Lecz mimo to ani na chwilę nie przygasał w niej piekielny głód. Nawet śmierć rodzeństwa nie mogła stępić jej apetytu.
W dole ćma wyczuwała nurt Egzemy płynącej leniwie przez miasto, a na jej powierzchni liczne barki i łodzie, niczym małe świetliki unoszące się pośród ciemności. Bestia zwolniła nieco i zaczęła opadać spiralnym kursem.
Ponad obliczem Nowego Crobuzon snuła się kolumna dymu, podobna do grubej linii nakreślonej ołówkiem: zostawił ją nocny pociąg mknący na wschód linią Dexter, przez Gidd i most Barguest i dalej, do Lud Fallow i Sedim Junction.
Ćma szybowała nisko nad Ludmead, tuż nad dachami uniwersytetu, i wreszcie przysiadła na moment na dachu Katedry Sroki w Saltbur, by zaraz polecieć dalej pod wpływem nieznośnego głodu i samotności. Ani przez chwilę nie zaznała spokoju i wiedziała, że nie zazna go, póki się nie nasyci.
Lecąc, rozpoznała nagle w dole zapamiętaną niegdyś konfigurację światła i ciemności. Poczuła, że coś ciągnie ją w tę stronę.
Za wiaduktami linii kolejowej, przecinającej zrujnowaną architekturę Miasta Kości, piętrzyły się Żebra – kolosalne, łukowate obeliski wyblakłej kości. W głowie ćmy ożyły nagle wspomnienia. Przypomniała sobie złowrogi wpływ monumentalnych szczątków nieznanej istoty, za sprawą którego Miasto Kości stało się dla niej miejscem nieprzyjaznym, kojarzącym się z ucieczką, nieprzewidywalnymi prądami w powietrzu i trującymi wyziewami kalającymi eter. W umyśle bestii pojawiły się zamglone obrazy długich dni w kajdanach i codziennego dojenia do czysta każdej porcji mleka, wizje karmienia potomstwa, którego przecież nie było… Wspomnienia były naprawdę silne.
Ćma była przestraszona i przede wszystkim potrzebowała chwili wytchnienia. Tęskniła za gniazdem, w którym mogłaby nabrać sił, gdzie czułaby się swojsko, gdzie mogłaby zadbać o siebie i gdzie inni troszczyliby się o nią. Głęboka depresja sprawiła, że w jej umyśle przeszłość została przefiltrowana, a jej obraz wypaczony, wybielony. Pamiętała już tylko to, że tutaj, w Mieście Kości, dbali o nią troskliwi opiekunowie. Tutaj było jej schronienie.
Dezorientacja, głód i pragnienie odpoczynku były silniejsze niż drzemiący gdzieś w podświadomości strach przed Żebrami.
Bestia skręciła na południe, językiem odnajdując prawie zapomniany szlak. Wiedziała, że musi odnaleźć u podnóża wielkich kości długi, ciemny budynek w wąskiej uliczce, okryty smołą szeregowiec, z którego uciekła przed tygodniami.
Krążąc nad niebezpiecznym zakątkiem miasta, czuła, że powraca do domu.
*
Isaac miał wrażenie, że przespał kilka dni. Przeciągnął się z lubością i poczuł, że spoczywa w dość niewygodnej pozycji. Zsuwał się na przemian do przodu i do tyłu.
Nagle usłyszał przerażający wrzask.
Zamarł na moment, kiedy wspomnienia wróciły do niego wysoką falą. Gdy uświadomił sobie, gdzie jest i co robi, mocniej zacisnął dłonie na ramionach Tkacza, drżąc na samą myśl o tym, co niedawno przeszli.
Wielki pająk stąpał lekko po włóknach sieci świata, nieomylnie przeskakując nad metarealnymi węzłami, które łączyły ze sobą sąsiednie chwile rzeczywistości.
Isaac przypomniał sobie zawroty głowy, które poczuł niegdyś na widok dzieła Tkacza. Mdłości wywołane niewiarygodnym, niepojętym, niezmierzonym pejzażem sieci świata poważnie nadwerężyły jego zdrowie. (Teraz więc używał całej siły woli, by nie otworzyć oczu. Z bliska dobiegał cichy klekot dziobu Yagharka i szeptane przekleństwa Derkhan. Właściwie nie były to dźwięki, lecz nagłe objawienia podobne do szybujących z wiatrem strzępów jedwabiu, które wślizgiwały się jakoś pod czaszkę i znienacka stawały się jasne. Towarzyszył im jeszcze jeden głos – nieustające okrzyki trwogi, którym w świecie Tkacza odpowiadała wizja jaskrawych, poszarpanych włókien.
Uczony zastanawiał się, kto może tak wrzeszczeć.
Tkacz tymczasem sunął pospiesznie po włóknach równoległych do tych, które zerwała lub mogła zerwać dotychczasowa i przyszła działalność ćmy. Wreszcie zanurzył się w rozpadlinę, mglistą studnię połączeń między wymiarami przestrzeni i znowu znaleźli się w mieście.
Isaac poczuł na policzku powiew ciepłego powietrza, a pod nogami drewno. Ocknął się całkowicie i otworzył oczy.
Bolała go głowa. Spojrzał w górę, zapominając o ciężkim hełmie, który wygiął mu kark mocniej, niż sobie tego życzył. O dziwo, lusterka jakimś cudem przetrwały bitwę z milicją i podróż po sieci świata.
Grimnebulin zdał sobie sprawę, że spoczywa w smudze księżycowego światła na podłodze zakurzonego poddasza. Między drewniane belki ścian i deski podłoża docierały ciche, przefiltrowane odgłosy nocnego miasta.
Derkhan i Yagharek pomału podnosili się na kolanach i łokciach, w oszołomieniu potrząsając głowami. Isaac spoglądał ukradkiem, jak kobieta w pośpiechu unosi rękę i dotyka obu stron głowy. Jej zdrowe ucho – podobnie jak jego, co uczony zauważył z zadowoleniem – znajdowało się wciąż na swoim miejscu.
Tkacz stał w kącie poddasza. Kiedy przesunął się o krok, Grimnebulin dostrzegł za nim milicjanta. Funkcjonariusz wyglądał na skamieniałego z przerażenia. Siedział sztywno, oparty o ścianę i drżący. Maska zakrywająca jego twarz zsunęła się nieco i zwisała groteskowo. Karabin spoczywał nieruchomo na jego kolanach. Oczy Isaaca rozszerzyły się, kiedy przyjrzał się broni.
Szklanej broni. Był to absolutnie doskonały i najzupełniej bezużyteczny model karabinu skałkowego, wykonany z pięknego szkła.
…TO MUSI BYĆ KRYJÓWKA SKRZYDLATEGO UCIEKINIERA… Zajęczał Tkacz.
W jego głosie wyczuwało się zmęczenie, jakby podróż przez sieć świata do reszty wyczerpała jego energię.
…SPÓJRZ NA MOJEGO NOWEGO KOLEGĘ NA MAŁEGO PRZYJACIELA Z KTÓRYM ZAMIERZAM SPĘDZIĆ TROCHĘ CZASU NIE TYLKO TU W MIEJSCU SPOCZYNKU ĆMY-WAMPIRA W KTÓRYM ONA SKŁADA SKRZYDŁA BY UKRYĆ SIĘ I POŻYWIĆ I NABRAĆ SIŁ PODCZAS GDY JA BĘDĘ GRAŁ W KÓŁKO I KRZYŻYK Z MOIM STRZELCEM ZE SZKLANYM KARABINKIEM…
Tkacz wszedł głębiej w kąt pomieszczenia i raptownie ugiął wszystkie odnóża, obniżając korpus niemal do poziomu podłogi. Jedna z kończyn przypominających noże błysnęła ostrzem ze zdumiewającą szybkością i na deskach tuż przed zszokowanym milicjantem pojawił się rysunek pola do gry, złożonego z dziewięciu kwadratów.
Tkacz wyrył krzyżyk w narożniku szachownicy, cofnął się i zamarł w oczekiwaniu, szepcąc coś niezrozumiale.
Isaac, Derkhan i Yagharek wolno przeszli na środek poddasza.
– Myślałem, że zabierze nas w bezpieczne miejsce – mruknął półgłosem uczony. – A on poleciał za tą pieprzoną ćmą… Ona musi gdzieś tu być.
– Musimy ją załatwić – odpowiedziała mu szeptem Derkhan i bojowo zacisnęła usta. – O mało nie rozwaliliśmy ich wszystkich… Dokończmy to, co zaczęliśmy.
– Ale jak? – syknął Isaac. – Mamy tylko te zasrane hełmy i nic więcej. Nie mamy broni, którą moglibyśmy przeciwstawić się czemuś takiemu… A poza tym nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy.
– Więc musimy spróbować przekonać Tkacza, żeby nam pomógł – ucięła Blueday.
Próby, które podjęli, nie przyniosły jednak rezultatu. Wielki pająk ignorował ich całkowicie, pomrukiwał coś ledwie słyszalnie i czekał w napięciu, jakby wiele zależało od ruchu, który porażony strachem milicjant miał wykonać w grze w kółko i krzyżyk. Isaac i jego towarzysze namawiali Tkacza i błagali, ale wszystko wskazywało na to, że są dla niego przezroczyści. Wreszcie, zrażeni i sfrustrowani, zaprzestali wszelkich prób zwrócenia na siebie uwagi olbrzyma.
– Musimy się stąd wydostać – odezwała się niespodziewanie Derkhan. Isaac spojrzał jej w oczy i bardzo, bardzo wolno skinął głową. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
– Nie umiem powiedzieć, gdzie jesteśmy – oznajmił po chwili. – Widzę tylko ulicę. – Raz jeszcze omiótł wzrokiem pejzaż na zewnątrz, ale nie dostrzegł żadnej charakterystycznej budowli na ciemnym horyzoncie. Potrząsając głową, wrócił na środek pomieszczenia. – Masz rację, Dee – powiedział. – Może najlepiej będzie… jeśli znajdziemy jakąś drogę… jeśli zabierzemy się stąd jak najszybciej.
Yagharek wymknął się bezszelestnie z ciasnego poddasza na słabo oświetlony korytarz. Rozejrzał się ostrożnie, próbując przebić ciemność ptasim wzrokiem.
Po lewej stronie miał ścianę biegnącą pochyło, zgodnie z płaszczyzną stromego dachu. Po prawej, w wąskim korytarzu widać było dwoje zamkniętych drzwi, a dalej zakręt w prawo, ginący w półmroku.
Nie oglądając się, Yagharek przykucnął i ręką dał znak Derkhan i Isaacowi, by wolno i ostrożnie ruszyli za nim. Oboje ściskali w dłoniach pistolety naładowane resztką wilgotnego prochu, na wszelki wypadek mierząc w ciemność, choć nie mieli pewności, czy broń w ogóle wypali.
Czekali, aż Yagharek pokona kolejnych kilka jardów, a potem zaczynali iść za nim, stawiając jak najcichsze, niepewne kroki.
Garuda zatrzymał się przy pierwszych drzwiach i przyłożył do zamka swą ptasią głowę. Odczekał chwilę, a następnie powoli uchylił drewniane skrzydło. Isaac i Derkhan podkradli się bliżej i razem z nim zajrzeli do nieoświetlonego magazynu.
– Widzisz tu coś, co mogłoby się przydać? – spytał szeptem Isaac. Po chwili już wiedział, że na pustawych półkach nie ma nic prócz nielicznych próżnych butelek i paru rozpadających się mioteł.
Yagharek dotarł do drugich drzwi, z zamiarem powtórzenia całej operacji, z rym że najpierw dał Isaacowi i Derkhan znak, by byli cicho, i przez moment w napięciu nasłuchiwał czegoś przez cienkie deski. Był to moment zdecydowanie dłuższy niż poprzednim razem. Drzwi zamknięto na kilka zamków i garuda stracił nieco więcej czasu na ich rozbrojenie. Na jednej z zasuw wisiała masywna kłódka, ale ktoś nie zamknął jej chyba celowo, jakby wyszedł tylko na chwilę. Yagharek wolniutko popchnął drzwi i wsunął głowę w szczelinę. Stał tak, na progu nie całkiem ciemnego pokoju, przez niepokojąco długą chwilę.
Wreszcie cofnął się i odwrócił.
– Isaac – szepnął. – Chodź tu.
Grimnebulin zmarszczył brwi i pospieszył w stronę garudy, czując, że serce zaczyna mu bić jak szalone.