Kilka starych, rozklekotanych maszyn kuśtykało ulicami, niezgrabnie uchylając się przed kamieniami i błotem ciskanymi przez małych, obdartych uliczników. Wszystkie ściany pokrywały warstwy graffiti. Chamskie wierszyki i obsceniczne rysunki sąsiadowały na murach z hasłami z poprzednich wydań „Runagate Rampant” i z pobożnymi życzeniami tubylców:
„Pół-Pacierza nadchodzi!”
„Odrzućmy Loterię!”
„Smoła i Egzema – rozłożone nogi;
Myśli Metropolia: gdzie kochanek drogi?
Myśli, lecz nie czuje, że król dobrych chęci,
Kutas zwany Rządem, rżnie ją bez pamięci!”
Nie oszczędzono nawet murów kościelnych. Verulińscy mnisi stali nerwową grupką obok swej kaplicy i w pośpiechu zacierali ślad pornografii,” który wykwitł niespodziewanie na jej ścianach.
W tłumie nie brakowało obcych. Niektórych gnębiono, zwłaszcza nieliczne khepri. Inni śmiali się, żartowali i przeklinali wraz ze swymi sąsiadami. W jednej z bram vodyanoi spierał się żarliwie z kaktusem, przy wtórze okrzyków licznie zebranych ludzi dopingujących sprawiedliwie obie strony kłótni.
Dzieci gwizdały i wołały w stronę Derkhan, prosząc o parę stiverów. Ignorowała zaczepki, ale też nie przyciskała do siebie zbyt kurczowo torebki, by nie zostać zidentyfikowana jako potencjalna ofiara. Pewnie, wręcz agresywnie, wkraczała w samo serce Dog Fenn.
Ściany zamknęły się nagle ponad jej głową, gdy weszła pod galerię byle jak skleconych kładek i dobudowanych na dziko pokoi, łączących budynki z obu stron ulicy. W ich cieniu nawet powietrze wydawało się mokre i złowieszcze. Gdzieś za plecami Derkhan rozległ się świst i w ciemnym tunelu pojawił się podmuch wiatru. Rozpędzony wyrmen akrobatycznym manewrem przemknął przez zaułek i wzbił się w powietrze po drugiej stronie, zanosząc się szaleńczym śmiechem. Kobieta zatoczyła się i oparła o ścianę, dołączając do chóru oburzonych głosów, który rozbrzmiał nagle na trasie przelotu wyrmena.
Tutejsza architektura zdawała się podlegać zgoła odmiennym prawom niż w pozostałych częściach miasta. Kryterium funkcjonalności z całą pewnością było dla jej twórców kategorią najzupełniej obcą. Dzielnica Dog Fenn sprawiała wrażenie zrodzonej z walki, w której mieszkańcy byli nieliczącymi się pionkami. Węzły dziwacznie spojonych cegieł, desek i betonu żyły niejako własnym życiem, rozprzestrzeniając się jak nowotwory rodem z sennego koszmaru.
Derkhan skręciła w cuchnący pleśnią zaułek i rozejrzała się. Na końcu uliczki stał prze-tworzony koń, którego tylne nogi zastąpiono dźwigniami napędzanymi przez tłoki. Tuż za nim widać było kryty wóz, niemalże dosunięty do ściany. Każdy z ludzi o martwych oczach, którzy kręcili się w pobliżu, mógł być informatorem milicji – było to ryzyko, które chcąc nie chcąc, musiała podjąć.
Obeszła wóz dookoła. Z budy wyładowano właśnie sześć świń i zaperzono je do obskurnej zagrody przylegającej do muru. Dwaj mężczyźni wdali się w komiczny pościg za wystraszonymi zwierzętami. Świnie piszczały i kwiliły jak małe dzieci, uciekając daremnie w zamkniętej przestrzeli. Jedynym wyjściem z zagrody był mały otwór w ścianie na poziomie zieli, nie wyższy niż cztery stopy. Derkhan zajrzała przezeń do środka, w ciernią sztolnię wiodącą dziesięć stóp pod ziemię. W głębi widać było jedynie wątły, chyboczący niepewnie, czerwonawy blask lamp gazowych. Spod zieli dobiegały stłumione syki i łomoty, w plamie słabego światła pojawiały się raz po raz przygarbione sylwetki, dźwigające ciężary niczym potępione usze w piekielnej czeluści.
Derkhan przeszła nieco dalej i zniknęła w bramie pozbawionej drzwi, by stromymi schodami zejść do podziemnej rzeźni.
*
Ciepło wiosennego dnia potęgował żar piekielnej energii. Spocona Derkhan kluczyła ostrożnie między zwisającymi spod sufitu tuszami i plamami gęstniejącej krwi. Gdzieś w głębi sali potężny mechanizm ciągnął wy)ko zawieszony pas z masywnymi hakami, który tworzył ponury krąg śmierci znikający w mrocznych trzewiach podziemnej umieralni.
Nawet błyski naostrzonych noży sprawiały wrażenie przepuszczonych przez czerwonawy filtr. Derkhan zasłoniła nos i usta, by nie czuć zbyt mocno ciężkiego zapachu krwi i ciepłego mięsa.
W głębi sali zauważyła trzech mężczyzn zebranych pod łukowatym zsypem, który widziała wcześniej, idąc ulicą. W tej mrocznej i cuchnącej dziurze światło i powietrze Dog Fenn sączące się z góry były czymś nieprzyzwoicie czystym.
Nagle, jak na niewypowiedzianą komendę, trzej rzeźnicy rozstąpili się. Dostawcy świń uganiający się za zwierzętami po zagrodzie wreszcie złapali jedno z nich i klnąc głośno, przy wtórze żałosnego kwiku przerażenia, cisnęli ciężar prosto w otwór. Świnia zniknęła w ciemności i niemal wyjąc ze strachu, pomknęła ku czekającym na nią nożom.
Rozległ się makabryczny trzask i krótkie, sztywne kończyny zwierzęcia pękły na gładkich kamieniach posadzki, śliskich od krwi i gówna. Świnia stanęła niezgrabnie na kikutach broczących z otwartych złamań, chwiejąc się i kwicząc z bólu, niezdolna do ucieczki czy walki. Trzej mężczyźni otoczyli ją z dobrze wyćwiczoną precyzją. Jeden z nich przycisnął zad świni na wypadek, gdyby próbowała zwinąć się w kłębek. Drugi odciągnął do tyłu jej łeb, trzymając za obwisłe uszy. Trzeci wprawnym ruchem ostrza otworzył gardło zwierzęcia.
Rozpaczliwe odgłosy ucichły szybko, przechodząc w cichy gulgot i chlupot lejącej się krwi. Mężczyźni podnieśli wielkie, miotające się jeszcze ciało i rzucili na stół, o który oparli wcześniej długą, pordzewiałą piłę. Jeden z nich zauważył Derkhan i szturchnął drugiego.
– No, no, Ben, ty czarny ogierze, ty łotrze! To ta twoja elegancka kurewka! – wykrzyknął rubasznie i wystarczająco głośno, by Derkhan usłyszała każde słowo. Ten, do którego wołał, odwrócił się i machnął ręką na powitanie.
– Pięć minut! – krzyknął. Derkhan skinęła głową, nie odsłaniając nosa ani ust i z obrzydzeniem przełykając żółć i ślinę.
Jedna po drugiej, masywne, przerażone świnie spadały z ulicy wprost w spienione, organiczne błoto, z nogami podkurczonymi pod brzuchy w nienaturalnych pozycjach, by dać gardła pod nóż i wykrwawić się na śmierć na starych, drewnianych stołach. Języki i płaty skóry zwisały bezwładnie, ociekając posoką. Kanały wydrążone w posadzce nie mogły pomieścić wartko płynącej krwi, która rozlewała się wokół wiader z wnętrznościami i wyblakłymi, wygotowanymi, krowimi łbami.
Wreszcie ubito ostatnią świnię. Wyczerpani mężczyźni chwiali się na nogach, zbryzgani krwią, mokrzy od potu i parujący. Przez chwilę konferowali półgłosem, nim roześmieli się lubieżnie, a potem ten, którego nazywali Benem, oddalił się, by dołączyć do Derkhan. Dwaj pozostali zajęli się rozcinaniem pierwszego zwierzęcia i wyrzucaniem stygnących flaków do wielkiego otworu w podłodze.
– Dee – powiedział cicho Flex. – Chyba nie pocałuję cię na powitanie – dodał, wskazując na mokre ubranie i zakrwawioną twarz.
– Jestem wdzięczna – odpowiedziała. – Możemy już stąd wyjść? Pochyleni przeszli pod sunącymi chwiejnie hakami na mięso i ruszyli w stronę ciemnego wyjścia, by schodami dotrzeć na poziom ziemi. Światło stało się mniej sine, gdy wysoko nad nimi pojawiło się niebieskoszare niebo z odrobiną słonecznego blasku przeciskającego się przez brudne lufciki w suficie brudnego korytarza.
Benjamin i Derkhan weszli do izby pozbawionej okien, której całe wyposażenie stanowiły wanna, pompa i kilka wiader. Za drzwiami wisiały na hakach grube, ciężkie ubrania. Derkhan przyglądała się w milczeniu, jak mężczyzna zdejmuje brudną odzież i ciskają do miednicy pełnej wody z mydłem. Podrapał się i przeciągnął z lubością, po czym zaczął machać dźwignią pompy, napełniając wannę. Jego nagie ciało było naznaczone smugami oleistej krwi, jakby dopiero się narodził. Wrzuciwszy odrobinę mydła w proszku pod strumień wody, zamieszał ją ręką, by wytworzyć pianę.
– Twoi koledzy są wyjątkowo wyrozumiali, skoro pozwalają ci zrobić sobie przerwę w pracy na małe ruchanko, co? – spytała pogodnie Derkhan. – Co im powiedziałeś? Że ukradłam ci serce, czy na odwrót? A może że nasze spotkania to czysty interes?
Benjamin roześmiał się. W jego słowach słychać było silny akcent Dog Fenn, Derkhan mówiła raczej dialektem dzielnic śródmiejskich.
– W końcu jestem tu na dodatkowej zmianie, prawda? Już zrobiłem, co do mnie należało, teraz walę nadgodziny. Uprzedziłem ich, że przyjdziesz. Według nich jesteś zwyczajną dziwką, która leci na mnie z odrobiną wzajemności. Aha, i jeszcze zanim zapomnę: świetną masz perukę – pochwalił, uśmiechając się krzywo. – Pasuje ci, Dee. Wyglądasz odjazdowo. – Mężczyzna stanął w wannie i powoli opuścił się do wody, czując gęsią skórkę la całym ciele. Na powierzchni pozostała gruba plama spienionej krwi. Posoka i brud odrywały się wolno od jego skóry i leniwie płynęły ku górze. Benjamin leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami. – To nie potrwa długo, Dee, obiecuję – wyszeptał.
– Nie spiesz się – odpowiedziała.
Głowa mężczyzny osunęła się pod pianę i po chwili nad powierzchnię wystawały już tylko zlepione kępki włosów, a potem i one zostały wciągnięte pod wodę. Ben zaczął szorować całe ciało, wynurzając się raz po raz dla zaczerpnięcia powietrza.
Derkhan napełniła wodą jedno z wiader i stanęła u szczytu wanny. Kiedy mężczyzna wynurzył się ponownie, polała wolno jego głowę, spłukuje krwawą pianę.
– Ooo, cudownie – zamruczał. – Błagam cię, jeszcze. Usłuchała.
W końcu wyszedł z wanny, która wyglądała teraz tak, jakby dokonano w niej wyjątkowo brutalnego morderstwa. Wyjął korek, by spuścić brudną maź do lejka wystającego z podłogi. Usłyszeli plusk wody spływającej gdzieś między ściany.
Benjamin zarzucił na siebie szorstką szatę i kiwnął głową w stronę Derkhan.
– Może przejdziemy do interesów, skarbie? – spytał, mrugając porozumiewawczo.
– Powiedz mi tylko, jakie usługi cię interesują, mój panie – odparła. Wyszli z umywalni i skierowali się w głąb korytarza, gdzie za ostatnią plamą światła padającego z góry znajdował się pokój Benjamina. Mężczyzna otworzył drzwi i zamknął je starannie, gdy weszli do środka. Izba przypominała kształtem studnię, jej wysokość znacznie przekraczała szerokość. W kwadratowym skrawku sufitu widać było kolejne małe i brudne okienko. Derkhan i Benjamin przestąpili ponad cienkim materacem i stanęli przed starą, rozpadającą się szafą – reliktem dawnej świetności, ostro kontrastującym z ponurym i nędznym otoczeniem.