Wciąż była poruszona i załamana śmiercią rodzeństwa. Jedna z kolczastych macek biła o podłogę jak ogon dzikiego kota.
Ćma rozłożyła skrzydła najpełniej, jak umiała, a jednak tylko jeden umysł sprawiał wrażenie owładniętego ich mocą. Zastanawiała się, jak to możliwe, że tylko jeden z tak wielu…
Była zdezorientowana. Wyprężyła się przed zgrają przeciwników, zaciekle bijąc skrzydłami, próbując wciągnąć ich w hipnotyczną grę wstępną, aby wydobyć na powierzchnię ukryte w ich umysłach sny i marzenia.
Daremnie.
Ćma wpadła w panikę.
Strażnicy stojący za plecami Motleya nerwowo przestępowali z nogi na nogę. Próbowali przepchnąć się do wnętrza, ale masywne ciało ich szefa niewzruszenie stało na progu. Sprawiało wrażenie zastygłego; nogi trzymały się podłoża jak przymarznięte, a oczy wpatrywały się w skrzydła bestii w głębokim transie.
Mimo nerwowości pięciu prze-tworzonych panowało nad sobą. Stworzono ich specjalnie po to, by umieli bronić się przed atakiem ćmy; mieli być polisą ubezpieczeniową Motleya, na wypadek gdyby potwory wyrwały się z niewoli. Wszyscy nosili przy sobie broń krótką, trzej ściskali w mocarnych garściach miotacze płomieni, czwarty dzierżył rozpylacz mocnego kwasu, a piąty – elyktro-taumaturgiczny karabin. Widzieli cel, ale nie mogli zaatakować zza pleców szefa.
Nie mogli ryzykować uszkodzenia jego masywnego ciała, więc jedynie pokrzykiwali z narastającą nerwowością, bezskutecznie próbując opracować jakąkolwiek rozsądną strategię działania. Obserwowali bestię w lusterkach, przez szpary między niezliczonymi ramionami i nogami Motleya. Widok prężącej się ćmy wzbudzał w nich respekt. Isaac wciąż wyciągał ręce za siebie.
– Chodź do mnie, Lin – powtórzył. – I nie oglądaj się za siebie…
To, co się działo, było dla niej jak przerażająca wersja dziecięcej zabawy.
Yagharek i Derkhan przesuwali się pomału wzdłuż ściany, za plecami ćmy. Bestia zaklekotała dziobem, wykrywając jakiś ruch, ale bardziej interesowało ją zagęszczenie emanacji ludzkich umysłów, które miała przed sobą. Nie odwróciła się.
Lin pełzła mozolnie po podłodze w kierunku pleców Isaaca i jego rozpaczliwie wyciągniętych ramion. Była blisko, kiedy zaczęła się wahać. Spojrzała na Motleya, wpatrującego się w coś z głęboką fascynacją, nie zwracającego uwagi na Isaaca, bez reszty pochłoniętego obserwacją… czegoś.
Nie wiedziała, co działo się za jej plecami.
Nie wiedziała nic o ćmach.
Isaac dostrzegł jej wahanie i z rozpaczą w głosie zawołał:
– Nie zatrzymuj się!
Lin była artystką. Tworzyła, używając zmysłów dotyku i smaku, a zasadniczą wartością jej dzieł była ich faktura. Kreowała przedmioty materialne, widzialne, przeznaczone do dotykania i oglądania.
Fascynowały ją kolor, światło i cień, a także interakcje między kształtami a liniami, między negatywnymi a pozytywnymi fragmentami przestrzeni.
Przebywała na poddaszu od bardzo długiego czasu.
Ktoś inny na jej miejscu być może dopuściłby się sabotażu na imponującej rzeźbie przedstawiającej Motleya. Zlecenie stało się wszak wyrokiem. Ale Lin nie umiała pracować źle czy też zniszczyć własnego dzieła. Wlewała wszystkie siły, całą twórczą energię w ten dziwaczny monolit. Motley od początku wiedział, że tak będzie.
To była jej jedyna ucieczka. Jedyny środek wyrazu. Pozbawiona światła, kolorów i kształtów świata skoncentrowała się obsesyjnie na własnym strachu i bólu. Tworząc, próbowała oszukać samotność.
A teraz do mikroświata na poddaszu wdarło się coś nowego, coś niezwykłego. Nie miała pojęcia o zwyczajach ciem. Komenda „nie odwracaj się” brzmiała jak cytat z bajki; miała zapewne sens jako element historyjki z morałem. „Isaac chciał powiedzieć:»Spiesz się i zaufaj mi«, na pewno o to chodzi” – myślała gorączkowo. Jego polecenie miało dla niej sens wyłącznie jako wyraz emocji, troski.
Lin była artystką.
Brutalnie traktowana, torturowana, oszołomiona niewolą, bólem i poniżeniem Lin myślała już tylko o tym, że za jej plecami pojawiło się coś nadzwyczajnego, coś, co warto zobaczyć. Spragniona jakiejkolwiek odmiany po tygodniach uwięzienia wśród bezbarwnych, pochyłych ścian, zatrzymała się na moment, a potem szybko obejrzała się przez ramię.
Isaac i Derkhan krzyknęli jednocześnie, a ułamek sekundy później do ich głosów dołączył ptasi pisk zszokowanego Yagharka.
Swym jedynym zdrowym okiem Lin spojrzała z podziwem na niewiarygodne kształty potwora, a potem na mieniące się barwami skrzydła. Jej żuwaczki zadrżały spazmatycznie i znieruchomiały. Wpadła w trans.
Usiadła na podłodze i wsparła głowociało na lewym ramieniu, wpatrując się tępo w wielką bestię. Podobnie jak Motley, zahipnotyzowany ruchomymi wzorami na skórze ćmy, zapomniała o wszystkim, zatraciła się w zdumiewającej wizji.
Isaac jęknął żałośnie i przyspieszył, idąc wciąż tyłem i desperacko wyciągając za siebie rozcapierzone dłonie.
Ćma była szybsza. Jednym pewnym ruchem długich macek przyciągnęła Lin do siebie. Wielki, ociekający śliną pysk otworzył się szeroko jak brama do królestwa śmierci. Śmierdzący zgniłą cytryną śluz polał się na twarz khepri.
Isaac w panice szukał rąk swojej kobiety, ale z pomocą lusterek nie było to łatwe. Z paszczy ćmy wysunął się cuchnący jęzor, który musnął głowoskarabeusza Lin. Isaac krzyczał raz po raz, ale nie mógł powstrzymać tego, co miało się stać.
Długi język, dobrze nasmarowany śliną, wtargnął między bezwładne żuwaczki owadziej głowy Lin i zniknął w jej wnętrzu.
Słysząc dramatyczne krzyki Isaaca, dwaj prze-tworzeni spośród pięciu uwięzionych za cielskiem Motleya wychylili się i strzelili z karabinów skałkowych. Pierwszy chybił, drugi posłał kulę w pierś ćmy, lecz nic nie wskórał, jeśli nie liczyć kropli gęstego płynu, która spłynęła po ciele bestii i jej pełnego wściekłości syku. Skałkówki nie były odpowiednią bronią na to polowanie.
Dwaj strzelcy skrzyknęli swoich towarzyszy i razem z nimi zaczęli ostrożnie, bez zbędnej gwałtowności popychać ciało swego szefa.
Isaac coraz mocniej ściskał bezwładną dłoń Lin.
Gardziel ćmy puchła i kurczyła się na przemian za każdym łykiem mentalnej strawy.
Yagharek schylił się i podniósł lampkę oliwną stojącą u podnóża wielkiej rzeźby. Zważył ją ostrożnie w lewej dłoni, a w prawej ścisnął mocniej zwinięty bicz.
– Ciągnij ją, Isaacu – zawołał.
Grimnebulin wbił palce w nadgarstek Lin, dociśniętej do piersi potwora jego niezliczonymi mackami. Ciągnął z całej siły, zaciskając zęby. Wytężając mięśnie, płakał i klął na przemian.
Yagharek cisnął kaganek w stronę głowy bestii. Szkło rozprysło się, a mgiełka łatwopalnego oleju spoczęła na pancernym karku i rozlała się nieznacznie w dół. Wraz z nią po ciele ćmy rozprzestrzeniły się płomienie.
Rozległ się przenikliwy pisk. Kończyny bestii odwróciły się i wygięły ku tyłowi, by zdławić ogień, a wielki łeb odruchowo szarpnął się ku górze. W tej samej chwili Yagharek strzelił z bicza. Gruby, czarny rzemień z dramatycznym trzaskiem owinął się wokół ciemnej skóry na szyi potwora.
Garuda szarpnął biczem z całej siły swych żylastych ramion i grzbietu. Rzemień naprężył się, a Yagharek zamarł w oczekiwaniu na kontratak.
Ogień wciąż drażnił szyję bestii, a zaciśnięty na niej bicz uniemożliwiał przełykanie i oddychanie.
Ćma szarpała wytrzymały rzemień, wydając z siebie jedynie zduszone charczenie. Jej język zaczął puchnąć i po chwili wystrzelił z szeroko otwartych ust Lin jak z procy. Żarłocznie pochłaniana świadomość wycieńczonej khepri stanęła w gardle bestii, która w panice chwyciła ciasno zwiniętą końcówkę bicza, daremnie próbując odwiązać ją lub rozerwać.
Isaac ze wszystkich sił trzymał w dłoniach wychudły nadgarstek Lin. Ciągnął mocno, nie zwracając uwagi na gwałtowny, potworny taniec duszącej się ćmy. Wreszcie kurczowo zaciśnięte kończyny rozluźniły się i puściły osłabioną khepri, by pochwycić naprężony rzemień. Isaac raz jeszcze pociągnął ku sobie Lin i tym razem oboje upadli na podłogę, próbując w pośpiechu odpełznąć od szalejącej bestii.
Szamocąc się w panice, ćma złożyła skrzydła i odwróciła się tyłem do drzwi. W tej samej sekundzie Motley ocknął się z głębokiego transu. Zatoczył się i upadł na podłogę, powoli odzyskując władzę nad własnym umysłem i ciałem. Jego ludzie przecisnęli się obok i ruszyli w stronę kłębowiska rąk, nóg i macek wirującego na środku pokoju.
Wreszcie bestia obróciła się gwałtownie na dwóch łapach, bębniąc pazurami o deski. Wyszarpnęła Yagharkowi bicz, którego szorstka rękojeść rozcięła skórę na jego dłoniach. Garuda cofnął się w stronę Derkhan, poza zasięg ostrych jak brzytwa, wirujących bezwładnie macek.
Motley odzyskał przytomność i podniósł się z podłogi. Cofnął się natychmiast i zniknął za drzwiami, na korytarzu.
– Zabijcie to przeklęte bydlę! – wrzasnął zza ściany.
Taniec wściekłej bestii nie ustawał ani na chwilę. Pięciu przetworzonych stanęło zwartą grupą w pobliżu drzwi, mierząc do przeciwnika za pomocą lusterek.
Z dysz trzech miotaczy ognia bluznęły strumienie płonącego gazu. Wszystkie dosięgły potwora. Ćma próbowała skrzeczeć przeraźliwie z bólu, czując, jak skóra skrzydeł i chityna pancerza puchną, pękają i łuszczą się płatami, ale ciasno zawinięty rzemień wciąż dławił jej szyję. Solidna dawka kwasu wystrzelonego z miotacza trafiła prosto w jej pysk. Denaturacja białka i rozpad innych składników skóry dokonały się w ciągu paru sekund. Egzoszkielet ćmy powoli przestawał istnieć.
Kwas i płomienie przeżerały także czarny rzemień bicza. Resztki wyprawionej skóry rozleciały się na wszystkie strony, gdy bestia raz jeszcze naprężyła mięśnie karku. Znowu mogła oddychać – i wyć.
Jej obłąkańczy wrzask nasilił się, gdy dopadła ją kolejna salwa ognia i kwasu. Bestia zebrała siły i na oślep rzuciła się w kierunku napastników.
Czarne błyskawice energii wystrzeliły w jej stronę z broni piątego żołnierza. Rozeszły się po powierzchni ciała, wywołując odrętwienie i paląc żywym ogniem, choć wcale nie były gorące. Ćma zawyła jeszcze głośniej, ale nie przerwała szturmu. Pędziła przed siebie jak kula ognia, ociekając żrącymi substancjami i przy każdym ruchu odsłaniając nagie, wypalone kości.