Strzelec natychmiast wcisnął klawisz w ściance maszyny, by uruchomić nakręcony i zablokowany mechanizm zegarowy.
Drewniane pudełko zarzęziło i zadrżało, gdy ukryte w jego wnętrzu zwoje drutu zaczęły wirować jak dynamo, generując fale dziwnego prądu. Ciało Derkhan rozpoczęło spazmatyczny taniec, a spomiędzy jej zaciśniętych zębów raz po raz wyrywały się zdławione jęki. We włosach i między palcami trafionej kobiety pojawiły się błękitne ogniki wyładowań.
Milicjant obserwował ją uważnie, z wyczuciem operując pokrętłami żądła, by odpowiednio wyregulować natężenie strumienia energii. Nagle rozległ się głośny trzask i ciało Derkhan z hukiem rąbnęło o ścianę, by osunąć się bezwładnie na ziemię.
Drugi strzelec wyborowy posłał ostre rzutki tuż ponad krawędzią biurka, mając nadzieję, że trafi wychylającego się Lemuela. Pośrednik przypadł jednak do ziemi i żelazne kolce na drutach przemknęły nad nim. Funkcjonariusz trącił przełącznik maszyny i sznury zwinęły się posłusznie w drewnianych obudowach, gotowe do następnego strzału.
Lemuel spojrzał na leżącą bez ruchu Derkhan i zważył w dłoniach pistolety.
Widząc, co się dzieje na dole, Isaac ryknął wściekle i cisnął w stronę milicjantów kolejne naczynie z niestabilnym, taumaturgicznym roztworem. Upadło zbyt blisko, ale zawartość rozprysła się efektownie i zmieszała z rozlanym wcześniej destylatem. Podmuch reakcji posłał na deski dwóch wyjących z bólu napastników. Ich skóra zmieniła się w pergamin, a krew w atrament.
Nagle od strony drzwi rozległ się wzmocniony tubą głos burmistrza Rudguttera.
– Zaprzestańcie ataków. Bądźcie rozsądni. Nie wydostaniecie się stąd. Poddajcie się, a okażemy wam łaskę.
Rudgutter i Eliza Stem-Fulcher stali przy wejściu w otoczeniu honorowej gwardii milicyjnej. Burmistrz niezmiernie rzadko angażował się bezpośrednio w działania aparatu przymusu, lecz akcja przy ulicy Wioślarzy nie była akcją standardową. Opuściwszy żelazną tubę, zwrócił się ku Stem-Fulcher, nie kryjąc irytacji.
– Krwawa jatka, nic więcej. – Kobieta skinęła głową. – No cóż – ciągnął burmistrz – nasi milicjanci nie mogą przegrać bez względu na to, jak są nieskuteczni. Możliwe, że paru zginie, niestety, ale der Grimnebulin i jego kompani nie mają szans na ucieczkę. – Rudgutter rozejrzał się i poczuł nagłą furię, widząc ciekawskie twarze za szybami okolicznych domów. – Natychmiast wracać do zajęć! – wrzasnął, przykładając do ust tubę.
Twarze zniknęły za zasłonami. Burmistrz odwrócił się w stronę magazynu, który właśnie zadrżał w posadach.
Lemuel pozbył się specjalisty z żądłem za pomocą jednego eleganckiego, precyzyjnego strzału. Isaac cisnął ze schodów stół, strącając dwóch funkcjonariuszy próbujących wedrzeć się na górę, po czym powrócił do chymicznego bombardowania. Yagharek pomagał mu, rzucając na parter podawane przez Isaaca pojemniki z miksturami.
Mimo wszystko były to jednak daremne dowody odwagi. Oddział milicji był zbyt liczny. Szczęście Isaaca, Lemuela i Yagharka polegało na tym, że w przeciwieństwie do nich funkcjonariusze starali się nie zabijać. Grimnebulin szacował, że śmierć spotkała już co najmniej czterech intruzów; jeden zginął od kuli, jeden od uderzenia szklanym naczyniem w czaszkę, a dwaj wskutek reakcji chymiczno-taumaturgicznej. Szczęśliwa passa nie mogła jednak trwać długo. Chroniąc się za tarczami, milicjanci zaczęli otaczać Lemuela.
Isaac przyglądał się, jak konferowali przez chwilę. Wreszcie jeden z nich uniósł karabin skałkowy i wymierzył w Yagharka.
– Padnij, Yag! – zawołał uczony. – Zabiją cię!
Yagharek rzucił się na podłogę, znikając z oczu celującemu weń snajperowi.
*
Nie doszło do nagłej i efektownej manifestacji jego obecności, nie było gęsiej skórki i pokazu imponującej postaci. Pojawił się jedynie głos Tkacza, który rozbrzmiał wprost w uchu Rudguttera.
…ZWIĄZAŁEM NIEWIDZIALNE WISZĄCE NIEBIAŃSKIE DRUCIKI I WŚLIZNĄŁEM STOPY DYSKRETNIE W PSYCHICZNE ŁAJNO TYCH CO ZRYWAJĄ SIEĆ TO PRYMITYWNE ISTOTY I NIEELEGANCKIE I PONURE SZEPNIJ MI SŁÓWKO PANIE BURMISTRZU CO SIĘ DZIEJE TO MIEJSCE DRŻY…
Rudgutter zmartwiał. „Tylko tego mi brakowało”, pomyślał. Jego odpowiedź była jednak pewna.
– Tkaczu. Jak miło, że znowu nas odwiedziłeś. Stem-Fulcher spojrzała na niego ze zdziwieniem.
„Cholera, jest zbyt nieprzewidywalny” – pomyślał gniewnie burmistrz. „Nie teraz, do wszystkich diabłów, nie teraz! Idź już lepiej, ganiaj za ćmami, poluj… Dlaczego musiałeś zjawić się akurat tutaj?” Tkacz był irytujący i niebezpieczny. Rudgutter podjął skalkulowane ryzyko, prosząc go o pomoc, jednak śmiercionośna broń zawsze pozostawała śmiercionośną bronią.
Burmistrz miał wrażenie, że połączyło go z wielkim pająkiem coś w rodzaju porozumienia, o ile coś takiego w ogóle było możliwe w kontaktach z Tkaczem. Kapnellior utwierdził go w tej wierze. Jego teksturologia była niepewną nauką, ale jednak od czasu do czasu wydawała cenne owoce. Istniały już sprawdzone metody komunikacji, których Rudgutter mógł używać w razie potrzeby, by przywołać Tkacza: napisy ryte w ostrzach nożyczek i przetapiane, z pozoru przypadkowe rzeźby, które po podświetleniu od spodu ujawniały treść wiadomości na suficie… Odpowiedzi Tkacza były szybkie i nierzadko docierały jeszcze bardziej ekstrawaganckimi środkami przekazu.
Rudgutter uprzejmie poprosił Tkacza, by zajął się łowami na ćmy – oczywiście nie mógł mu rozkazywać, mógł jedynie sugerować. Pająk jednak odpowiedział pozytywnie i burmistrz pomyślał sobie (głupio i absurdalnie), że niepojęta istota na jakiś czas stała się jego agentem.
Teraz już tak nie uważał.
Odchrząknął lekko i przemówił:
– Czy wolno mi spytać, czemu zawdzięczamy to spotkanie, Tkaczu? Głos w uchu rozległ się ponownie i odbił się echem od kości czaszki.
…WEWNĄTRZ I NA ZEWNĄTRZ WŁÓKNA SĄ PODZIELONE I ZERWANE A TROP PROWADZI PRZEZ POŁACIE PAJĘCZYNY ŚWIATA GDZIE KOLORY KRWAWIĄ I ZANIKAJĄ JA ZAŚ POMKNĄŁEM POD KOPUŁĄ NIEBA I POD POWIERZCHNIĄ I ZATAŃCZYŁEM WZDŁUŻ TEGO ROZDARCIA PŁACZĄC Z ŻAŁOŚCIĄ NAD TĄ OHYDNĄ RUINĄ KTÓRA ROZRASTA SIĘ I ROZSZERZA I ROZPOCZYNA W TYM WŁAŚNIE MIEJSCU…
Rudgutter wolno skinął głową, wyławiając sens zawiłego, nie kończącego się zdania.
– Zaczęło się tutaj – przytaknął. – To jest epicentrum. To jest źródło. Niestety… – Burmistrz przemawiał z wielką ostrożnością. – Niestety, przybyłeś w nie najlepszym momencie. Jeśli pozwolisz, poproszę, byś istotnie rozpoczął swoje śledztwo właśnie tu, u źródła naszych problemów, ale… nieco później?
Stem-Fulcher obserwowała go w milczeniu i z lękiem, nasłuchując jedynie wypowiadanych na głos odpowiedzi.
Na krótką chwilę wszystkie odgłosy, także strzały, szczęk pancerzy i karabinów oraz krzyki dobiegające z magazynu, ucichły. Stem-Fulcher uchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie odezwała się. Nawet Tkacz milczał.
I wreszcie pod czaszką Rudguttera rozległ się nowy, cichy dźwięk. Burmistrz wstrzymał oddech i otworzył usta ze zdumienia. Nie miał pojęcia, skąd nagle pojawiła się w jego umyśle ta świadomość, ale po prostu wiedział, że osobliwe odgłosy mogą oznaczać tylko jedno: Tkacz przekraczał granice niezbadanych wymiarów, kierując się w stronę laboratorium Isaaca Dana der Grimnebulina.
*
Milicjanci parli w kierunku Lemuela z niezłomnym uporem. Bez skrupułów zdeptali ciało Vermishanka, triumfalnie niosąc przed sobą wielkie tarcze.
Tymczasem na piętrze Isaac i Yagharek nie mieli już chymicznej amunicji. Uczony z krzykiem zrzucał na dół ciężkie krzesła, kawały drewna opałowego i śmieci na głowy milicjantów, którzy bronili się przed nimi z łatwością.
Derkhan wciąż leżała nieruchomo jak Lublamai, spoczywający w błogiej nieświadomości na łóżku w kącie mieszkania Isaaca.
Lemuel wrzasnął desperacko i rzucił w stronę napastników ostatnią garść prochu strzelniczego, po czym drżącymi rękami sięgnął po krzesiwo, ale milicjanci już byli przy nim, już uderzali pałkami. Zaraz potem pojawił się strzelec z żądłem i jego wirującymi, kolczastymi końcówkami.
Powietrze w środkowej części magazynu zawibrowało nagle w przedziwny sposób.
Dwaj milicjanci, którzy pierwsi zauważyli ten fenomen, zamarli w bezruchu. Isaac i Yagharek, dźwigający wielką ławę z zamiarem ciśnięcia jej w stronę atakujących, także spostrzegli zaskakujące zjawisko i zatrzymali się, by przyjrzeć się uważniej.
Pośrodku pustki, w centralnej części sali, na podobieństwo dziwnego kwiatu wykwitła znienacka plama organicznej ciemności. Rozszerzała się i nabierała materialnej treści ze zwierzęcą łatwością, z jaką przeciąga się senny kot. Otwierała się i materializowała, by przybrać postać wielkiego, segmentowanego ciała. Po chwili była już pająkiem, emanującym siłą i wysysającym z powietrza resztki światła.
Była Tkaczem.
Yagharek i Isaac wypuścili ławę z rąk dokładnie w tej samej sekundzie.
Milicjanci przestali katować Lemuela i odwrócili się, zaalarmowani nagłą zmianą w powietrzu.
Wszyscy znieruchomieli, w głębokim szoku wpatrując się w przybysza.
Tkacz zaistniał w rzeczywistej przestrzeni dokładnie nad dwoma drżącymi funkcjonariuszami. Obaj krzyknęli cicho ze strachu. Jeden wypuścił szablę ze zmartwiałej dłoni, a drugi – bardziej odważnie, ale równie bezcelowo – uniósł pistolet gwałtownie trzęsącą się ręką.
Tkacz zwiesił głowę, by przyjrzeć się dwóm mężczyznom. Uniósł dwie ludzkie dłonie i delikatnie opuścił je na głowy zmartwiałych milicjantów. Poklepał je tak, jak klepie się posłusznego psa.
Potem uniósł ręce wyżej, wskazując na platformę, na której stali nieruchomo Yagharek i Isaac. W kompletnej ciszy rozległa się nagle nieustająca, nieziemska pieśń wielkiego pająka.
…NA GÓRZE NA WĄSKIM BALKONIE TO ONA SIĘ ONA SIĘ NARODZIŁA TA KRĘPA I MAŁA JAK KCIUK POKRĘCONA KARŁOWATA NIEZDROWA KTÓRA UWOLNIŁA WSPÓŁBRACI I ZŁAMAŁA PIECZĘĆ SWEGO CAŁUNU BY WYRWAĆ SIĘ NA SWOBODĘ A JA CZUJĘ TAM RESZTKI JEJ ŚNIADANIA OCH JAK PODOBA MI SIĘ TA SIEĆ JEJ SPLOT JEST TAK ZAWIŁY I DELIKATNY CHOĆ ROZERWANY PRZEZ TĘ KTÓRA WIRUJE Z TAKĄ ENERGIĄ I NAIWNĄ PEWNOŚCIĄ…