzięki piórom; wystarczy mi wytężyć umysł i skierować odpowiednio strumienie mocy, plastycznej energii, taumaturgicznej siły, tej niepojętej i nieograniczonej potęgi, którą Grimnebulin nazywa kryzysem.
Będę cudem tego świata.
Albo też zawiodę i zginę. Upadnę i nadzieję się na szorstki metal lub moje myśli zostaną wyssane i zamienione w pokarm dla kolejnego, wykluwającego się diabla.
Czy będę to czuł? Czy będę żył w mleku bestii? Czy będę wiedział, że jestem wypijany?
Słońce wypełza powoli nad horyzont. Czuję zmęczenie.
Wiem, że powinienem był zostać. Jeżeli mam stać się realną postacią, kimś więcej niż milczącym imbecylem, którym dotąd byłem, powinienem był zostać, interweniować, planować, przygotowywać i ruchem głowy potakiwać rozsądnym sugestiom, a także uzupełniać je własnymi. Jestem, a przynajmniej byłem, myśliwym. Umiem podchodzić nawet najbardziej przerażające potwory.
A jednak nie mogłem. Próbowałem przepraszać, tłumaczyć Grimnebulinowi – a nawet Blueday – że jestem jednym z nich, członkiem grupy. Załogi. Drużyny. Łowcą bestii. Wszystkie te nazwy brzmiały głucho w mojej głowie.
Będę szukał i odnajdę siebie. Wtedy będę wiedział, czy mam im o tym powiedzieć.
Uzbroję się. Znajdę nóż i bicz, taki sam jak ten, którym posługiwałem się dawniej. Może i jestem wyrzutkiem, ale nie pozwolę im umrzeć w samotności. Dopilnuję, żebyśmy drogo sprzedali nasze życie tym spragnionym bestiom.
Słyszę smutną muzykę. Słyszę ją w tych krótkich chwilach, kiedy pociągi i barki oddalają się zgodnie, a rzężenie ich silników gaśnie, na moment odsłaniając prawdziwą naturę świtu.
Gdzieś na brzegu rzeki, może na poddaszu którejś z kamienic, ktoś gra na skrzypcach. To ujmująca melodia, delikatna konstrukcja półtonów i kontrapunktów oparta na rwącym się rytmie. Ani trochę nie przypomina lokalnych kompozycji.
Poznaję ten dźwięk. Słyszałem go nieraz. Na statku, który wiózł mnie przez Morze Mizerne, i wcześniej, w Shankell.
Zdaje się, że nie ucieknę od mojej południowej przeszłości.
W taki sposób witają świt rybaczki z Perrick Nigh i Wysp Mandrake ‘a, leżących daleko na południu. Moja niewidzialna akompaniatorka wychwala wschodzące słońce.
Nieliczni przybysze z Perrick zadomowili się głównie w Echomire, a ja jestem przecież dobre trzy mile w górę krętej rzeki od tej dzielnicy i podziwiam nienaganną technikę nie znanej mi kobiety.
Przez kilka chwil popisuje się wyłącznie dla mnie, zanim zwyczajne odgłosy poranka zajmą miejsce tęsknej melodii. I oto jestem na moście, a wokół mnie rozbrzmiewają już tylko głośne syreny barek i pociągów.
Daleki dźwięk zapewne niesie się jeszcze nad wodą, ale już go nie słyszę. Moje uszy pełne są hałasów Nowego Crobuzon. Pójdę za nimi i powitam je z radością. Niech mnie otoczą. Zanurzę się w gorące życie miasta. Pod łukami, między kamienie, w las nagich Żeber, w ceglane nory Badside i Dog Fenn i przemysłowe kaniony Gross Coil. Tak jak Lemuel szukał swoich znajomków, tak i ja wrócę po własnych śladach, by – mam nadzieję – znaleźć w architektonicznej gęstwinie imigrantów, uchodźców, outsiderów, którzy każdego dnia na nowo stwarzają Nowe Crobuzon. Miasto bękarciej kultury. Miasto skundlone.
Usłyszę pewnie skrzypaczki z Perrick, pogrzebową pieśń przybyszów z Gnurr Kett, zobaczę kamienną układankę z Chet i poczuję zapach owsianki z kozim mięsem, jaką jada się tylko w Neovadan, a może dostrzegę gdzieś drzwi ozdobione symbolami drukarza z Cobsea… Wszyscy ci imigranci znaleźli się daleko od swych domów. Stali się bezdomni. A jednak są w domu.
Nowe Crobuzon otoczy mnie i przesączy się przez moją skórę.
Kiedy wrócę do Griss Twist, moi towarzysze będą czekać. Razem uwolnimy miasto, które nam ukradziono. Nie rzucając się w oczy i nie czekając na podziękowania.