Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dotarłszy do Perty Coil, Derkhan schowała się szybko w cieniu torów linii Sud i ruszyła na północ. Rzeka, którą przebyła chwilę wcześniej, zakręcała gwałtownie, tak że jej koryto przypominało kształtem literę S. Nieco dalej prostowało się i ciągnęło na wschód, gdzie Smoła zlewała się z Egzemą.

Dzielnica Petty Coil zlewała się zaś z Brock Marsh. Domy były tu być może nieco mniejsze, a ulice węższe i bardziej pokręcone. Rozpadające się budynki chyliły się pod wysokimi czapkami spadzistych dachów, nasuniętymi na wąskie ramiona ścian. W przepastnych, zdemolowanych salonach i na podwórzach między kamienicami, gdzie drzewa i krzewy umierały, a królował brud, pełno było prostackich plakatów reklamujących skarabomancję, automatyczne czytanie przyszłości i terapię odczarowującą. To tu najbiedniejsi i najbardziej niepokorni chymicy czy taumaturgowie z Brock Marsh walczyli o byt z szarlatanami i kłamcami.

Derkhan zerknęła na plan trasy, który jej powierzono, i skręciła w St Sorrel’s Mews – wąskie przejście między budynkami, zakończone zburzoną ścianą. Po prawej zauważyła wysokie domy koloru rdzy, o których wspomniał autor mapki. Weszła do jednego z nich, na moment stając na progu, nad którym dawno już nie było drzwi. Przeskakując nad kupami gruzu, odważnie zagłębiła się w wąski korytarz o mokrych ścianach. Na jego końcu znalazła kurtynę, której kazano je szukać – długie kawałki drutu, na które nawleczono ostre odłamki szkła.

Usztywniła się podświadomie, rozsuwając niebezpieczną zasłonę. Nie skaleczywszy się, weszła do pokoju.

Oba okna były zasłonięte: grube płótno przylepiono do szyb na stałe, by zapewnić wnętrzu nastrojowy półmrok. Mebli nie było wiele; ciemnobrązowe, nie wyróżniały się szczególnie z cienia i pasowały do ponurego wnętrza. Za niskim stołem, w rozklekotanym fotelu, siedziała pulchna kobieta o bujnych włosach, popijająca herbatę z absurdalnie arystokratyczną manierą.

Nie ruszając się z miejsca, zmierzyła Derkhan wzrokiem.

– Czym mogę służyć? – zapytała gładko, tonem rezygnacji i irytacji zarazem.

– Ty jesteś łączniczką? – odpowiedziała pytaniem Derkhan.

– Umma Balsum. – Kobieta skłoniła się nieznacznie. – Masz do mnie jakąś sprawę?

Derkhan przemierzyła pół pokoju niespokojnym krokiem i zawisła nad pękatą sofą, czekając, aż Umma Balsum da jej znak, że może usiąść. Usiadłszy gwałtownie, zaczęła manipulować nerwowo przy torebce.

– Muszę… hmm… porozumieć się z Benjaminem Fleksem. – Jej głos drżał, a słowa wyrywały się z krtani pojedynczo i gwałtownie. Derkhan sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej zawiniątko z przedmiotami, które znalazła w zdemolowanej rzeźni.

Poprzedniego wieczoru odwiedziła Dog Fenn, gdy tylko rozeszła się wieść o stłumieniu przez milicję strajku dokerów. Prócz tej w pełni prawdziwej wiadomości, która błyskawicznie obiegła Nowe Crobuzon, pojawiły się też najrozmaitsze niezwykłe plotki. Jedna z nich dotyczyła dodatkowego ataku, który władze przeprowadziły ponoć w Dog Fenn, a którego celem było nielegalne wydawnictwo.

Kiedy Derkhan, jak zwykle w przebraniu, zjawiła się na mrocznych ulicach południowo-wschodniej części miasta, było już dość późno. Padał deszcz: ciepłe, tłuste krople pękały jak wrzody na kamienistym podłożu zaułka. Główne wejście było zablokowane, toteż Derkhan musiała dostać się na dół otworem, w który zazwyczaj wpychano nowo przybyłe zwierzęta. Chwyciła się kamiennych występów ponad klapą i opuściła się w ciemną czeluść opuszczonej rzeźni, po czym z wysokości paru stóp skoczyła na podłogę upapraną gównem i krwią tysięcy przerażonych zwierząt.

Przecisnęła się ponad zniszczonym taśmociągiem, unikając rzeźnickich haków rozrzuconych na posadzce. Ciemna maź, po której stąpała, była zimna i lepka.

Derkhan znalazła drogę ponad kamieniami wyrwanymi ze ścian, po zrujnowanych schodach i przez zawalony korytarz, w stronę pokoju Bena – epicentrum wybuchu. Po drodze mijała niezliczone fragmenty maszyny drukarskiej, osmalone szmaty i strzępy nadpalonego papieru.

Pokój Benjamina Fleksa był w zasadzie dziurą w ziemi, zapełnioną śmieciem wszelkiej maści. Fragmenty grubego muru zmiażdżyły łóżko. Ściana między sypialnią a ukrytym pokojem redakcyjnym w gruncie rzeczy nie istniała. Krople letniego deszczu wpadały do środka przez roztrzaskany świetlik, wprost na zmasakrowany szkielet prasy drukarskiej.

Derkhan patrzyła na to wszystko z narastającym przygnębieniem. Zaczęła szukać uparcie i wreszcie odnalazła kilka przedmiotów świadczących o tym, że jeszcze niedawno było to mieszkanie mężczyzny, którego znała. Przyniosła je wszystkie ze sobą i teraz wyrzuciła na stół, przed oczy Ummy Balsum.

Znalazła jego brzytwę z odrobiną ściętego zarostu i rdzawą plamką krwi na stalowym ostrzu. Resztkę porwanych spodni. Kawałek papieru, który zabarwiła krwią, pocierając nim uparcie o plamę na ścianie. Ostatnie dwa numery „RR”, które wykopała spod szczątków łóżka.

Umma Balsum spokojnie przyglądała się żałosnej kupce pamiątek, która rosła na jej stole.

– Gdzie on jest? – spytała.

– Myślę… myślę, że jest w Szpikulcu – odparła Derkhan.

– W takim razie od razu dolicz nobla do rachunku – oświadczyła cynicznie łączniczka. – Nie lubię zadzierać ze stróżami prawa. Opowiedz mi coś o tych przedmiotach. – Derkhan podsunęła jej kolejno każde znalezisko, objaśniając. Umma Balsum zdawkowo kiwała głową, wyraźnie zainteresował ją jedynie egzemplarz „RR”. – Pisał dla tej gazetki, co? – spytała przyjaźnie, stukając palcem w papier.

– Tak. – Derkhan nie spieszyła się z podaniem informacji, że Ben był wydawcą czasopisma. Czuła niepokój na samą myśl o tym, że zdradza komuś nazwisko czy inne szczegóły, mimo iż zapewniano ją o lojalności łączniczki. Dochody Ummy Balsum zależały niemal wyłącznie od tego, czy dobrze i dyskretnie nawiązywała kontakt z ludźmi znajdującymi się w rękach milicji. Sprzedawanie klientów byłoby błędem o głębokich konsekwencjach finansowych. – To… – Derkhan wskazała na środkową kolumnę z nagłówkiem Co myślimy . – To jego artykuł.

– Aha – mruknęła Umma Balsum. – Szkoda, że nie przyniosłaś rękopisu, ale i tak nie jest źle. Pamiętasz może jakieś znaki szczególne?

– Ma tatuaż tuż ponad lewym bicepsem. Mniej więcej taki. – Derkhan rozwinęła szkic przedstawiający ozdobną kotwicę.

– Żeglarz?

Derkhan uśmiechnęła się smętnie.

– Wywalili go z załogi, zanim postawił nogę na pokładzie. Upił się i zamustrował, a potem obraził kapitana, nim jeszcze tatuaż zdążył wyschnąć. – Dobrze pamiętała, jak opowiadał jej tę historię.

– W porządku. Dwie marki za próbę. Pięć marek za nawiązanie kontaktu. Jeżeli się uda, dwa stivery za każdą minutę połączenia. I nobel za to, że łączymy się ze Szpikulcem. Pasuje?

Derkhan skinęła głową. Cena była wysoka, ale ten rodzaj taumaturgii to było coś więcej, niż tylko proste wyuczenie się paru haseł. Przy odrobinie chęci i treningu każdy mógł opanować podstawowe zaklęcia, ale łączność psychiczna na takim poziomie wymagała wrodzonego talentu i długich lat wnikliwych studiów. Gdyby nie wygląd zewnętrzny i okolica, którą wybrała na swą bazę, Umma Balsum nie różniłaby się od największych ekspertów w dziedzinie taumaturgii, takich jak starszy prze-twarzacz czy chimerysta. Derkhan sięgnęła do torebki.

– Później. Najpierw sprawdzimy, czy w ogóle uda mi się przebić. – Umma Balsum podwinęła lewy rękaw. Jej ciało trzęsło się nieapetycznie. – Narysuj mi ten tatuaż. Postaraj się, żeby jak najbardziej przypominał oryginał – poleciła, wskazując ruchem głowy stołek w kącie pokoju, na którym leżała taca z kolekcją pędzli i kolorowych tuszów.

Derkhan przyniosła paletę i zabrała się do tworzenia rysunku na ramieniu Ummy Balsum. Desperacko wytężała pamięć, próbując dobrać odpowiednie barwy. Stworzenie dzieła zabrało jej prawie dwadzieścia pięć minut. Kotwica, która wyszła spod jej ręki, była może nieco zbyt krzykliwa (zapewne z powodu marnej jakości tuszu) i odrobinę za krótka, ale Derkhan była pewna, że każdy, kto widział oryginał, rozpoznałby tę kopię. Usiadła na stołku, z niepewną satysfakcją przyglądając się „tatuażowi”.

Umma Balsum zatrzepotała ramieniem jak tłusty kurczak skrzydłem, by wysuszyć barwniki, po czym zaczęła przebierać w pamiątkach z mieszkania Benjamina.

– …Cholernie niehigieniczny sposób zarabiania na życie… – mruknęła na tyle głośno, by Derkhan wychwyciła jej słowa. Następnie chwyciła brzytwę Bena i wprawnym ruchem nacięła minimalnie swój podbródek. Przycisnęła do rany papierek zabarwiony krwią mężczyzny i potarła mocno. Wreszcie zadarła spódnicę i podciągnęła nogawkę spodni tak wysoko, jak pozwoliła jej na to grubość pulchnych ud.

Sięgnęła pod stół i wyjęła pudełko z ciemnodrzewa i skóry. Ustawiła je na blacie i otworzyła.

We wnętrzu znajdował się niewiarygodny gąszcz zaworów, rurek i przewodów, nakładających się i krzyżujących ze sobą. Na wierzchu skomplikowanej maszyny leżał idiotycznie wyglądający mosiężny hełm, opatrzony z przodu czymś w rodzaju trąbki. Długi, kręcony przewód łączył go z drewnianą ścianką pudełka.

Umma Balsum wyjęła hełm, zawahała się na moment i wsunęła go na głowę, zapinając pod brodą skórzane paski. Z ukrytej przegródki w pudełku wyciągnęła pokaźną korbkę, którą wcisnęła gładko w sześciokątny otwór z boku maszyny. Przesunęła urządzenie na brzeg stołu, bliżej Derkhan, po czym podłączyła je do chymicznego ogniwa energetycznego.

– Dobra – mruknęła Umma Balsum, machinalnie gładząc palcami zraniony podbródek. – Teraz uruchomisz maszynę, kręcąc tą korbą. Kiedy ogniwo zacznie działać, miej je na oku. Gdyby zaczęło wariować, znowu będziesz musiała zakręcić korbą. Jeśli pozwolisz, żeby napięcie zanikło, stracimy połączenie, a przypadkowe zerwanie kontaktu może skończyć się utratą zmysłów dla tego mężczyzny albo – co gorsza – nawet dla mnie. Dlatego pilnuj dobrze tego ogniwa… Poza tym, kiedy już będziesz z nim rozmawiać, powiedz mu, żeby się nie oddalał, bo nie starczy mi kabla – dodała, potrząsając przewodem łączącym hełm z maszyną. – Rozumiemy się? – Derkhan kiwnęła głową. – Świetnie. A teraz daj mi ten tekst, który on napisał. Spróbuję wejść w rolę, zharmonizować umysły. Zacznij kręcić i nie przestawaj, póki zasilanie nie popłynie z ogniwa.

77
{"b":"94924","o":1}