Benjamin wsunął ręce do środka i rozsunął na boki kilka niezbyt czystych koszul. Wyczuł palcami otwory wywiercone w strategicznych punktach i z cichym stęknięciem uniósł masywne plecy szafy. Odsunął je nieco na bok i postawił na podłodze.
Derkhan zajrzała w głąb wąskiego, wyłożonego cegłami przejścia. Mężczyzna ściągnął z półki świecę i pudełko zapałek. Zapalił jedną z sykiem siarkowej główki, osłaniając ją przed podmuchem powietrza z ukrytego pomieszczenia. Wiodąc za sobą Derkhan, przeszedł przez szafę i po chwili płomień świecy rozjaśnił biuro redakcji biuletynu „Runagate Rampant”.
*
Derkhan i Benjamin zapalili lampy gazowe. Pokój był obszerny, znacznie większy niż przylegająca do niego sypialnia. Panował w nim zaduch i brakowało naturalnego światła. Wysoko, w stropie, widać było zarys okna, ale taflę szyby zamalowano czarną farbą.
W całym pokoju stały sfatygowane krzesła oraz kilka biurek zawalonych papierami, maszynami do pisania, nożycami i innym sprzętem biurowym. Na jednym z siedzeń spoczywał wyłączony konstrukt – jedna z jego nóg była zmiażdżona, krwawiła miedzianymi drutami z odłamkami szkła. Ściany ginęły pod niezliczonymi plakatami. Po kątach walały się sterty gnijących wydań „Runagate Rampant”. Pod najbardziej zawilgoconą ścianą stała niezgrabna prasa – wielka, żelazna machina utytłana w smarze i farbie drukarskiej.
Benjamin zasiadł przy największym biurku i przyciągnął ku sobie drugie krzesło. Spokojnie zapalił długie, nieco wygięte cigarillo, które zadymiło obficie. Derkhan przysiadła obok, wskazując kciukiem na nieczynny konstrukt.
– Co z tym staruszkiem? – spytała.
– Za bardzo hałasuje, żeby używać go za dnia. Muszę czekać, aż inni rozejdą się do domów, wtedy prasa zaczyna drukować. Nie jest zbyt cicha, więc już jest wszystko jedno. Miło, że mogę sobie ulżyć i nie kręcić co dwa tygodnie tym cholernym kołem przez całą pieprzoną noc. Wystarczy, że wrzucę temu cudakowi trochę węgla w bebechy, postawię go przy maszynie i mogę pokimać.
– Jak tam najnowszy numer?
Benjamin wolno skinął głową i wskazał na stertę papieru przewiązaną schludnie sznurkiem i stojącą obok jego krzesła.
– Niczego sobie. Zamierzam dodrukować jeszcze trochę. Dajemy ten twój kawałek o prze-tworzonym z cyrku osobliwości.
Derkhan machnęła ręką.
– Nic wielkiego.
– Nie, ale za to… no, wiesz… z pazurem. Głównym tematem są wybory: ”Pieprzyć Loterię”, choć może w mniej dosadnych słowach – wyjaśnił z uśmiechem. – Wiem, że o tym samym pisaliśmy w poprzednim numerze, ale wiesz, jak to jest: taka pora roku.
– Zdaje się, że nie miałeś w tym roku szczęścia w losowaniu, prawda? – spytała Derkhan. – Wybrali twój numer?
– Nie. Udało mi się tylko raz w życiu, wiele lat temu. Od razu pobiegłem do komisji wyborczej, dumnie ściskając los w ręku, i zagłosowałem na Nareszcie Przejrzeliśmy. Młodzieńczy entuzjazm – dodał, parskając śmiechem. – A ty? Nie zakwalifikowałaś się automatycznie, prawda?
– Na Diabli Ogon, Benjaminie, nie mam tyle pieniędzy! Gdybym miała, na pewno dawałabym więcej na „RR”. A w tym roku też nie wygrałam.
Mężczyzna rozsunął sznurki opasujące stos biuletynów i podał Derkhan garść kartek. Wzięła do ręki jedną z nich i spojrzała na pierwszą stronę. Każdy egzemplarz był pojedynczym arkuszem papieru złożonym na czworo. Czcionka na pierwszej stronie była podobna do tej, której używano w „Beaconie”, „Quarrelu” i innych legalnych pismach Nowego Crobuzon. Jednak wnętrze „Runagate Rampant” wyglądało inaczej: artykuły, hasła i apele, zebrane w zwarte kolumny, drukowano najmniejszą czcionką. Była to metoda mało efektowna, ale bardzo efektywna.
Derkhan wyjęła z torebki trzy szekle i popchnęła je po blacie w stronę Benjamina. Przyjął pieniądze z pomrukiem wdzięczności i włożył do puszki stojącej na biurku.
– Kiedy spotykasz się z pozostałymi? – spytała kobieta.
– Jestem umówiony z paroma w pubie, mniej więcej za godzinę, reszta przychodzi wieczorem i jutro. – W zmiennej, niebezpiecznej, nieszczerej, represyjnej atmosferze politycznej Nowego Crobuzon należało zachować ostrożność: autorzy współpracujący z „RR” nie spotykali się w komplecie, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Tym sposobem szanse infiltrowania ekipy przez milicję były minimalne. Benjamin był wydawcą i jako jedyna osoba we wciąż zmieniającym się zespole znał wszystkich i był wszystkim znany.
Derkhan zauważyła obok swego siedziska kupkę niewyraźnie zadrukowanych arkuszy – gazetek podobnie jak „Runagate Rampant” nawołujących do buntu, na poły towarzyszy sojuszniczych, na poły konkurencyjnych.
– Mają coś ciekawego? – spytała, trącając nogą stosik pism. Benjamin wzruszył ramionami.
– „The Shout” daje w tym tygodniu same śmieci. „Forge” ma na pierwszej stronie dobry artykuł o konszachtach Rudguttera z firmami transportowymi. Będę musiał zlecić komuś przyjrzenie się tej sprawie. No, ale poza tym jednym kawałkiem – raczej skromnie.
– A jaki temat masz dla mnie?
– Cóż… – Benjamin przejrzał swoje notatki. – Gdybyś mogła pochylić się nad sprawą strajku w dokach… Zależy mi na opiniach ludzi; spróbuj znaleźć pozytywny odzew, zacytuj parę osób, sama wiesz. Może skrobnęłabyś też z pięćset słów na temat historii Loterii Wyborczej?
Derkhan kiwnęła głową.
– Co jeszcze mamy w zanadrzu? – spytała. Benjamin na moment zacisnął usta.
– Pojawiły się plotki o chorobie Rudguttera i niesprawdzonych lekach… Chciałbym, żeby ktoś poszedł tym tropem, chociaż nikt nie wie, przez ile ust została przefiltrowana ta wieść. Mimo to nadstawiaj uszu. Jest coś jeszcze… Na tym etapie to bardzo niepewna rzecz, ale interesująca. Gadałem z ludźmi, którzy twierdzą, że rozmawiali z kimś, kto chce ujawnić powiązania między Parlamentem a zorganizowaną przestępczością.
Derkhan z uznaniem pochyliła głowę.
– Brzmi to bardzo smakowicie. O co konkretnie chodzi? Prochy? Prostytucja?
– Cholera, to jasne jak słońce, że Rudgutter macza palce w każdym zasranym interesie, jaki tylko można wymyślić. Pozostali zresztą też. Sprzedać towar, zgarnąć zysk, wysłać milicję, żeby zrobiła porządek z klientami, wysłać nową partię prze-tworzonych albo niewolników do Arrowhead, zapełnić więzienia… piękna rzecz. Nie wiem, o czym dokładnie mówili moi informatorzy, ale są cholernie nerwowi i widać, że sprawa już dojrzała. Ale ty mnie przecież znasz, Dee. Pomalutku, pomalutku. – Benjamin mrugnął porozumiewawczo. – Nie spuszczę z oka tego tematu.
– Informuj mnie, dobrze? – poprosiła Derkhan. Mężczyzna skinął głową. Wcisnąwszy garść papierów na dno torby, Derkhan przysypała je warstwą kobiecych drobiazgów i wstała. – W porządku. Dostałam rozkazy… A przy okazji: w tych trzech szeklach zawiera się dochód ze sprzedanych czternastu egzemplarzy „RR”.
– I dobrze – mruknął Benjamin i zanotował ten fakt w jednym z notesów leżących bezładną kupą na biurku. Gestem zaprosił Derkhan do wyjścia przez starą szafę. Zaczekała w ciasnej sypialni, póki nie wygasił wszystkich świateł w biurze. – Czy ten Grim-jak-mu-tam nadal kupuje? – spytał, zbliżając się do przejścia. – Mówię o tym naukowcu.
– Tak. Niezły jest.
– Słyszałem wczoraj zabawną plotkę na jego temat – ciągnął Benjamin, wynurzając się z szafy i wycierając szmatą dłonie. – Czy to on tak się interesuje ptakami?
– A, tak. Zdaje się, że prowadzi jakieś badania. Benjaminie, czyżbyś rozmawiał ostatnio z przestępcami? – spytała Derkhan, szczerząc zęby. – Rzeczywiście, kolekcjonuje skrzydła. O ile wiem, zawsze przestrzega jednej zasady: nie kupuje niczego oficjalnie, jeśli może to zdobyć z nielegalnych źródeł.
Benjamin pokręcił głową z uznaniem.
– Trzeba przyznać, że wie, jak się do tego zabrać. Jego słowo dotarło wszędzie. – Mówiąc to, sięgał w głąb szafy, by zaciągnąć na miejsce drewnianą płytę. Umocowawszy ją, zwrócił się do Derkhan. – Dobra. Najwyższy czas wrócić do roli.
Derkhan przytaknęła ruchem głowy i zabrała się do roboty: zmierzwiła nieco białą perukę i rozwiązała fantazyjnie zaplecione sznurowadła. Benjamin wyciągnął koszulę ze spodni, po czym wstrzymał oddech i zaczął wymachiwać rękami, aż jego twarz nabrała intensywnie czerwonej barwy. Gwałtownie wypuścił powietrze i jął dyszeć ciężko, spoglądając z ukosa na Derkhan.
– No – odezwał się błagalnie. – Postaraj się trochę. Co z moją reputacją? Mogłabyś przynajmniej wyglądać na zmęczoną…
Kobieta uśmiechnęła się i z westchnieniem zaczęła rozcierać dłońmi twarz i oczy.
– Och, panie B. – pisnęła absurdalnie. – Jest pan najlepszym klientem, jakiego kiedykolwiek miałam!
– Tak lepiej… – mruknął, mrugając szelmowsko.
Po chwili otworzyli drzwi i wyszli na korytarz. Przygotowania były zbędne: zostali sami.
Gdzieś głęboko pod ziemią słychać było monotonną pracę maszyn do mielenia mięsa.