– Mniej więcej – odparł Isaac. – Dziś wieczorem będziemy się przygotowywać; musimy uwzględnić udział dodatkowych ludzi… A jutro, mniej więcej o szóstej, spotkamy się tu z Yagiem, zakładając, że głupi sukinsyn nie da się wcześniej zabić. Wtedy, korzystając z doświadczenia Lemuela, przedostaniemy się do getta Riverskin. I zaczniemy polowanie na ćmy – dodał pospiesznie i dobitnie, pragnąc jak najszybciej wyrzucić z siebie słowa, które budziły w nim lęk. – Chodzi o to, żeby rozdzielić bestie. Jestem pewien, że poradzimy sobie, jeśli weźmiemy się za nie pojedynczo. Jeżeli spotkamy dwie lub więcej naraz, jedna zawsze będzie mogła stanąć tak, byśmy zobaczyli jej skrzydła. Musimy rozpoznać teren, dowiedzieć się, gdzie mają gniazdo. Trudno zaplanować atak ze szczegółami, kiedy nie znamy terenu. Weźmiemy ze sobą transformator, którego użyliście do wzmocnienia moich myśli. Może uda się zainteresować jedną z ciem; sprawić, żeby oddaliła się od pozostałych i zaczęła węszyć. Myślę, że wystarczy wzmocnić sygnał na chwilę, aby przebił się przez mentalny szum. Czy można do jednej maszyny przyłączyć więcej hełmów? Macie zapasowe? – Awatar skinął głową. – Więc przynieście je tutaj i pokażcie mi wszystkie funkcje. Każę Tansellowi dorobić do nich lusterka. Kłopot w tym – ciągnął w zamyśleniu Isaac – że być może nie tylko siła sygnału przyciąga ćmy. Gdyby tak było, wyłącznie jasnowidze i łącznicy padaliby ich ofiarą. Sądzę, że one lubią raczej określone smaki. To dlatego odnalazł mnie ten pokurcz. Nie dlatego, że nad miastem pojawił się bardzo silny ślad, ale dlatego, że ćmie wydał się znajomy i chciała wypić właśnie ten, konkretny umysł… Nie można jednak wykluczyć, że teraz i inne bestie rozpoznają mój smak. Mogły na przykład zapamiętać go ostatniej nocy – ciągnął, spoglądając w zamyśleniu na awatara. – Może skojarzą, że to ślad istoty, którą tropił ich brat czy siostra, zanim zginął. Nie wiem tylko, czy to dobrze dla nas czy źle…
– Der Grimnebulin – odezwał się po chwili nagi trup. – Wracając z tej wyprawy, musisz przyprowadzić ze sobą co najmniej jednego z mnie. To, co zobaczą te konstrukty, musi być przeładowane do mojej pamięci. Te dane będą dla mnie nieocenionym źródłem informacji o Szklarni. A informacje mogą nam tylko pomóc. Dlatego cokolwiek się stanie, jeden z nich musi wrócić.
Tym razem chwila ciszy była jeszcze dłuższa. Rada czekała, a Isaac zastanawiał się, co powiedzieć. Nie wymyślił jednak nic odkrywczego.
– Wrócę jutro. Niech twoje małpie wcielenia czekają w gotowości. A potem… potem… znowu się zobaczymy.
*
Miasto tonęło w niesamowitej gorączce nocy. Lato osiągnęło krytyczny punkt. Wysoko nad dachami, w strumieniach brudnego powietrza, tańczyły olbrzymie ćmy.
Przemykały swobodnie między minaretami i betonowymi graniami Dworca Perdido. Nieznacznymi ruchami skrzydeł korygowały kurs, wprawnie korzystając z wznoszących prądów powietrznych. Śmigały beztrosko, pozostawiając za sobą jedynie śladowe ilości rozmaitych emocji.
Oddawały się zalotom, pieszcząc zmysły łagodnymi sygnałami. Już prawie zapomniały o na w pół zaleczonych ranach, zwłaszcza że przepełniało je teraz radosne podniecenie.
Tu, na niegdyś żyznych równinach w pobliżu brzegów Morza Dżentelmena, lato rozpoczynało się półtora miesiąca wcześniej niż w ojczyźnie ciem, po drugiej stronie wielkiej wody. Temperatura rosła szybko, w tym wyjątkowym sezonie osiągając pułap nie notowany od dwudziestu lat.
Upał wywołał instynktowną reakcję w lędźwiach potworów. Ich krew zakotłowała się od gwałtownie uwalnianych hormonów. Obecność tych chymikaliów służyła tylko jednemu celowi: pobudzeniu gonad do ogromnej, przedwczesnej aktywności. Bestie stały się nagle płodne i agresywnie podniecone.
Aspisy, nietoperze i ptaki uciekały w popłochu, porażone siłą pożądania, które przeniknęło i nasyciło psychosferę.
Flirt rozochoconych ciem był w istocie upiornym i lubieżnym powietrznym baletem. Istoty dotykały się mackami i kończynami, rozwijając dumnie i takie członki, których nigdy dotąd nie oglądały. Trzy mniej poturbowane okazy pomagały czwartemu, poważnie rannemu w starciu z Tkaczem, w locie ponad dymiącymi kominami Nowego Crobuzon. Osłabiona ćma przestała wreszcie lizać drżącym językiem liczne rany i ożywiła się nieco. Zaczęła dotykać swych towarzyszy, rozpalając w nich i w sobie coraz gorętszą namiętność.
Czterostronne zaloty coraz bardziej upodabniały się do współzawodnictwa. Głaszcząc się, muskając i dotykając wzajemnie, ćmy wzbijały się kolejno ku księżycowi, pijane podnieceniem. Tam rozchylały nieco fałdy skóry pod ogonem i z ukrytego gruczołu rozpylały aromatyczną wydzielinę wzmagającą zdolności empatyczne.
Te, które leciały niżej, ochoczo nurzały się w obłokach tej substancji, skacząc w nie jak rozbawione morświny. Koziołkowały i szybowały w powietrzu, by po chwili wzlecieć wyżej i spuścić podobny ładunek wydzieliny na swych towarzyszy. Pławiąc się w erogennych i pobudzających owulację sokach, ćmy lubieżnie sprzeczały się o to, która z nich przyjmie rolę samicy.
Z każdą wydaloną porcją wonnej substancji podniecenie istot osiągało większe natężenie. Obnażały zęby podobne do szlifowanych kamieni i pobekując głośno, rzucały sobie erotyczne wyzwania. Pory ukryte pod chitynowymi płytami wydzielały silne afrodyzjaki. Ćmy ochoczo ocierały się wzajemnie o strużki podniecających płynów.
Pojedynek feromonów trwał, ale jeden z czterech głosów stawał się z czasem coraz donośniejszy i bardziej triumfalny. Jedno ciało szybowało wyżej i wyżej, zostawiając w tyle swych towarzyszy. Jego emanacje zdominowały psychosferę. Jedna po drugiej pozostałe ćmy zamykały swe żeńskie organy we wnętrzu ciała, akceptując porażkę i przynajmniej chwilową męskość.
Zwycięska istota – wciąż jeszcze pokaleczona i brocząca posoką po spotkaniu z Tkaczem – wysokim lotem okazywała swoją radość. Jej zapach przesycony był teraz żeńskim pierwiastkiem, a jej płodność – niekwestionowana. Dowiodła, że jest najbardziej godna macierzyństwa.
Zyskała prawo do wydania na świat potomstwa.
Pozostałe bestie adorowały ją, stały się oblubieńcami.
Zapach ciała nowo obranej matrony doprowadzał ich do ekstazy. Zataczali pętle i powracali, podnieceni i gotowi.
Ćma-matka bawiła się z nimi, wiodąc długim szlakiem ponad rozpalonym i ciemnym miastem. Kiedy poczuła wreszcie, że ich podniecenie stało się równie bolesne jak żądza, która ją trawiła, zawisła nieruchomo na niebie i rozłożyła kończyny, otwierając przy tym dolną część egzoszkieletu i wysuwając ku partnerom rozchyloną pochwę.
Ćmy kopulowały kolejno, na moment stając się rozedrganą i spadającą jak kamień masą dwóch ciał, otoczoną przez niecierpliwych partnerów czekających na swoją szansę. Organiczne mechanizmy rozwarły segmentowane pancerze na brzuchach „samców” i wysunęły z nich penisy. Zbliżenie wymagało potężnego uchwytu szponów, macek i kostnych wyrostków od obu stron stosunku; ciała splatały się w skomplikowany sposób, walcząc ze sobą i z grawitacją przez dłuższą chwilę.
Wreszcie stało się. Ćmy złączyły się po trzykroć, z niewymowną rozkoszą zaspokajając instynktowną potrzebę.
Kiedy minęły godziny rui, cztery wyczerpane ćmy mogły już tylko szybować na szeroko rozpostartych skrzydłach.
Przed świtem powietrze ochłodziło się nieco i łoże z prądów wstępujących, na którym szalały, zniknęło. Istoty zaczęły bić skrzydłami, by utrzymać pułap. Trzej ojcowie jeden po drugim obniżali lot, by szukać pokarmu dla siebie i partnerki.
Zapłodniona ćma pozostała w przestworzach nieco dłużej. Przez pewien czas krążyła samotnie, badając przestrzeń ruchliwymi czułkami, a potem skierowała się na południe. Była wycieńczona. Organy płciowe zamknęły się pod opalizującą płytą pancerza, troskliwie chroniąc to, co zostało w nich złożone.
Ćma-matka leciała w stronę Riverskin, by przygotować gniazdo pod kopułą kaktusów.
Próbują rozprostować szpony. Powstrzymuje je warstwa zwiniętych i wystrzępionych bandaży, furkoczących jak naddarta skóra.
Idę zgięty wpół wzdłuż torów kolejowych, a przejeżdżające obok pociągi ostrzegają mnie gniewnym wyciem. Jestem na moście i w marszu przyglądam się płynącej dołem Smole. Staję i rozglądam się. Daleko przede mną, po drugiej stronie, woda stuka o betonowy brzeg grubą warstwą pływających śmieci.
Spoglądam na zachód i widzę nad wodą i opuchlizną domów Riverskin szczyt kopuły Szklarni. Jest oświetlona od wewnątrz jak wielki, jarzący się pryszcz na skórze miasta.
Zmieniam się. Jest we mnie coś, czego przedtem nie było… a może coś ważnego zniknęło? Wącham powietrze i wiem, że jest takie samo jak wczoraj, a jednocześnie czuję w nim coś nowego. Nie ma wątpliwości: coś się gromadzi i pod moją skórą. Nie mam już pewności, kim jestem.
Szedłem za tymi ludźmi jak głupiec. Jak bezwartościowa, bezmózga istota, pozbawiona intelektu i własnej opinii. Lecz skąd mogę wiedzieć, co trzeba mówić, skoro nie mam nawet pojęcia, kim jestem?
Nie jestem już Szanowanym Yagharkiem, nie jestem nim od miesięcy. Nie jestem też tą wściekłą bestią, która szalała na arenach Shankell, mordując ludzi i trowy, szczurdżiny i czerepyski, całą menażerię niepojętych potworów i armię wojowników należących do ras, o których nawet nie śniłem. Dziki gladiator już nie istnieje.
Nie jestem tym znużonym wędrowcem, który przemierzał trawiaste równiny i zimne, twarde wzgórza. Nie jestem tym zagubionym podróżnikiem, który wszedł w betonowy labirynt miasta i stracił z oczu szlak, próbując stać się czymś, czym nigdy nie był.
Nie jestem żadnym z nich. Zmieniam się i nie wiem jeszcze, czym się stanę.
Boję się Szklarni. Podobnie jak Shankell, ma ona wiele imion: nazywają ją nie tylko Szklarnią, ale i Cieplarnią, Dojrzewalnią albo Domem Roślin. A prawda jest taka, że nie jest niczym innym, jak tylko gettem, które stworzył ktoś sprytnym szalbierstwem. Gettem, w którym kaktusy próbują odtworzyć realia swojego świata leżącego na skraju pustyni. Czyżbym wracał do domu?