Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Widzicie? – szczeknął Isaac, stukając kciukiem w pogięty plakat. – Mają tam garudę! Ja tu rozsyłam po całym mieście zamówienia na wątpliwej przydatności drobiazg i pewnie skończę z klatką schorowanych kawek, a oni tam trzymają pieprzonego garudę!

Wybierasz się tam? – spytała Lin.

– Jasne, że tak! – parsknął Isaac. – I to zaraz! Myślę, że moglibyśmy pójść całą gromadą. Pozostali – dodał, zniżając głos – nie muszą wiedzieć, po co tam idę. Jarmark to jarmark, niech się zabawią. Mam rację?

Derkhan uśmiechnęła się i skinęła głową.

– Zamierzasz rąbnąć im tego garudę, czy co? – szepnęła konfidencjonalnie.

– No, nie wiem. Może uda się zrobić mu przynajmniej parę heliotypów albo zabrać go na parę dni do laboratorium… Coś wymyślimy! Co wy na to? Macie ochotę odwiedzić cyrk osobliwości?

Lin wzięła z jego talerza kawałek pomidora i oczyściła starannie z drobin mięsa i sosu. Chwyciwszy go mocno żuwaczkami, zaczęła jeść. Może być ciekawie , zasygnalizowała. Stawiasz?

– Jasne, że stawiam! – zagrzmiał Isaac i umilkł. Przez dobrą minutę wpatrywał się intensywnie w Lin. Wreszcie rozejrzał się, czy nikt nie podgląda, i niezręcznie ułożył dłonie w krótką serię symboli.

Tęskniłem za tobą .

Derkhan taktownie odwróciła wzrok.

Lin uznała, że powinna przerwać tę chwilę intymnego kontaktu. Zaklaskała głośno, aż wszyscy obecni umilkli i odwrócili się w jej stronę. Poprosiwszy Derkhan o tłumaczenie, zaczęła przemawiać w języku znaków.

– Eee… Isaac chce nam udowodnić, że poglądy o rzekomym nudziarstwie uczonych i ich pełnym oddaniu pracy są nieprawdziwe. Intelektualiści, podobnie jak rozpustni artyści – tacy jak my – doskonale wiedzą, co znaczy dobra zabawa. I dlatego dostaliśmy od niego to… – Lin machnęła ogłoszeniem i rzuciła je na środek stołu, aby wszyscy mogli je przeczytać. – Przejażdżki, spektakle, cuda i strzelnice, a wszystko za marnych pięć stiverów, które poczciwy Isaac, jak powiedział, będzie łaskaw wyłożyć…

– Nie za wszystkich! – ryknął Isaac z udawanym oburzeniem, lecz jego głos utonął w fali pijackich okrzyków wdzięczności.

– …Jak powiedział, będzie łaskaw wyłożyć – powtórzyła uparcie Derkhan. – Dlatego proponuję, żebyśmy zaraz skończyli picie i jedzenie i ruszyli do Sobek Croix.

Przy stole zapanował rozgardiasz. Ci, którzy skończyli posiłek, zbierali swoje rzeczy. Inni rzucili się ze zdwojoną energią na ostrygi, sałatki i smażone banany. „Zmuszenie tej grupy do jakiejkolwiek synchronizacji działań graniczy z cudem” – pomyślała z przekąsem Lin. Nic nie zapowiadało rychłego wymarszu ku Sobek Croix.

Isaac i Derkhan spierali się o coś, siedząc po przeciwnych stronach stołu. Czułki Lin poruszyły się nieznacznie, odbierając urywki szeptem wymienianych argumentów. Isaac z podnieceniem mówił o polityce. W dyskusjach z Derkhan prędzej czy później zawsze dochodził do punktu, w którym zaczynał wylewać przed nią mało konkretne żale na tematy społeczne. „Pozuje” – pomyślała Lin z rozbawieniem. „Włazi na nie swój teren i próbuje zrobić wrażenie na dziennikarce”.

Zauważyła, że Isaac dyskretnie popycha po stole monetę i w równie ukradkowy sposób odbiera szarą kopertę. Nie miała wątpliwości, że był to najnowszy numer „Runagate Rampant” – nielegalnego, radykalnego biuletynu, w którym regularnie ukazywały się felietony Derkhan.

Jeśli nie liczyć najszczerszej niechęci względem milicji i władz miasta, Lin nie interesowała się polityką. Siedziała więc w miarę wygodnie na ogrodowym krześle i spoglądała na gwiazdy widoczne ponad fioletową poświatą lampionu. Myślała o tym, kiedy po raz ostatni była na jarmarku. Pamiętała szaloną różnorodność zapachów, kocią muzykę i chór rozbawionych głosów, konkursy zręcznościowe i tandetne nagrody, egzotyczne zwierzęta i jaskrawe kostiumy – wszystko to tworzyło w jej wyobraźni szemraną, tandetną, ale i podniecająco żywotną całość.

Jarmark był miejscem, w którym można było na moment zapomnieć o normalnych zasadach rządzących życiem. Tylko tam bankierzy i złodzieje spotykali się, by zabawiać się i podniecać w jednakowy sposób.

Jednym z najwcześniejszych wspomnień Lin było to sprzed dwudziestu lat, w którym wlokła się w tłumie istot wzdłuż niekończącego się szeregu kolorowych namiotów i stawała obok przerażającego, olbrzymiego, wielobarwnego koła – gigantycznej karuzeli na jarmarku w Gallmarch. Ktoś – nie pamiętała już kto, może przechodząca obok khepri albo życzliwy straganiarz – podał jej jabłko w polewie, które zjadła z wielkim nabożeństwem. Tak, ten skromny owoc z cukrowym dodatkiem był jednym z niewielu wspomnień Lin z dzieciństwa.

Siedząc przy stole, piła z gąbki słodką herbatę. Pozwalając przyjaciołom pozbierać się niespiesznie, rozmyślała o jabłku w polewie i cierpliwie czekała na kolejne spotkanie z jarmarkiem.

20
{"b":"94924","o":1}