Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Między uczestnikami kontrdemonstracji a strajkującymi ludźmi zgromadził się tłum zagubionych, niezdecydowanych dokerów. Wałęsali się to w jedną, to w drugą stronę, klnąc i dyskutując jałowo. Nasłuchiwali, wyławiając spośród głośnych okrzyków hasła to jednej, to drugiej strony.

Ciżba robotników była coraz gęstsza.

Po obu stronach rzeki, w samym Kelltree i na południowym brzegu, należącym do Syriac Weil, gromadziły się też tłumy gapiów oczekujących konfrontacji. Tu i tam pojawiały się ruchliwe sylwetki kobiet i mężczyzn krążących zbyt szybko, by ktokolwiek z dalekich obserwatorów mógł ich zidentyfikować. Z ich rąk do niezdecydowanych dokerów docierały pisemka z nagłówkiem „Runagate Rampant”. Drukowane małą czcionką artykuły wzywały ludzi do przyłączenia się do protestu vodyanoich, gdyż tylko w ten sposób strajkujący mieli szansę wywalczyć sobie lepsze warunki pracy. Egzemplarze pisma ukradkiem krążyły z rąk do rąk.

Z czasem, w miarę jak upał dnia stawał się jeszcze trudniejszy do wytrzymania, u boku zbuntowanych vodyanoich pojawiało się coraz więcej solidarnych dokerów-ludzi. Kontrdemonstracja także rosła w siłę, lecz tempo zmian po stronie strajkujących było zdecydowanie szybsze.

Dominującym uczuciem była niepewność. Tłum kibiców zachowywał się coraz bardziej hałaśliwie, domagając się od protestujących bardziej zdecydowanych działań. W pewnej chwili gruchnęła nawet wieść, że na rozmowy ze strajkującymi przybędą władze portu; inni snuli domysły, że sam Rudgutter podejmie się mediacji.

Tymczasem vodyanoi siedzący na dnie wodnego kanionu pracowali bez wytchnienia, odnawiając i poprawiając połyskliwą powierzchnię ścian. Od czasu do czasu z głębin wyskakiwała ryba i trzepocąc się w panice, spadała na muliste dno. Nie brakowało też śmieci, które sunąc z prądem, wyłaniały się płynnie wprost ze ściany kanionu i osiadały w błocie. Vodyanoi odrzucali z powrotem wszystko, co wpadało do powietrznej rozpadliny. Pracowali na zmiany, raz po raz podpływając bliżej powierzchni, by umocnić górne krawędzie swego imponującego wododzieła. Ci, którzy pozostawali w kadzi błota i rdzewiejącego żelastwa, którym było dno Wielkiej Smoły, posyłali okrzyki zachęty w stronę ludzi wpierających strajk z brzegu.

O pół do czwartej, w promieniach słońca przeświecających przez żałośnie cienką warstwę chmur, pojawiły się sterowce, żeglujące w stronę doków z północy i z południa.

Wśród tłumów zapanowało podniecenie i zaraz rozeszła się wieść, że na spotkanie ze strajkującymi przybywa sam burmistrz. Po chwili zauważono trzeci i czwarty pojazd, sunące nieuchronnie nad miastem w stronę Kelltree.

Ludzie po obu stronach rzeki poczuli się nieswojo.

Niektórzy ulotnili się cichaczem. Strajkujący zaczęli śpiewać ze zdwojonym zapałem.

Za pięć czwarta statki powietrzne zawisły nad dokami w złowrogiej formacji X, niczym wielki symbol cenzury. Mniej więcej o milę dalej na wschód, za zakolem rzeki, pojawił się piąty, samotny sterowiec i znieruchomiał nad Dog Fenn. Vodyanoi i ludzie osłaniali oczy dłońmi, spoglądając pod słońce na masywne, zaokrąglone kadłuby, podobne do atakujących kałamarnic.

Sterowce zaczęły opadać ku ziemi. Nabierały prędkości i w pewnej chwili szczegóły ich konstrukcji stały się doskonale widoczne, a ogrom ich wydętych ciał – przytłaczający.

Tuż przed czwartą zza okolicznych dachów wyłoniły się dziwne, organiczne sylwetki. Wszystkie wyleciały w powietrze zza rozsuwanych drzwi na szczytach wież milicji w Kelltree i Syriac – nieco mniejszych od pozostałych i nie połączonych z nimi siecią napowietrznych kabli.

Wirujące, jakby bezcielesne obiekty unosiły się wdzięcznie na wietrze, bez wysiłku dryfując w stronę doków. W jednej chwili na niebie pojawiła się cała flota tych istot – dużych, miękkich, zbudowanych z opuchniętej masy pokręconych tkanek, pokrytych obwisłą skórą pełną zagłębień, luźnych wybrzuszeń i dziwacznych, ociekających śluzem otworów. Centralny wór stanowiący korpus każdej z istot miał co najmniej dziesięć stóp średnicy. Siedział na nim jeździec – człowiek przepasany specjalną uprzężą. Pod tłustym cielskiem zwisały dziesiątki luźnych macek, pasków pokrytego pęcherzami mięsa, ciągnących się na czterdzieści stóp w kierunku ziemi.

Różowopurpurowe ciała latających istot pulsowały regularnie jak bijące serca.

Dziwaczne postacie skierowały się w dół, ku tłumom protestujących i gapiów. Przez pierwszych dziesięć sekund ci, którzy je zauważyli, byli zbyt oszołomieni, by przemówić czy choćby uwierzyć własnym oczom.

– Meduzy! – odezwał się w końcu chór przerażonych głosów.

W chwili, gdy wybuchła panika, zegar na pobliskiej wieży wybił czwartą i w tym samym momencie rozegrało się kilka dramatycznych wydarzeń.

W całym zgromadzonym tłumie – nie tylko wśród uczestników kontrdemonstracji, ale i wśród strajkujących dokerów – mężczyźni i kobiety stojący w zwartych grupkach sięgnęli nagle za siebie i gwałtownym ruchem naciągnęli na głowy ciemne kaptury, uszyte w taki sposób, że na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie ma w nich nawet otworów na oczy i usta, jedynie czarna, pognieciona tkanina.

Z podbrzusza każdego ze sterowców, kwitujących teraz na absurdalnie niskim pułapie, wysypały się nagle kłęby lin, rozwijających się w locie jak ogromne bicze. Opadały tak przez kilkadziesiąt jardów, by wreszcie końcami dotknąć podłoża. Zgromadzeni na nabrzeżach ludzie – protestujący, ich przeciwnicy i gapie – zostali nagle otoczeni czterema kolumnami lin rozpiętych między niebem a ziemią. Ciemne sylwetki zsunęły się po nich wprawnie, w szaleńczym tempie. Leciały w dół jednostajnym ruchem, niczym krople gęstej cieczy spływające po pajęczych niciach zwisających z trzewi powietrznych machin.

Zbiorowe wycie przerażonego tłumu szybko rozszczepiło się na setki chaotycznych głosów, a organiczna spoistość zgromadzenia znikła bez śladu. Ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach, tratując padających, ciągnąc za sobą dzieci i ukochanych, potykając się na nierównym bruku. Próbowali zniknąć w bocznych uliczkach, rozchodzących się od nabrzeży jak gęsta siatka pęknięć w tkance miasta. Wbiegając w nie, spotykali jednak wiszące w powietrzu meduzy, które sprawnie kierowane przez jeźdźców zdążyły już zablokować wszystkie drogi ucieczki.

Co gorsza, z owych bocznych uliczek wybiegły znienacka zastępy umundurowanych milicjantów. Byli wśród nich funkcjonariusze dosiadający dwunożnych shunnów, szarżujących z wyciągniętymi przed siebie hakami i energicznie wymachujących pozbawionymi oczu, tępo zakończonymi łbami, w echolokacyjnym poszukiwaniu drogi.

Gorące powietrze popołudnia zadrżało od krótkich, urywanych okrzyków bólu. Ludzie wbiegali w zaułki całymi tabunami i jeden po drugim padali z wrzaskiem, gdy substancja paraliżująca, która ściekała po mięsistych mackach meduz, przedostawała się przez ubrania i wchodziła w reakcję ze skórą. Po kilku krótkich oddechach niewymownego bólu ofiary polowania zapadały w głębokie odrętwienie.

Piloci sterowali meduzami za pomocą urządzeń sprzężonych z systemem nerwowym zwierząt. Latali tuż nad dachami magazynów i domów ze zwodniczo dużą prędkością. Macki zwierząt raz po raz opuszczały się ponad tłumem ludzi, zostawiając za sobą szlak wijących się w agonalnym bólu ciał o szklistych oczach i sparaliżowanych ustach. Tu i ówdzie starsi, uczuleni lub po prostu pechowi uczestnicy wydarzeń reagowali na truciznę w znacznie poważniejszy sposób: ich serca zamierały na zawsze.

Ciemne stroje milicjantów, przeplecione włóknami ze skóry meduz, były całkowicie nieprzepuszczalne dla sączącej się z macek substancji.

Oddziały milicji przypuściły szturm na grupy protestujących, skupione ciasno na dużej, otwartej przestrzeni nabrzeża. Ludzie i vodyanoi wymachiwali kijami od plansz i transparentów jak fatalnie zaprojektowanymi maczugami. Bezładna walka stała się jeszcze bardziej brutalna, kiedy funkcjonariusze sił porządkowych użyli kolczastych pałek i biczów pokrytych jadem meduz. W odległości zaledwie dwudziestu stóp od gromady coraz bardziej zdezorientowanych demonstrantów pierwszy szereg umundurowanych milicjantów przyklęknął, zasłaniając się lustrzanymi tarczami. Za ich plecami rozległ się jazgot shunnów, a potem granaty gazowe rzucone przez jeźdźców zostawiły w powietrzu łukowaty ślad dymu, lecąc ku protestującym. Oddychając przez filtry, milicjanci bez wahania przystąpili do ataku.

Grupka funkcjonariuszy odłączyła się od klina szturmujących i ruszyła w stronę rzeki. Po chwili w stronę rowu wykopanego w wodzie przez vodyanoich pomknął rój granatów gazowych. Kanion wypełnił się dymem oraz krzykami i jękami rannych. Pieczołowicie pielęgnowane ściany zaczynały tu i ówdzie przeciekać, gdy strajkujący jeden po drugim salwowali się ucieczką przed obłokami wypalającymi skórę i płuca.

Trzej milicjanci przyklęknęli na skraju kei, otoczeni ochronnym kordonem towarzyszy, i błyskawicznie sięgnęli po karabiny snajperskie, które mieli przewieszone przez plecy. Każdy z nich miał dwa – nabił oba pospiesznie i jeden odłożył, a drugi wycelował w stronę kłębiącego się w dole dymu. Za ich plecami stanął oficer z dziwnymi, srebrnymi epoletami, kapitan-taumaturg, który stłumionym głosem szybko szeptał niezrozumiałe słowa. Po chwili dotknął skroni strzelców i wycofał się pospiesznie.

Ukryte pod maskami oczy snajperów zamgliły się, by nagle dostrzec z niebywałą ostrością światło i promieniowanie, dla których zasłona dymna właściwie nie istniała.

Każdy z trzech milicjantów znał doskonale sylwetkę i charakterystyczny sposób poruszania się osobnika, który miał być celem jego ataku. Szybko wypatrzyli pod nie rzednącą jeszcze mgłą gazu bojowego trzech vodyanoich ze szmatami przyciśniętymi do ust i nozdrzy, dyskutujących gwałtownie. Rozległ się niezbyt głośny trzask trzech niemal jednoczesnych wystrzałów.

Dwaj vodyanoi padli. Trzeci rozejrzał się w panice, ale nie zobaczył niczego poza chmurą gazu. Pobiegł w stronę ściany wody, nabrał garść i zaczął zawodzić, wykonując ręką dziwne, ezoteryczne gesty. Jeden ze snajperów rzucił karabin i natychmiast sięgnął po następny. Zrozumiał, że jego cel jest szamanem, i że jeśli pozostawi mu wystarczająco dużo czasu, vodyanoi zdąży ulepić wodnicę, a to niepomiernie skomplikowałoby akcję. Funkcjonariusz jednym płynnym ruchem przyłożył broń do ramienia, wymierzył i strzelił. Kurek z odłamkiem krzemienia uderzył w panewkę i skrzesał iskrę.

74
{"b":"94924","o":1}