– Trzymać w lewej ręce. I nie upuścić… – Po chwili owinął całą czwórkę miedzianym drutem, którego koniec podłączył do przenośnego silnika wyciągniętego z walizki. Sprawdził ponownie odczyt dziwacznego zegarowego wskaźnika i pokręcił gałkami sterczącymi z obudowy silnika. – W porządku. Przygotować się – powiedział i trącił dźwigienkę uruchamiającą mechanizm zegarowy.
Drobne, wielobarwne łuki energii przemknęły wzdłuż przewodów i masywnych diod. Niepozorny trójkąt prądów otoczył czworo przybyszów, jeżąc włosy na ich głowach. Rudgutter zaklął pod nosem.
– Mamy mniej więcej pół godziny, zanim mechanizm przestanie działać – rzucił pospiesznie Vansetty. – Trzeba się spieszyć.
Rudgutter wyciągnął przed siebie prawą rękę i otworzył drzwi. Weszli do środka, utrzymując zwarty i niezmienny szyk, by nie przerwać energetycznego trójkąta. Stem-Fulcher pchnęła za sobą drzwi, które zamknęły się z cichym trzaskiem.
Znaleźli się w zupełnie zaciemnionym pokoju. Póki Vansetty nie zawiesił sobie na szyi ciężkiego silnika i nie zapalił świecy, jedynym źródłem słabego blasku były wyładowania wzdłuż miedzianego przewodu. W słabym świetle pojedynczego płomienia zobaczyli, że brudny pokój ma co najwyżej dwanaście stóp długości i dziesięć szerokości, a całe jego wyposażenie stanowią kocioł przy drzwiach oraz stare biurko z krzesłem stojące pod przeciwległą ścianą. Nie było okien, półek ani niczego innego. Powietrze było wyjątkowo ciężkie.
Vansetty wydobył z torby niezwykłą, ręczną maszynę. Zawiłe sploty metalu, kabla i barwionego szkła tworzyły wręcz artystyczną kompozycję, lecz na jej podstawie trudno było określić, do czego służy to urządzenie. Vansetty wychylił się nieco poza pętlę energetyczną i podłączył maszynę do gniazdka w stojącym przy drzwiach kotle. Kiedy pociągnął dźwignię w górnej części jej obudowy, zaczęła brzęczeć z cicha i błyskać światełkami.
– Dawniej, zanim jeszcze ja wziąłem się za tę robotę, trzeba było składać żywą ofiarę – wyjaśnił, odwijając drut opasujący rękojeść urządzenia. – Ale my przecież nie jesteśmy dzikusami, prawda? Nauka to cudowna rzecz. To maleństwo – dodał, gładząc czule metalowy korpus – jest w istocie wzmacniaczem. Zwiększa moc wyjściową maszyny o dwieście procent, może dwieście dziesięć, a jednocześnie nadaje jej formę energii eterycznej. Wtłacza ją w ten oto drut i… – Vansetty cisnął rozwinięty przewód w najdalszy kąt małego pokoju, za biurko. – Proszę bardzo! Mamy ofiarę bez składania ofiary!
Wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu i skupił się na manipulowaniu pokrętłami maszyny.
– Nie trzeba już też uczyć się żadnych głupich języków – mruknął, dostrajając urządzenie. – Nagle jego głos stwardniał i przybrał na sile. – Nie jesteśmy otchłanautami i absolutnie nie dysponujemy tutaj mocą, która pozwalałaby nam na skok transplantropiczny. Wszystko, co możemy zrobić, to uchylić małe okienko, przez które odwiedzą nas Piekielni. Niemniej jednak aura tego pokoju stanie się na jakiś czas bardzo niestabilna, proszę więc trzymać się we wnętrzu osłony i nie próbować żadnych głupot. Rozumiemy się?
Palce Vansetty’ego coraz szybciej przebiegały po gałkach urządzenia, ale poza pohukiwaniem i rosnącą temperaturą kotła oraz stukotem i piskiem maszynki w zasadzie nic się nie działo. Rudgutter zaczął przytupywać niecierpliwie.
I nagle w pokoju zrobiło się gorąco.
Basowy dźwięk rozbrzmiewający poniżej progu słyszalności wprawił podłogę w drżenie. Ciemność przeszyło czerwonawe światło, a w powietrzu przemknęła smużka oleistego dymu. Dźwięki były przez moment stłumione, a potem odzyskały zwyczajną ostrość.
Wszystkie te zjawiska działały dezorientująco; zwłaszcza plamy czerwonawego blasku pełzające po wszystkich powierzchniach powodowały, że obraz sprawiał wrażenie przefiltrowanego przez wodę zabarwioną krwią.
Coś zatrzepotało w mroku. Rudgutter uniósł głowę, mrużąc oczy w powietrzu, które nagle stało się suche i zapylone.
Za biurkiem pojawił się mężczyzna w nieskazitelnie czarnym garniturze.
Pochyliwszy się nieznacznie, oparł łokcie na papierach, które równie niespodziewanie zaistniały na blacie, i czekał.
Vansetty wychylił się ponad ramieniem Rescue i wskazał palcem na milczącą postać.
– Jego Diabelska Ekscelencja – obwieścił – ambasador Piekła. – Burmistrz Rudgutter – rzekł demon przyjemnym, niskim głosem. – Jak miło znowu pana widzieć. Właśnie zaczynałem papierkową robotę.
– Czworo ludzi poczuło się nagle bardzo nieswojo. Słowom ambasadora towarzyszyło bowiem echo. Rozległo się z półsekundowym opóźnieniem i powtórzyło jego wypowiedź przerażającym głosem torturowanej istoty. Wrzask ten nie był zbyt głośny; wydawało się, jakby docierał do skromnego pokoju przez ciągnącą się milami strefę nieziemskiego upału, z samego dna piekielnej otchłani. – Czym mogę służyć? – ciągnął uprzejmie ambasador. („Czym mogę służyć?”, rozległ się bezduszny, żałosny jęk).
– Nadal próbuje pan się dowiedzieć, czy dołączy do nas, dokonawszy żywota? – spytał z uśmiechem.
Rudgutter odwzajemnił uśmiech i pokręcił głową.
– Przecież zna pan mój pogląd na tę sprawę, ambasadorze – odparł spokojnie. – Obawiam się, że nie dam się wciągnąć w tę grę. Nie wywoła pan we mnie egzystencjalnego lęku. – Burmistrz roześmiał się lekko. Ambasador zawtórował mu równie dystyngowanie, a zaraz potem uczyniło to przerażające echo. – Moja dusza, jeśli w ogóle istnieje, należy do mnie. Nie waszą rzeczą jest karać ją czy jej pożądać. Wszechświat jest znacznie bardziej kapryśnym miejscem, niż się panu wydaje… Przecież pytałem już kiedyś, co, pańskim zdaniem, dzieje się po śmierci z demonami? Obaj wiemy, że nie jesteście nieśmiertelni.
Ambasador pochylił głowę w uprzejmym sprzeciwie.
– Ależ z pana modernista, burmistrzu Rudgutter – odpowiedział po chwili. – Nie zamierzam sprzeczać się z panem. Proszę jednak pamiętać, że moja oferta jest wciąż aktualna.
Zniecierpliwiony Rudgutter machnął ręką. Panował nad sobą. Nie krzywił się odruchowo, gdy żałosne jęki powtarzały słowa ambasadora. Nie pozwolił sobie też na niepokój, gdy na jego oczach wizerunek demona siedzącego na krześle zamigotał srebrzyście i… zmienił się w coś innego.
Doświadczał już podobnych wrażeń. Za każdym razem gdy mrugnął, obraz pokoju i jego lokatora na ułamek sekundy przeistaczał się w coś nowego. Rudgutter widział wtedy przez powieki klatkę z żelaznych prętów wijących się jak węże; wyładowania niewiarygodnej mocy i niszczycielskie fale gorąca. Postać ambasadora zastępowało zaś monstrum o głowie hieny, z wywalonym jęzorem, piersiami porośniętymi zębami, kopytami i morderczymi szponami.
Stęchłe powietrze nie pozwalało na zbyt długie pozostawanie z otwartymi oczami: Rudgutter musiał opuszczać powieki. Ignorował jednak krótkotrwałe wizje, traktując ambasadora z niezmiennym, ostrożnym respektem. Demon zachowywał się podobnie.
– Ambasadorze, przyszedłem tu z dwóch powodów. Po pierwsze i najważniejsze, pragnę przekazać pańskiemu władcy, Jego Diabolicznej Wysokości, Carowi Piekła, wyrazy szacunku w imieniu obywateli Nowego Crobuzon… którzy naturalnie nie wiedzą, że tu jestem. – Ambasador uprzejmie skinął głową. – Po drugie, potrzebuję pańskiej rady.
– Zawsze z niezmierną radością pomagamy naszym sąsiadom, burmistrzu Rudgutter. Zwłaszcza takim jak pan, z którymi Jego Wysokość utrzymuje tak dobre stosunki. – Ambasador umilkł i czekał, machinalnie pocierając palcami brodę.
– Dwadzieścia minut – syknął Vansetty wprost do ucha Rudguttera. Burmistrz złożył dłonie jak do modlitwy i z powagą spojrzał na ambasadora. Czuł bijące od niego lekkie fale mocy.
– Widzi pan, ambasadorze, mamy pewien problem. Mamy powody wierzyć, że doszło do… ucieczki, że tak to nazwę. Straciliśmy coś, co bardzo chcielibyśmy odzyskać. Chcę prosić o waszą pomoc, panie ambasadorze.
– O co konkretnie, burmistrzu Rudgutter? O Prawdziwe Odpowiedzi? Na zwykłych warunkach?
– Prawdziwe Odpowiedzi… i może coś jeszcze. Zobaczymy.
– Płatne natychmiast czy później? – indagował demon.
– Ambasadorze – upomniał go grzecznie Rudgutter. – Pańska pamięć bywa niekiedy zawodna. Mam u pana dług wartości dwóch pytań.
Ambasador przez moment mierzył go wzrokiem, a potem roześmiał się głośno.
– W rzeczy samej, burmistrzu Rudgutter. Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny. Zechce pan mówić dalej.
– Czy w tej chwili obowiązują nas jakieś szczególne zasady, panie ambasadorze? – spytał rzeczowo burmistrz. Demon potrząsnął głową (mięsisty jęzor hieny zakołysał się na boki) i uśmiechnął się.
– Mamy meluar, burmistrzu Rudgutter – przypomniał. – Obowiązują więc meluarowe zasady: siedem słów, szyk odwrotny.
Rudgutter skinął głową. Zebrał się w sobie, koncentrując myśli na czekającym go zadaniu. „Żebym się tylko nie pomylił. Przeklęta, infantylna zabawa” – pomyślał przelotnie. A potem przemówił, spoglądając spokojnie w oczy ambasadora.
– Obawiamy się tak czego, to uciekło naprawdę czy?
– Tak – odparł bez wahania demon.
Rudgutter odwrócił się na krótką chwilę, by spojrzeć znacząco na Stem-Fulcher i Rescue. Oboje ponuro skinęli głowami.
Burmistrz popatrzył znowu na demona-ambasadora i przez moment nikt się nie odzywał.
– Piętnaście minut – syknął wreszcie Vansetty.
– Moi bardziej… staroświeccy koledzy nie kryliby zdziwienia, gdyby wiedzieli, iż policzyłem panu „obawiamy się” jako jedno słowo – zauważył ambasador. – Ale ja jestem liberałem – dodał z uśmiechem. – Chciałby pan zadać od razu ostatnie pytanie?
– Raczej nie, ambasadorze. Zostawmy to na inną okazję. Wolałbym złożyć panu propozycję.
– Proszę mówić, burmistrzu Rudgutter.
– No cóż, wie pan już, co nam uciekło, i z pewnością rozumie pan, jak bardzo nam zależy na błyskawicznym zapanowaniu nad sytuacją. – Demon skinął głową. – Pojmuje pan też, naturalnie, że jakiekolwiek posunięcia z naszej strony byłyby niezwykle trudne, a czas jest czynnikiem najwyższej wagi… Dlatego proponuję, żeby wypożyczył nam pan swoich… eee… żołnierzy. Z ich pomocą moglibyśmy schwytać uciekinierów.