„O co chodzi?” – zastanawiał się. „Co tam się dzieje?” (A kiedy tak myślał, w najgłębszej części jego duszy rozległ się cichy głos podpowiedzi, ale Isaac nawet nie chciał go słuchać, bojąc się, by nie okazało się, że jest to podpowiedz fałszywa).
Przecisnął się obok Yagharka i z wahaniem wszedł do pokoju.
Pomieszczenie było duże i prostokątne, z pochyłymi ścianami, właściwymi bodaj wszystkim poddaszom. Oświetlały je trzy małe lampki oliwne oraz wątły blask latarni gazowej stojącej za brudnym, szczelnie zamkniętym oknem. Powietrze śmierdziało, a drewniana podłoga tonęła w śmieciach i drobnych skrawkach metalu.
Isaac jednak miał tylko niejasne pojęcie o tym, co go otacza.
W ciemnym kącie, tyłem do drzwi, żując posłusznie pastę i dotykając gruczołem niesamowitej, pokręconej rzeźby, klęczała Lin.
Isaac zaczął krzyczeć.
Z jego piersi wyrywało się właściwie zwierzęce wycie, które przybierało na sile mimo ostrzegawczych syków Yagharka.
Na dźwięk jego głosu Lin spłoszyła się i odwróciła gwałtownie. Zadrżała, gdy zobaczyła znajomą postać.
Isaac popędził w jej stronę, łkając radośnie na widok rdzawej skóry i poruszającego się z ożywieniem głowoskarabeusza, a potem z rozpaczą na widok tego, co uczynili oprawcy.
Ciało Lin było posiniaczone i pokryte zadrapaniami oraz oparzeniami, widomymi śladami wyjątkowo brutalnego traktowania. Przez poszarpaną koszulę prześwitywały głębokie rany na plecach. Skóra na piersiach naznaczona była nacięciami krzyżującymi się we wszystkich kierunkach. Podbrzusze i uda były zsiniałe i opuchnięte.
Lecz dopiero widok jej głowy, prężącego się, owadziego głowociała, omal nie zwalił Grimnebulina z nóg.
Delikatne skrzydła zostały wyrwane; o tym wiedział już od dawna z przesyłki znalezionej w mieszkaniu, ale obraz, który nosił w wyobraźni, był niczym w porównaniu z oglądaniem prawdziwych, poruszających się bezradnie kikutów… Tu i ówdzie pancerz chroniący głowociało został roztrzaskany lub odgięty, a odsłonięta przezeń, wrażliwa tkanka – mocno poraniona. Jedno ze złożonych oczu zapadło się w sobie, tracąc zdolność widzenia. Środkowe lewe i tylne prawe głowoodnóża zostały wyrwane ze stawów.
Isaac otworzył ramiona i z całej siły przytulił Lin. Była taka szczupła… taka wątła, zmasakrowana i załamana. Drżała, dotykając ciała ukochanego, i podświadomie naprężała mięśnie, jakby nie mogła uwierzyć, że to naprawdę on; jakby bała się, że zaraz ktoś go zabierze, aby zadać jej jeszcze wymyślniejsze męczarnie.
Isaac ściskał ją i płakał. Rozluźnił nieco ramiona, wyczuwając cienkie kości pod poranioną skórą khepri.
– Przyszedłbym wcześniej – jęknął na poły radośnie, na poły żałośnie. – Przyszedłbym, ale byłem pewien, że nie żyjesz…
Lin odsunęła go lekko, by zrobić miejsce dla gestykulujących dłoni.
Potrzebowałam cię, kocham cię , nadała chaotycznie. Pomóż mi, ratuj, zabierz stąd; on nie chciał, nie chciał pozwolić mi umrzeć, póki nie skończę tego…
Isaac po raz pierwszy spojrzał na niezwykłą rzeźbę, która stała za plecami Lin, tę samą, którą jeszcze przed chwilą wykańczała khepri-śliną. Było to zdumiewające, wielobarwne dzieło; portret postaci z kalejdoskopu koszmarów, kombinacji łap, oczu i nóg sterczących w najdziwniejszych miejscach. Praca była prawie skończona, brakowało jedynie wykończenia bryły, która zapewne miała stać się głową. Przyjrzawszy się bliżej, Grimnebulin dostrzegł też pustą przestrzeń, którą być może miał zapełnić bark dziwnej istoty.
Isaac długo wpatrywał się w dzieło z półotwartymi ustami, a potem znowu spojrzał na swoją khepri.
Lemuel miał rację. Ze strategicznego punktu widzenia Motley nie miał absolutnie żadnego powodu, by utrzymać Lin przy życiu. Każdego innego więźnia uśmierciłby pierwszego dnia. Lecz jego próżność, jego mistyczna mania wielkości podparta filozoficznymi rojeniami znalazły w pracy Lin doskonałą pożywkę. O tym Lemuel nie mógł wiedzieć.
Motley nie mógł znieść myśli o tym, że rzeźba mogłaby pozostać niedokończona.
Teraz dopiero do pokoju weszli Derkhan i Yagharek. Kiedy reporterka zobaczyła Lin, krzyknęła z wrażenia podobnie jak Isaac. Puściła się biegiem i po chwili obejmowała już oboje, płacząc i śmiejąc się na przemian.
Yagharek zbliżył się niepewnym krokiem.
Isaac szeptał do Lin, przepraszając ją bez końca i zapewniając, że zjawiłby się znacznie wcześniej, gdyby nie pewność, że jest za późno.
Kazał mi pracować, bił i… i torturował, dręczył , tłumaczyła gorączkowo Lin, nagle wyczerpana nadmiarem emocji.
Yagharek chciał coś powiedzieć, ale nagle zamknął półotwarty już dziób i błyskawicznie odwrócił głowę.
Teraz i inni usłyszeli tupot nóg na korytarzu.
Isaac stanął bokiem do drzwi, obejmując i podtrzymując Lin. Derkhan odsunęła się nieco, wyciągnęła pistolety i wymierzyła w stronę wejścia. Yagharek wtulił się w ścianę w cieniu rzeźby, ściskając w dłoni zwinięty, gotowy do akcji bicz.
Drzwi otworzyły się z takim impetem, że uderzyły w ścianę i odbiły się od niej.
Z korytarza wyłonił się Motley.
Właściwie Isaac widział na tle czarnych ścian jedynie jego skomplikowaną sylwetkę. Zobaczył zarys gąszczu niedobranych kończyn, żywą plątaninę organicznych elementów. Z szeroko otwartymi ustami patrzył, jak ów mutant porusza się na kozich, ptasich i psich łapach, zaciska macki i bojowo napręża niepojęte skupiska mięśni, jak pracują dziwacznie złożone kości i połatana skóra – a patrząc, nie miał wątpliwości, że Lin stworzyła swe dzieło z natury.
Na widok Motleya khepri omal nie straciła przytomności ze strachu i na wspomnienie bólu. Isaac poczuł, że ogarnia go bezgraniczna wściekłość.
Bandyta cofnął się o krok i odwrócił nieznacznie w stronę drzwi.
– Straż! – krzyknął jednymi z niewidocznych ust. – Do mnie, natychmiast! – ponaglił i zwrócił się w stronę intruzów. – Grimnebulin – wycedził głosem pełnym napięcia. – Więc jednak przyszedłeś. Nie dostałeś mojej wiadomości? Nieładnie się spóźniać, nieprawdaż? – ciągnął, stając w bladym świetle kaganków. Derkhan wypaliła z obu luf. Kule przedarły się przez łaty bujnego futra i pancerną skórę Motleya. Król podziemia zachwiał się na swych niezliczonych nogach i ryknął z bólu, ale jego krzyk szybko przerodził się w śmiech. – Mam zdecydowanie zbyt wiele organów wewnętrznych, żebyś mogła mnie poważnie zranić, parszywa suko – zagrzmiał w stronę Blueday, która splunęła z pogardą w jego stronę i cofnęła się pod ścianę.
Przyglądając się Motleyowi, Isaac dostrzegł rzędy zębów zgrzytających w jego mnogich ustach. Podłoga zawibrowała nagle, gdy w korytarzu rozległ się narastający tupot nóg.
W drzwiach za plecami Motleya pojawili się ludzie wymachujący bronią. Na moment zatrzymali się z wahaniem i Isaac poczuł dziwny ucisk w żołądku: strażnicy nie mieli twarzy, a jedynie płaty skóry rozciągnięte na gładkich czaszkach. „Do diabła, cóż to za prze-tworzeni?” – pomyślał w panice. Dopiero po chwili dostrzegł lusterka sterczące z tylnych części ich hełmów.
Wreszcie dotarło do niego, że ma przed sobą prze-tworzonych o gładko wygolonych głowach, które obrócono o sto osiemdziesiąt stopni. Było to genialnie proste i celowe przystosowanie do obcowania z ćmami. Strażnicy czekali na rozkazy szefa, zwróceni muskularnymi piersiami i ramionami w stronę Isaaca, głowami zaś w przeciwnym kierunku.
Jedna z kończyn Motleya – paskudna, segmentowana, pokryta dziwnymi wypustkami parodia ręki – skierowała się w stronę Lin.
– Kończ wreszcie tę przeklętą robotę, robacza suko, bo jak nie, to wiesz, co cię czeka! – wrzasnął, zbliżając się do przerażonej khepri.
Isaac ryknął jak dzikie zwierzę i odepchnął Lin. Natychmiast wyczuł w powietrzu chymiczny sygnał rozpaczy. Ręce kobiety wyciągnęły się ku niemu w błagalnym geście, ale on już gnał w stronę Motleya, niesiony żalem, poczuciem winy i ślepą furią.
Bandyta zawył nieartykułowanie, cofając się w kierunku drzwi i szykując się do odparcia ataku.
Nagle rozległ się potężny huk. Jakaś siła wepchnęła do pokoju na poddaszu chmurę szklanych odłamków, która dotarła nawet do najdalszych kątów, zostawiając po sobie ślady krwi i przekleństwa rannych.
Isaac zamarł w bezruchu na środku izby, tuż obok równie oszołomionego Motleya. Strażnicy unosili broń gotową do strzału, wykrzykując do siebie nawzajem sprzeczne rozkazy. Grimnebulin uniósł wzrok i spojrzał w lusterka hełmu.
Za jego plecami stała ostatnia ćma. Jej obraz otaczała rama wybitego okna ze sterczącymi groźnie odłamkami szkła. Ostre drobiny wciąż jeszcze rozlewały się po podłodze jak niebezpieczny, żrący płyn.
Isaac wstrzymał oddech.
Istota była potężna i przerażająca. Na poły stała, na poły klęczała pod ścianą przy oknie, wpijając w podłogę pazury i kolce dziwacznych kończyn. Była masywna jak dorodny goryl, sprawiała wrażenie nieskończenie brutalnej i niezwyciężonej.
Bestia rozłożyła skrzydła. Ukryte dotąd ruchome wzory eksplodowały nagle feerią ponurych barw jak negatyw sztucznych ogni.
Motley stał twarzą do ćmy i jego umysł natychmiast znalazł się pod hipnotyzującym wpływem niesamowitych skrzydeł. Wpatrywał się w nie bez mrugnięcia okiem. Żołnierze, którzy stali za jego plecami, pokrzykiwali w podnieceniu, mierząc w kierunku bestii.
Yagharek i Derkhan znajdowali się pod ścianą, pod którą wylądowała ćma. Isaac widział ich w lusterkach. Wzorzyste, wewnętrzne części skrzydeł były ukryte przed ich wzrokiem; oboje byli zszokowani, ale z całą pewnością nie zahipnotyzowani.
Między monstrum a Isaakiem, na brudnych deskach zasypanych warstwą tłuczonego szkła, leżała khepri.
– Lin! – krzyknął rozpaczliwie Grimnebulin. – Nie odwracaj się! Nie oglądaj się! Chodź do mnie!
Kobieta zamarła, zaskoczona paniką w jego głosie. Zobaczyła, jak niezdarnym gestem wyciąga za siebie ręce i nie odwracając się, zaczyna iść tyłem w jej stronę.
Powoli, bardzo powoli popełzła mu na spotkanie.
Za sobą słyszała cichy, zwierzęcy pomruk.
Bestia wyprostowała się, węsząc niepewnie. Wyczuwała wokół siebie wiele umysłów poruszających się w różnych kierunkach. Bała się, bo emanowały aurą poważnego zagrożenia.