I nagle, gdy świst pary i tłoków stał się nieznośny, a cień tłoka na dnie szklanego dzwonu wyrazisty, ser eksplodował. Rozległo się donośne mlaśnięcie i szczątki rozprysły się na wszystkie strony, pokrywając ścianki dzwonu deszczem okruchów i oleistych kropel.
Lublamai wrzasnął coś, zaniepokojony hałasem, ale Isaac nawet go nie słuchał. Siedział z otwartymi ustami, wpatrując się jak głupiec w resztki sera. Po chwili roześmiał się z niedowierzaniem i radością zarazem.
– Isaac! Co ty, kurwa, kombinujesz?! – wściekał się Lublamai.
– Nic, nic! Przepraszam za te odgłosy… To tylko mój eksperyment. Zresztą całkiem udany. – Isaac uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Szybko wyłączył maszynę kryzysową i uniósł dzwon. Przebiegł palcami po rozsmarowanej po całym wnętrzu, tłustej masie. „Niewiarygodne!” – pomyślał.
Zgodnie z założeniami programu, ser miał unieść się w powietrze, cal lub dwa nad podłogą. Z tego punktu widzenia eksperyment zakończył się porażką. Isaac był jednak prawie pewien, że nie wydarzy się absolutnie nic! Z całą pewnością popełnił błąd w obliczeniach, a co za tym idzie – wykonał niewłaściwe karty perforowane. Od początku jednak wiedział, że uzyskanie dokładnie takiego wyniku, o jakim marzył, będzie nadzwyczaj trudne. Sam proces uruchamiania energii kryzysowej był jeszcze bardzo prymitywny, toteż błędy, obnażające przede wszystkim niedoskonałość sprzętu, był nieuniknione. Poza tym droga do stworzenia zamkniętej pętli energetycznej, do swoistego perpetuum mobile, na którym tak zależało Isaacowi, była jeszcze bardzo daleka.
Ale… udało mu się sięgnąć do zasobów energii kryzysowej!
Czegoś takiego nie dokonano jeszcze nigdy. Dopiero teraz Isaac naprawdę uwierzył, że jego pomysły nie są od początku do końca mrzonkami. Od tej pory czekała go jedynie praca nad udoskonalaniem systemu. Oczywiście było to zadanie nastręczające ogromną ilość problemów, ale były to problemy znacznie mniejszego kalibru niż dotychczasowe. Podstawowa zagadka, największa niewiadoma teorii kryzysu, została rozwiązana.
Isaac pozbierał notatki i przejrzał je z nabożną czcią. Nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co przed chwilą widział na własne oczy. „Następnym razem” – pomyślał – „użyję niedużego wododzieła vodyanoich. Czegoś, co trzyma się kupy jedynie dzięki energii kryzysowej. Eksperyment będzie znacznie ciekawszy; może nawet zacznę myśleć o tej całej pętli” – zastanawiał się gorączkowo. Wreszcie plasnął dłonią w czoło i z uśmiechem pokręcił głową.
„Wychodzę” – pomyślał nagle. „Pójdę… i upiję się. Znajdę Lin. Należy mi się wolny wieczór. Właśnie rozwiązałem jeden z najpoważniejszych problemów w jednym z najbardziej kontrowersyjnych paradygmatów nauki. Zasłużyłem na drinka…” Isaac uśmiechnął się w duchu, ale zaraz spoważniał. Zdał sobie sprawę, że właśnie postanowił powiedzieć Lin o maszynie kryzysowej. „Dłużej nie mogę myśleć o tym projekcie w samotności” – stwierdził zdecydowanie.
Sprawdził w kieszeniach, czy nie zapomniał o kluczach i portfelu, po czym przeciągnął się i zszedł na parter. Słysząc kroki, Lublamai odwrócił się w jego stronę.
– Wychodzę, Lub – rzucił Grimnebulin.
– Koniec na dziś? Dopiero trzecia.
– Powiedzmy, że ostatnim razem popracowałem dłużej – odparł z uśmiechem Isaac. – Dzisiaj robię pół etatu. Gdyby ktoś pytał, będę jutro.
– Dobra – odrzekł Lublamai i machnął ręką na pożegnanie, wracając do pracy. – Baw się dobrze.
Isaac mruknął „do zobaczenia” i wyszedł.
Zatrzymał się na środku ulicy Wioślarzy i odetchnął głęboko, zachwycając się świeżym powietrzem. Na ulicy nie było tłoku, ale też nie nazwałby jej opustoszałą. Zasalutował paru sąsiadom, a potem odwrócił się i ruszył w kierunku Petty Coil. Dzień był naprawdę piękny, toteż drogę ku Polom Salacusa postanowił pokonać piechotą.
*
Ciepłe powietrze sączyło się przez drzwi, okna i szpary w ścianach starego magazynu. Lublamai przerwał raz pracę, żeby zrzucić z siebie część ubrania. Szczerość bawiła się ochoczo ze zdobycznym chrząszczem. Konstrukt niedawno zakończył sprzątanie i teraz stał w kącie, tykając z cicha. Jeden z jego obiektywów zdawał się śledzić każdy ruch Lublamaia.
Wkrótce po wyjściu Isaaca Lublamai wstał i wychylił się przez okno obok swego biurka, by przyczepić czerwony szalik do gwoździa wbitego między cegły. Czekając na Miętafiksa, sporządził listę zakupów i spokojnie wrócił do pracy.
O piątej słońce wciąż jeszcze stało w miarę wysoko, ale widać było, że zaczyna już drogę ku horyzontowi. Jego blask płowiał coraz szybciej.
W głębi pękatego kokonu przeobrażająca się forma życia także wyczuwała schyłek dnia. Drgnęła lekko, naprężając niemal gotowe ciało, w którym rozpoczęła się już ostatnia seria reakcji chymicznych.
O pół do siódmej natarczywe stukanie w okno przerwało Lublamaiowi pracę. Miętafix spoglądał na niego zza szyby, drapiąc się po głowie chwytną stopą. Gdy tylko okno się otworzyło, wyrmen zaczął, jak zwykle, wykrzykiwać z zapałem słowa powitania.
– Lublub, szefuniu! Tak se właśnie krążyłem, patrzę, a tu czerwony szalik…
– Dobry wieczór, Miętafiksie – przerwał mu Lublamai. – Może jednak wejdziesz?
Mężczyzna odstąpił od okna, wpuszczając wyrmena. Rudobrunatna skóra latającej istoty lśniła efektownie w promieniach zachodzącego słońca. Miętafix uśmiechał się do Lublamaia całą swą wyjątkowo paskudną gębą.
– Co planujemy, szefie? – wykrzyknął i nim uczony zdążył odpowiedzieć, zainteresował się borsuczycą, która mierzyła go nieufnym spojrzeniem. Rozłożył nagle skrzydła, wywalił język i zrobił możliwie najgłupszą minę. Szczerość popatrzyła na niego pogardliwie i oddaliła się z godnością.
Miętafix zarechotał hałaśliwie i beknął.
Lublamai uśmiechnął się pobłażliwie i zanim wyrmen zdążył znaleźć sobie nowy obiekt zainteresowania, pociągnął go w stronę biurka, na którym leżała lista zakupów. Chcąc, by Miętafix choć na chwilę skupił się na czekającym go zadaniu, dał mu tabliczkę czekolady.
*
Kiedy sprzeczali się o to, jak duży ciężar jest w stanie dźwignąć w powietrze zdrowy wyrmen, na platformie nad ich głowami coś się poruszyło.
Na piętrze, w kącie laboratorium Isaaca, we wnętrzu coraz szybciej tonącej w mroku klatki kokon zaczął się huśtać, lecz tym razem nie była to sprawka wiatru. To drganie ciasno upakowanej, organicznej masy wprawiło go w szybki, hipnotyczny ruch. Kokon obrócił się, znieruchomiał i podskoczył nieznacznie. Rozległ się nieskończenie cichy dźwięk rozdzierania, którego Lublamai i Miętafix nie mieli prawa usłyszeć.
Wilgotny, ozdobny, czarny pazur rozdzielił włókna kokonu. Przesunął się z wolna ku górze, rozcinając sztywny materiał z taką łatwością, z jaką ostry nóż zabójcy pruje ciało ofiary. Zupełnie obce, niepojęte zmysły zaczęły badać otoczenie przez długą, poszarpaną szczelinę. Potężna, dezorientująca fala wrażeń obiegła całą halę – Szczerość zawyła cicho, a Lublamai i Miętafix spojrzeli po sobie niespokojnie.
Wieloelementowe ręce wychynęły z ciemności kokonu i chwyciły rozcięte brzegi. Mięśnie naprężyły się bezszelestnie i tymczasowe schronienie pękło na dwoje. Drżące ciało, mokre i śliskie jak noworodek, wysunęło się z kokonu i upadło na dno klatki z najcichszym z możliwych odgłosów.
Przez moment kuliło się na drewnianej podłodze, słabe i oszołomione, w tej samej pozycji, w której tak długo pozostawało w ukryciu. Wreszcie powoli i niepewnie zaczęło się prostować, rozkoszując się niespodziewanym nadmiarem wolności. Napotkawszy drucianą siatkę przedniej ściany klatki, rozdarło ją bez wysiłku i wpełzło w otwartą przestrzeń laboratorium.
Pomału odkrywało siebie. Uczyło się swoich kształtów.
Zaczynało zdawać sobie sprawę ze swoich potrzeb.
Lublamai i Miętafix spojrzeli w górę, słysząc zgrzyt rozrywanego drutu. Wydawało się, że źródło dźwięku, który wypełnił całą halę, znajduje się gdzieś nad nimi. Popatrzyli na siebie nawzajem pytająco i znowu zadarli głowy.
– Co to, szefuniu? – spytał niepewnie wyrmen.
Lublamai odsunął się od biurka. Spojrzał na balkon będący królestwem Isaaca i obracając się z wolna, omiótł wzrokiem całe laboratorium. Niepokojący odgłos nie powtórzył się. Lublamai stał nieruchomo, marszcząc czoło i wpatrując się intensywnie w drzwi wejściowe. „Może dźwięk dotarł tu z zewnątrz?” – pomyślał.
W lustrze wiszącym obok drzwi dostrzegł jakiś ruch.
Ciemna postać podniosła się z podłogi i stanęła u szczytu schodów.
Lublamai chciał coś powiedzieć, ale z jego krtani wyrwał się tylko nieartykułowany odgłos niedowierzania, strachu i oszołomienia. Mężczyzna zmartwiał, wpatrując się intensywnie w obraz, który pojawił się na tafli zwierciadła.
Istota rozwijała się tak, jak rozwija się kwitnący kwiat. Prostowała kończyny jak człowiek zmuszony przez zbyt długi czas do leżenia w pozycji embrionu, tyle że czyniła to ze znacznie bardziej zdumiewającym skutkiem. Wydawało się, że każdy z jej członków może zginać się tysiąckrotnie. Rozpościerała się jak zgnieciona w dłoni kartka papieru, prostując się z wolna i otwierając bez końca nogi, macki, ogony. Wreszcie skulona dotąd jak pies istota zaprezentowała się w całej okazałości – rozmiarami dorównywała niemal dorosłemu człowiekowi.
Miętafix zaskrzeczał niezrozumiale. Lublamai otworzył usta jeszcze szerzej, próbując wykonać jakikolwiek ruch. Widział już nie całą postać, tylko ciemną, połyskującą skórę i zaciskające się rytmicznie szczupłe, dziecięce dłonie. Zimne cienie. Oczy, które nie były oczami. Organiczne fałdy, zgrubienia i wyrostki pulsowały spazmatycznie jak ogony świeżo zabitych szczurów. I te długie jak palce odłamki odbarwionej kości, błyskające bielą, rozsuwające się i ociekające śliną, odłamki, które były zębami…
Kiedy Miętafix próbował minąć Lublamaia, a ten ze wszystkich sił starał się krzyczeć – nie odrywając oczu od postaci w lustrze i bezradnie szurając stopami po posadzce – istota stojąca u szczytu schodów rozpostarła skrzydła.