Lufa pistoletu chwiała się nieco, ale wciąż mierzyła w brzuch kobiety. Zamykając palce zakonnicy wokół pieniędzy i złota, Derkhan patrzyła w jej oczy, szeroko otwarte ze zdziwienia i nic nie rozumiejące.
Gdzieś w głębi ciała reporterki, w jakimś miejscu, które jeszcze coś czuło, wciąż tliła się świadomość, iskra samoobrony, szukająca usprawiedliwienia. „Widzisz?” – myślała owa cząstka. „Zabieramy go, ale spójrz tylko, ilu innych ocalimy dzięki temu!”
Niestety, nie istniała moralna rachuba, której wynikiem byłaby zgoda na tak okropny czyn. Derkhan mogła jedynie zignorować stłumiony głos sumienia. Patrzyła głęboko i żarliwie w wielkie oczy zakonnicy, coraz mocniej zaciskając palce na jej zamkniętej już pięści.
Syknęła z naciskiem, że trzeba pomóc tym ludziom. Że tylko tak można to zrobić. Że można pomóc wszystkim, z wyjątkiem tego jednego człowieka, albo też nie można pomóc nikomu.
Po bardzo, bardzo długiej i milczącej wymianie spojrzeń, przerywanej jedynie trwożliwym zerkaniem na groźnie wyglądający pistolet, garść pełną pieniędzy i na umierających dokoła pacjentów, zakonnica ukryła drżącą rękę w fałdach habitu. Kiedy odchodziła, by zbudzić pacjenta, Derkhan patrzyła na nią ze straszliwym, ohydnym triumfem.
„Widzisz?” – myślała, chora z pogardy dla samej siebie. „To nie tylko twoja wina! Ona też dokonała takiego wyboru!”
Mężczyzna nazywał się Andrej Shelbornek i miał sześćdziesiąt pięć lat. Jego trzewia trawiła choroba wywołana wyjątkowo złośliwym wirusem. Był cichy i bardzo znużony martwieniem się o własne życie. Po dwóch lub trzech wstępnych pytaniach bez słowa skargi poszedł za Derkhan.
Opowiedziała mu trochę o kuracji, której chcieli go poddać; o nowej, eksperymentalnej technice, którą zamierzali wypróbować na jego schorowanym ciele. Mężczyzna nie odezwał się ani słowem, nie komentował nawet jej dziwacznego wyglądu ani niczego innego. „Przecież musi wiedzieć, co jest grane!” – pomyślała Derkhan. „Na pewno ma dość takiego życia; po prostu ułatwia mi zadanie”. Była to próba racjonalizacji na najniższym poziomie, która nie przyniosła jej najmniejszej ulgi.
Szybko stało się jasne, że Andrej nie jest zdolny do przejścia kilku mil dzielących Syriac Weil od Griss Feli. Derkhan zawahała się na moment. Wreszcie wydobyła z kieszeni ostatni, naddarty banknot; nie miała wyboru, musiała zatrzymać powóz. Była zdenerwowana, zniżyła głos i gardłowymi warknięciami instruowała woźnicę, dokąd ma jechać, ani na chwilę nie odsłaniając twarzy.
Dwukołowy wóz ciągnięty był przez wołu, którego poddano prze-tworzeniu w taki sposób, iż stał się istotą dwunożną. Dzięki temu łatwiej mu było poruszać się ciasnymi uliczkami Nowego Crobuzon, brać ostre zakręty i cofać się w razie potrzeby. Zwierzę poruszało się na dwóch nogach, jakby w ciągłym zdziwieniu, a jego krok był niezgrabny i dziwaczny. Derkhan wcisnęła się w głąb kanapy i zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, Andrej już spał.
Nie odzywał się i nie dziwił niczemu aż do chwili, gdy kazała mu wdrapywać się po stromej skarpie z piachu i betonowych odłamków, usypanej u podnóża jednej z podpór linii Sud. Zmarszczył wtedy czoło i spojrzał na swą przewodniczkę pytająco.
Derkhan powiedziała mu coś o supertajnym, eksperymentalnym laboratorium nad miastem, z dostępem do linii kolejowej. Mężczyzna wyglądał na zmartwionego. Potrząsnął głową i rozejrzał się, szukając drogi ucieczki. Stali w cieniu pod wiaduktem, więc Derkhan mogła sobie pozwolić na wyciągnięcie broni. Choć umierający, Andrej wciąż jeszcze bał się śmierci i dlatego posłusznie zaczął się wspinać. Rozpłakał się w połowie drogi. Blueday patrzyła na niego przez moment, a potem szturchnęła go lufą. Uczucia docierały do niej z bardzo daleka. Musiała trzymać dystans, by uciec przed własnym przerażeniem.
Kiedy zamknęli się w zakurzonej szopie, Derkhan nie odezwała się już, tylko mierzyła z pistoletu do wystraszonego mężczyzny. Wreszcie usłyszała ciche kroki powracających Isaaca i Yagharka. Gdy tylko otworzyła im drzwi, Andrej zaczął jęczeć i płakać, błagając o pomoc. Jak na konającego starca miał wyjątkowo donośny głos. Isaac w pierwszej chwili zmierzał spytać Derkhan o historyjkę, którą wcisnęła choremu, ale po namyśle zrezygnował z wdawania się w dyskusje i pospiesznie zabrał się do uciszania Andreja.
Przez ułamek sekundy zawisł nad nim z półotwartymi ustami i wydawało się, że powie coś, co pomoże starcowi zapanować nad strachem, że obieca mu zdrowie i bezpieczeństwo, że zapewni: „Jesteś w dobrych rękach” i wyjaśni przyczyny niespodziewanego obrotu sytuacji. Krzyki Andreja umilkły na chwilę, gdy zapatrzył się w oczy Grimnebulina, z utęsknieniem czekając na dobre słowo.
Lecz Isaac był tak zmęczony, że nie mógł już myśleć, a kłamstwa, które zamierzał wypowiedzieć, przyprawiały go o ciężkie mdłości. Protest Andreja ucichł na dobre, kiedy uczony podszedł do niego i z łatwością zatkał usta mężczyzny kawałkiem znalezionej szmaty, a następnie związał go sznurem wydobytym spod sterty śmieci i ułożył – możliwie najwygodniej – pod ścianą z szorstkich desek. Zmuszony do oddychania przez nos starzec posmarkał się natychmiast, pojękując i stękając w niemym przerażeniu.
Isaac próbował spojrzeć mu w oczy, przeprosić jakoś, wyrazić współczucie, ale Andrej nie słyszał go, ogarnięty nie kontrolowaną paniką. Grimnebulin odwrócił się, czując odrazę do samego siebie, a wtedy Derkhan spojrzała na niego z wdzięcznością i szybko uścisnęła jego rękę, zadowolona, że wreszcie ktoś zechciał wziąć na swoje barki część ciężaru, który tak ją przytłaczał.
Mieli sporo do zrobienia.
Isaac rozpoczął ostatnie obliczenia, raz po raz spoglądając z rozpaczą na zakneblowanego Andreja, który popiskiwał z cicha w kącie pod ścianą.
W krótkich, nerwowo szeptanych słowach wyjaśniał Derkhan i Yagharkowi istotę problemu, z którym się zmagał.
A potem, spoglądając na poobijane części maszyn analitycznych, pochylał się nad notatkami. Sprawdzał kilkakrotnie wszystkie obliczenia, porównując wyniki z kolumnami liczb, które wydrukowała dla niego Rada. Wyciągnął z ukrycia jądro swej maszyny kryzysowej: tajemniczy mechanizm, którego umyślnie nie oddał na przechowanie Radzie Konstruktów. Był to szczelnie zamknięty silnik, pełen gęsto splecionych kabli oraz elyktrostatycznych i taumaturgicznych obwodów.
Oczyścił go starannie, sprawdzając stan wszystkich części ruchomych.
Szykował do akcji i sprzęt, i siebie.
Kiedy Pengefinchess powróciła nie wiadomo skąd, spojrzał na nią tylko przelotnie. Mówiła cicho, nie patrząc nikomu w oczy. Sposobiła się do wyjścia, po raz ostatni sprawdzając broń. Naoliwiła łuk, by nie zaszkodził mu kontakt z wodą. Wreszcie zapytała, co się stało z pistoletem Shadracha, i cmoknęła z żalem, kiedy Grimnebulin odpowiedział, że nie wie.
– Szkoda. To był potężny gnat – mruknęła w zamyśleniu, spoglądając przez okno nieobecnym wzrokiem. – Wzmocniony zaklęciem. Wyjątkowo dobry…
Isaac kazał jej przestać. Zanim wyszła, raz jeszcze – wraz z Derkhan – poprosił ją o pomoc. Vodyanoi odwróciła się i po raz pierwszy spojrzała na Andreja. Ignorując błagania towarzyszy, zażądała wyjaśnień. Derkhan odciągnęła ją od przerażonego starca i pokrótce wyjaśniła plan działania.
Na koniec raz jeszcze poprosiła Pengefinchess o wykonanie ostatniego zadania. Nie mogła kupić jej usług, mogła jedynie błagać.
Isaac słuchał jej nieuważnie, a potem w ogóle wyłączył się i skoncentrował na pracy, na skomplikowanych zadaniach z matematyki kryzysowej.
Andrej niestrudzenie pojękiwał w kącie.