Cztery szeleszczące wachlarze ciemnej materii wystrzeliły z jej grzbietu na boki i ku górze. Istota rozprostowała je do końca i poruszyła nimi lekko. Ich rozpiętość była niewiarygodnie duża; mięsiste połacie pokryte organicznymi wzorami przywodziły na myśl rozpościerającą się flagę lub nagle otwartą pięść. Kolosalne skrzydła obciągnięte sztywną skórą, rozłożone wokół chudej postaci obcej istoty, wydawały się otaczać sobą wnętrze hali. Miały nieregularny, jakby chaotyczny kształt, ale prawa część była idealnie wierną kopią lewej, niczym plama atramentu odbita na dwóch połówkach złożonej kartki.
Na wielkich połaciach skrzydeł widniały ciemne plamy, które zdawały się migotać w oczach zapatrzonego w nie Lublamaia i jęczącego, siłującego się z drzwiami Miętafiksa. Ich barwy kojarzyły się z nocą i śmiercią: była tam granatowa czerń, ciemny brąz i głęboka czerwień. Barwne plamy istotnie migotały, przypominając amebę pod szkłem powiększającym albo plamę oleju na wodzie. Zmiany te dokonywały się symultanicznie; prawy i lewy komplety skrzydeł błyskały zgodnym, hipnotycznym rytmem, z coraz większą częstotliwością.
Lublamai zmrużył oczy. Myśl, że obca istota znajduje się za jego plecami, nie dawała mu spokoju, czuł na plecach wręcz fizyczne swędzenie. Wreszcie odwrócił się gwałtownie, żeby stanąć twarzą w twarz z przybyszem, na własne oczy zobaczyć mieniące się plamy na jego skrzydłach, to oszałamiające przedstawienie…
…I już nie myślał o tym, że powinien krzyczeć. Chciał tylko wpatrywać się w barwne znamiona, wirujące i zmieniające kształt w perfekcyjnej symetrii, na tle skrzydeł podobnych do chmur na nocnym niebie i płynącej pod nimi wody.
Miętafix zawył jeszcze głośniej. Odwrócił się, żeby spojrzeć na istotę, która z rozpostartymi skrzydłami schodziła po drewnianych stopniach. Znieruchomiał z otwartymi ustami, urzeczony ruchem kolorowych plam.
Moc ciemnych, wirujących wzorów była zniewalająca.
Lublamai i Miętafix stali nieruchomi i milczący, podnieceni, oszołomieni i drżący, zapatrzeni w fantastyczne skrzydła.
Istota smakowała powietrze.
Popatrzyła przelotnie na Miętafiksa i otworzyła paszczę, ale zdobycz wydała jej się zbyt skromna. Rozejrzała się więc i stanęła przed Lublamaiem, ani na chwilę nie zwijając hipnotyzujących skrzydeł. Zajęczała bezgłośnie z głodu, na co nieprzytomna ze strachu Szczerość odpowiedziała potępieńczym wyciem i wcisnęła się jeszcze głębiej w cień nieruchomego konstruktu, w którego soczewkach odbijały się dziwaczne cienie. Powietrze pachniało Lublamaiem. Istota zaczęła ślinić się intensywniej, a jej skrzydła zatrzepotały. Zapach człowieka stawał się coraz silniejszy, aż wreszcie z pyska poczwary wysunął się monstrualnych rozmiarów język. Chuda ręka bez wysiłku odsunęła Miętafiksa.
Lublamai zniknął w głodnych objęciach skrzydlatej istoty.