Kapitan nie odpowiedział. Załoga krzątała się w pobliżu, sprawdzając sprzęt i korygując ustawienie lusterek w hełmach. Ludzie Motleya wyglądali na twardych, zimnych i zdecydowanie mniej przestraszonych niż oficerowie milicji ćwiczący celowanie z użyciem lustra i strzelanie do tyłu, których Stem-Fulcher zostawiła piętro niżej. Pomyślała, że przedstawiciele kryminalnego podziemia mają więcej wprawy, bo stosunkowo niedawno mieli do czynienia z ćmami.
Zauważyła, że kilku bandytów jest uzbrojonych w miotacze płomieni, podobnie jak niektórzy z jej funkcjonariuszy. Mieli na plecach sztywne plecaki z olejem, który mógł wydostawać się przez ręczną dyszę pod sporym ciśnieniem. Zmodyfikowano je tak, by strzelały płynnym ogniem nie do przodu, ale wstecz.
Stem-Fulcher spojrzała dyskretnie na niezwykłych prze-tworzonych; żołnierzy przysłanych przez Motleya. Nie potrafiła określić, ile organicznego budulca pozostało pod warstwami metalu tworzącymi ich ciała. W pierwszej chwili sądziła, że ich prze-tworzenie było totalne, a żelazne płyty ukształtowano tylko z wielką starannością na podobieństwo ludzkiej muskulatury.
Wrażenie to potęgował fakt, iż nawet twarze prze-tworzonych były odlane ze stali: grube nawisy łuków brwiowych kryły pod sobą oczy z kamienia i ciemnego szkła, rzucając cień na wąskie nosy, zaciśnięte usta oraz kości policzkowe, połyskujące jak ciemny grafit. Z całą pewnością były to oblicza zaprojektowane wyłącznie ze względów estetycznych.
O tym, że ma przed sobą prze-tworzonych, a nie fantastycznie zbudowane konstrukty, Stem-Fulcher przekonała się dopiero wtedy, gdy zobaczyła tył głowy jednego z żołnierzy Motleya. Po drugiej stronie pięknego oblicza ze stali dostrzegła inną, znacznie mniej urodziwą, ludzką twarz.
Była to bodaj jedyna organiczna część ciała prze-tworzonych, osłonięta zresztą lusterkami, które niczym włosy sterczały na wspornikach wprost z metalowych połówek ich głów.
Ludzkie twarze żołnierzy obrócone były o sto osiemdziesiąt stopni względem reszty ich ciał: ramion zamienionych w pistolety i piersi z metalowych płyt oraz pięknych, stalowych twarzy. Przez cały czas ustawiali się owym blaszanym frontem do swych kolegów nieprze-tworzonych. Spacerowali korytarzami i znikali w windach, poruszając się całkowicie przekonującym odpowiednikiem ludzkiego kroku. Idąc raz za nimi, Stem-Fulcher celowo została w tyle kilka kroków, aby popatrzeć na ich ludzkie oblicza i strzelające na boki oczy prze-tworzonych. Na ich twarzach malował się wyraz skupienia, niezbędnego w przypadku nawigacji za pomocą luster.
Kobieta widziała też innych prze-tworzonych, wykonanych prościej, bardziej ekonomicznie, a przeznaczonych do tych samych zadań. Ich głowy zostały przekręcone o sto osiemdziesiąt stopni i bolesność tej zmiany, dzięki której mogli spoglądać na własne plecy, widać było w ich udręczonych oczach. Mieli na głowach hełmy z lusterkami, a ich ciała poruszały się pewnie i sprawnie, chodząc i manipulując bronią wytrenowanymi ruchami. W ich swobodnych, organicznych ruchach było coś bardziej nawet odpychającego niż w niemal kompletnej sztuczności ich mocniej prze-tworzonych towarzyszy.
Stem-Fulcher zdała sobie sprawę, że ma przed sobą żołnierzy szkolonych przez długie miesiące, ani na chwilę nie rozstających się ze swymi lustrami. Nie mogło być inaczej, skoro tak mocno zniekształcono ich ciała. „Ci ludzie zostali specjalnie zaprojektowani i stworzeni do hodowania ciem” – pomyślała. Nie mogła uwierzyć w skalę działań Motleya. „Nie zdziwię się” – dodała w duchu – „jeśli w porównaniu z tymi żołnierzami, nasi milicjanci wypadną jak amatorzy.
Zdaje się, że dobrze zrobiliśmy, zapraszając bandytów do współpracy”.
Słońce wędrowało po niebie, coraz mocniej zagęszczając powietrze nad Nowym Crobuzon. Nawet jego światło sprawiało wrażenie gęstego i żółtego jak olej kukurydziany.
Aerostaty pełzły przez słoneczną zupę, klucząc nad miejskim pejzażem dziwnym, na poły przypadkowym kursem.
*
Isaac i Derkhan stali na ulicy opodal ogrodzenia wysypiska. Mężczyzna trzymał w rękach dwie torby, a kobieta jedną. W pełnym słońcu czuli się odsłonięci, delikatni. Odwykli od pojawiania się na ulicach o takiej porze. Zapomnieli już, jak żyło się za dnia.
Próbowali jak najgłębiej wtopić się w otoczenie i z premedytacją ignorowali przechodniów.
– Dlaczego ten cholerny Yag musiał dać nogę akurat teraz? – syknął Isaac. Derkhan wzruszyła ramionami.
– Nagle stał się jakiś niespokojny – odpowiedziała i zamyśliła się chwilę. – Wiem, że to nie najlepszy moment… ale uważam, że to dość wzruszające. Przez cały czas był z nami, a jakby go nie było. Ty miałeś okazję poznać go bliżej, porozmawiać prywatnie, ty znasz… prawdziwego Yagharka… Ale dla mnie był w zasadzie nieobecnością w kształcie garudy. – Derkhan odchrząknęła i poprawiła się: – Nie, nie w kształcie garudy, i w tym cały problem. Był raczej nieobecnością w kształcie człowieka. A teraz… teraz ta pusta postać zaczyna się wypełniać. Wyczuwam, że Yagharek zaczyna chcieć robić pewne rzeczy i nie chcieć robić innych. Isaac wolno skinął głową.
– Wiem, o co ci chodzi – powiedział. – Rzeczywiście, zachodzi w nim jakaś zmiana. Mówiłem mu, żeby nie odchodził, a on zwyczajnie mnie zignorował. Z pewnością rozwija się w nim… wola… ale nie wiem, czy to dobrze.
Derkhan spojrzała na niego ciekawie.
– Podejrzewam, że przez cały czas myślisz o Lin – szepnęła powoli i ostrożnie.
Isaac odwrócił głowę. Nie odzywał się przez moment, a potem szybko przytaknął ruchem głowy.
– Zawsze – wyrzucił z siebie gwałtownie, patrząc na Derkhan z szokująco głęboką rozpaczą. – Zawsze. Ale nie mogę… nie mam czasu, żeby ją opłakiwać. Na razie.
Nieco dalej ulica, na której stali, zakręcała łagodnym łukiem i rozdzielała się w sieć ciasnych zaułków. W jednym z nich rozległ się nagle donośny, metaliczny dźwięk. Isaac i Derkhan znieruchomieli na chwilę, a potem szybko przywarli do drucianej siatki.
Ciszę przerwał czyjś szept i sekundę później zza rogu wyjrzał Lemuel.
Ujrzawszy Isaaca i Derkhan, uśmiechnął się triumfalnie i gestem nakazał im, by weszli na teren wysypiska. Odszukali dziurę, z której skorzystali poprzednim razem, rozejrzeli się, czy nikt nie patrzy i przemknęli na drugą stronę.
Szybko oddalili się od ulicy i pomaszerowali przejściem wyrytym pośród śmieci, by po chwili przycupnąć za hałdą zasłaniającą ich przed ciekawskimi z miasta. Dwie minuty później dołączył do nich Pigeon.
– Czołem – powiedział, uśmiechając się dumnie.
– Jak się dostałeś do tej ślepej uliczki? – spytał Isaac.
– Kanałami. Musieliśmy trzymać się z dala od ludzi… Z towarzystwem, które sprowadziłem, nie było tam aż tak niebezpiecznie. – Lemuel przestał się uśmiechać, kiedy rozejrzał się dookoła. – Gdzie Yagharek? – spytał.
– Uparł się, że musi gdzieś pójść. Kazałem mu zostać, ale nie chciał o tym słyszeć. Mówił, że spotka się z nami tutaj jutro o szóstej.
Lemuel zaklął z cicha.
– Dlaczego go puściłeś? Co będzie, jeśli go zwiną?
– Cholera, Lem, co miałem zrobić, na Jabbera? – warknął Grimnebulin. – Przecież na nim nie usiądę! Może to jakaś religijna sprawa, a może mistyczne głupoty rodem z Cymek? Może uznał, że wkrótce zginie i powinien pożegnać swoich cholernych przodków?! Powiedziałem mu, żeby został, a on odszedł i tyle.
– W porządku. Jego sprawa – mruknął zirytowany Lemuel. Kiedy obejrzał się przez ramię, Isaac podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył zbliżające się postacie. – To nasi pracownicy. Ja im płacę, Isaacu, a ty jesteś za to moim dłużnikiem.
Było ich trzech i wszystkie znaki wskazywały nieomylnie na to, że są awanturnikami, łotrami, jakich nie brakowało w Ragamoll, Cymek i Fellid, a może i w całym Bas-Lag. Byli odważni i niebezpieczni, nie liczyli się z prawem i moralnością, żyli dzięki własnej pomysłowości, kradnąc i zabijając, najmując się temu, kto najlepiej płacił. Przyświecały im wątpliwe zasady.
Tylko nieliczni znali konkretne rzemiosło: zajmowali się kartografią i asystowali przy wykopaliskach. Większość nie znała się na niczym poza łupieniem grobów. Byli szumowinami i często ginęli nagłą śmiercią, nim zdążyli zaimponować komukolwiek swą niewątpliwą odwagą.
Isaac i Derkhan patrzyli na nich bez entuzjazmu.
– Pozwólcie, że przedstawię – rzekł Lemuel, wskazując kolejno na przybyłych – Shadrach… Pengefinchess… i Tansell.
Awanturnicy odpowiedzieli Isaacowi i Derkhan aroganckim spojrzeniem.
Shadrach i Tansell byli ludźmi, a Pengefinchess vodyanoim. Ten pierwszy wydawał się zdecydowanie najtwardszy, z nich. Rosły i barczysty, miał na sobie dziwaczną kolekcję fragmentów pancerzy, nabijanych ćwiekami kawałków skóry oraz płaskich, kutych płytek żelaza przypiętych na ramionach, piersiach i plecach. Cały strój ociekał szlamem z miejskiej kanalizacji. Mężczyzna postanowił się odezwać, widząc badawcze spojrzenie Isaaca.
– Lemuel uprzedzał, że mogą być kłopoty – rzekł zaskakująco melodyjnym głosem. – Ubraliśmy się więc stosownie do okazji.
Za jego pasem tkwił ogromny pistolet i ciężki miecz podobny do maczety. Rękojeść broni zdobił zawiły wizerunek potwornej, rogatej głowy. Na plecach niósł masywny garłacz i czarną tarczę. W mieście zostałby aresztowany, nim uszedłby trzy kroki, toteż Isaac przestał się dziwić, że najemnicy przybyli kanałami.
Tansell był jeszcze wyższy od Shadracha, ale znacznie szczuplejszy. Jego zbroja była bardziej elegancka, wyglądała na projektowaną przez kogoś, kto miał jakie takie pojęcie o estetyce. Warstwy ciemnej skóry gotowanej w wosku ozdobiono spiralnymi motywami. Tansell był uzbrojony w niezbyt duży pistolet i smukły rapier.
– Co robimy? – spytał Pengefinchess i Isaac dopiero teraz zdał sobie sprawę, że vodyanoi jest samicą. Na pierwszy rzut oka odróżnienie płci istot tej rasy było właściwie niemożliwe, póki nie usłyszało się ich głosu lub nie zajrzało się pod przepaski biodrowe.
– No cóż… – odpowiedział, obserwując ją bacznie.
Kobieta-vodyanoi przykucnęła przed nim i odwzajemniła spojrzenie. Miała na sobie biały, obszerny, jednoczęściowy strój – niedorzecznie czysty, biorąc pod uwagę trasę, którą musiała przebyć w drodze do Griss Twist. Rękawy zaciskały się mocno wokół nadgarstków, a nogawki wokół kostek. Błoniaste dłonie i stopy były odkryte. Pengefinchess była uzbrojona w podwójnie gięty łuk i kościany nóż zatknięty za pasek, na plecach zaś miała szczelnie zamknięty kołczan. Jej brzuch opinał pas, do którego umocowana była torba z grubej, zapewne gadziej skóry. Isaac nie wiedział, co może w niej być.