Yagharek stał o krok od krawędzi i co kilka sekund wychylał się poza nią, czekając, aż napastnicy znajdą się w zasięgu jego bicza. Isaac podpełzł i wyjrzał ponad brzegiem platformy dachu. Milicjanci byli coraz bliżej. Poruszali się znacznie ostrożniej i starannie szukali kryjówek, ale ich wspinaczka wciąż była zaskakująco szybka.
Uczony wymierzył i strzelił. Kula uderzyła w dachówkę i z dramatycznym hukiem obsypała najbliższego milicjanta deszczem odłamków.
– Niech to diabli – warknął Isaac i cofnął się, by ponownie nabić pistolet.
Pomału ogarniało go przekonanie o nieuchronności porażki. Zbyt wielu było przeciwników i stanowczo zbyt szybko zbliżali się do najwyższej platformy dachu. Jasne było, że jeżeli większość z nich dotrze na szczyt, wynik walki będzie przesądzony. Gdyby Tkacz przyszedł renegatom z pomocą, przynęta na ćmy przestałaby istnieć, a wtedy bestie kolejny raz uniknęłyby pułapki. Isaac wiedział, że być może uda się wyeliminować z walki jednego, dwóch czy trzech funkcjonariuszy, ale szanse ucieczki były praktycznie zerowe.
Andrej szarpał się coraz gwałtowniej, wyprężając plecy i ze wszystkich sił próbując zerwać więzy. Isaac czuł ból między oczami, obserwując potężny słup energii, który wznosił się wysoko w eter. Sterowce były coraz bliżej.
Grimnebulin skrzywił się z niechęcią i raz jeszcze spojrzał w dół. Na niższych, dalszych poziomach dachowego krajobrazu włóczędzy i pijacy wypełzali ze wszystkich dziur, uciekając jak spłoszone zwierzęta.
Yagharek zakrakał znienacka jak wrona i wskazał na coś czubkiem noża.
Za plecami milicjantów, na płaskim dachu, z którego rozpoczęli wspinaczkę, pojawiła się zakapturzona postać. Wychynęła złowieszczo z mroku jak eidolon, niszczący byt powstały nagle z pustki.
Mokry płaszcz nieznajomego lśnił ciemną, butelkową zielenią.
Wysunięte spod niego ramię bluznęło ogniem i rozległ się huk wystrzału, niemal natychmiast powtórzony trzy, cztery, pięć razy. W połowie stromizny Isaac spostrzegł milicjanta, który wyprężył się nagle i odpadł od ściany, by organiczną kaskadą mięsa i kości runąć w dół. Zanim uderzył o beton, dwaj następni podzielili jego los. Jeden z pewnością był martwy – krew rozlewała się spod jego nieruchomego ciała, tworząc wielką kałużę rozwodnioną deszczem. Drugi zsunął się nieco po stromym zboczu z dachówek, z przeraźliwym krzykiem przyciskając dłoń do przestrzelonych żeber.
Isaac patrzył na to wszystko w głębokim szoku.
– Co to ma, kurwa, znaczyć?! – ryknął. – Co się dzieje?! Nieznany dobroczyńca zdążył już cofnąć się o parę kroków, w plamę cienia, i najwyraźniej manipulował przy broni.
Milicjanci przytuleni do spadzistej połaci zamarli w bezruchu. Nieliczni próbowali wykrzykiwać rozkazy, inni wymieniali tylko spojrzenia, zdezorientowani i sparaliżowani lękiem.
Derkhan wpatrywała się w ciemność w osłupieniu, ale i z nadzieją.
– Niech cię bóg błogosławi! – krzyknęła w stronę nieznajomego. Jeszcze raz strzeliła z pistoletu trzymanego w lewej dłoni, ale tym razem kula przeleciała nad głowami funkcjonariuszy, nie czyniąc im krzywdy, po czym z głuchym łupnięciem utkwiła w murze.
Trzydzieści stóp niżej ranny mężczyzna wrzeszczał wniebogłosy, daremnie usiłując ściągnąć maskę zakrywającą jego twarz.
Oddział poszedł w rozsypkę. Tylko jeden milicjant przycupnął za ceglanym wykuszem i uniósł karabin, mierząc w stronę plamy cienia, w której zniknął nieznajomy. Kilku zaczęło zsuwać się w dół, by skrócić dystans do nowego przeciwnika. Paru zostało na wysokościach, by ze zdwojoną energią piąć się w górę.
Kiedy dwie grupki milicjantów poruszały się w dół i w górę stromizny, ciemna postać ponownie wynurzyła się z mroku, aby użyć swej szybkostrzelnej broni. „Musi mieć jakiś samopowtarzalny pistolet” – pomyślał zdumiony Isaac, z duszą na ramieniu obserwując, jak kolejni dwaj funkcjonariusze odrywają się od ściany tuż pod nim i z okrzykami trwogi koziołkują w dół.
Nagle zdał sobie sprawę, że nieznajomy nie strzela do tych, którzy zsuwali się w jego stronę, lecz koncentruje ogień na tych, którzy kontynuowali wspinaczkę i zagrażali już najwyżej położonej platformie. Przybysz w zielonym płaszczu starannie wybierał cele i strącał je z podziwu godną skutecznością, nie zważając na to, że sam z każdą chwilą naraża się na większe niebezpieczeństwo.
Wkrótce wszyscy milicjanci, którzy pozostali przy życiu na dachówkowym stoku, spoczywali nieruchomo, zbyt przerażeni, by posuwać się w dół lub w górę. Tylko ci, którzy wcześniej zeszli na niższy poziom dachów, biegli w chaotycznym szyku ku zabójcy ukrytemu w ciemności.
Po chwili jednak Isaac zauważył, że najodważniejsi z funkcjonariuszy ponownie podejmują wspinaczkę. Strzelił i udało mu się oszołomić jednego z nich, ale kula nie spenetrowała grubego pancerza. Derkhan także wypaliła i snajper mierzący w stronę nieznajomego z wrzaskiem zsunął się w dół.
Isaac w pośpiechu nabijał pistolet. Spojrzał przelotnie na pracującą nieprzerwanie maszynerię i na Andreja skulonego pod ścianą. Starzec trząsł się cały, a jego twarz ociekała śliną. Grimnebulin spojrzał na ciemne niebo, wędrując wzrokiem za kolumną coraz potężniejszych fal, bijącą w nie nieustannie. „Prędzej” – pomyślał błagalnie. „No, lećcie prędzej”. Przeładowawszy broń, wychylił się za krawędź dachu, by wypatrzyć w ciemności niespodziewanego i tajemniczego sprzymierzeńca.
Omal nie krzyknął ze strachu, kiedy zobaczył czterech opancerzonych i uzbrojonych po zęby milicjantów, biegnących w stronę kryjówki nieznajomego.
Niejasny kształt wynurzył się nagle z mroku i z dużą szybkością przemknął między plamami cienia, z łatwością ściągając na siebie ogień pancernych. Po krótkiej kanonadzie karabiny i pistolety milicjantów były puste. Gdy przyklęknęli w pośpiechu, by nasypać prochu i wsunąć kule do uf, z mroku wystąpiła ku nim postać w płaszczu. Szła śmiało i zatrzymała się o kilka kroków przed bezbronnymi funkcjonariuszami.
Isaac nie widział nieznajomego zbyt dobrze: jego sylwetka była oświetlona jedynie skąpym blaskiem flogistonowej lampy, a twarz zwrócona ku zaskoczonym milicjantom. Na mokrym płaszczu widać było liczne rozdarcia i łaty. Isaac dostrzegł też krótki i gruby pistolet w lewej dłoni tajemniczego wybawiciela. Nagle w stronę nieruchomych stróżów prawa wysunęło się coś, co było przedłużeniem prawego ramienia nieznajomego. Isaac nie widział zbyt dobrze, co to takiego; zobaczył dopiero wtedy, kiedy zmrużył oczy, a mężczyzna uniósł nieco rękę i zsunął rękaw, odsłaniając poszarpane płaszczyzny kończyny.
Wielkie, zębate ostrza otworzyły się wolno i zamknęły jak monstrualne nożyce. Guzłowata chityna wyrastająca wprost z łokcia nieznajomego błyszczała na powierzchni masywnych szczypiec, podobnych do rozchylających się łapczywie szczęk.
Prawe ramię prze-tworzonego zostało bowiem zastąpione kleszczami modliszki.
Isaac i Derkhan w tej samej sekundzie wzięli głęboki wdech i wykrzyknęli jego imię: „Jack Pół-Pacierza!”
Jack Pół-Pacierza, Uciekinier, Przywódca Wolnych Prze-tworzonych, Człowiek-Modliszka, zrobił krok w stronę czterech milicjantów.
W pośpiechu manipulując przy zatrzaskach, stróże prawa z Nowego Crobuzon mocowali na lufach karabinów błyszczące bagnety.
Pół-Pacierza skoczył w ich stronę z szybkością i gracją tancerza baletu, w locie zaciskając ostrza prze-tworzonej kończyny, by wycofać się w ułamku sekundy. Jeden z funkcjonariuszy upadł na beton jak rażony gromem. Krew buchająca z jego rozciętego gardła wypełniła maskę.
Jack Pół-Pacierza oddalił się i zniknął gdzieś na granicy cienia.
Uwagę Isaaca przykuł teraz milicjant, którego hełm pojawił się w otworze okna dachowego, ledwie pięć stóp poniżej granicy najwyższego dachu. Strzelił do niego zbyt szybko i niecelnie, lecz w tej samej chwili coś przemknęło nad jego głową i z wielką siłą huknęło o metalowy pancerz. Funkcjonariusz zwinął się z bólu i zniknął z pola widzenia, szykując się do następnego ataku. Yagharek z biczem w garści pozostał przy Isaacu, gotów uderzyć ponownie.
– Prędzej! Prędzej! – krzyknął uczony, z nadzieją spoglądając w niebo.
Sylwety rozpędzonych sterowców rysowały się na niebie coraz potężniej, maszyny obniżały lot, jakby sposobiły się do szturmu z powietrza. Pół-Pacierza znowu tańczył wokół napastników, dezorientując ich skutecznie, tnąc bez litości i umykając w cień. Derkhan pokrzykiwała buntowniczo za każdym strzałem, który oddawała w kierunku milicjantów. Yagharek patrolował obrzeża dachu, z nożem i biczem w drżących rękach. Niedobitki oddziału wspinały się jeszcze po stromej ścianie, ale coraz wolniej i bez przekonania, z lękiem czekając na wsparcie, które nie nadchodziło.
Monolog Tkacza zaczął przybierać na sile. Z szeptu słyszalnego gdzieś w zakamarkach umysłów zmienił się w głos przenikający ciało i kości, bez reszty wypełniający świadomość.
…TO ONI TAK TO ONI CI NIEZNOŚNI NISZCZYCIELE TE ZMĘCZONE WZORZYSTE WAMPIRY PRZEZ KTÓRE KRWAWI DO SUCHA PEJZAŻ SIECI TO ONE TO ONE NADLATUJĄ ZE ŚWISTEM DO NIESKOŃCZONEGO ŹRÓDŁA DO WIRU DO ROGU OBFITOŚCI POŻYWIENIA I SĄ NIEOSTROŻNE A BOGATA STRAWA ZASZKODZI ICH PODNIEBIENIOM…
Isaac zadarł głowę i krzyk uwiązł mu w gardle. Usłyszał łopot skrzydeł i poczuł na twarzy powiew wzburzonego powietrza. Nieskończony snop fal, wciąż narastająca parodia psychicznej emanacji, która przenikała go na wskroś, nie przestała przybierać na sile, gdy ów daleki dźwięk zaczął przybliżać się do ziemi, oscylując na granicy materialnego świata i ulotnego eteru.
Błyszczący pancerz ślizgał się pośród prądów powietrznych, a ruchome labirynty ciemnych barw zmieniały się gwałtownie na połaciach wielkich, zmiennokształtnych skrzydeł. Wielokrotnie zgięte kończyny i ostre, organiczne kolce drżały z podniecenia.
Nad gmachem dworca pojawiła się pierwsza wygłodzona i odurzona ćma.
Ciężkie, segmentowane ciało szybowało w dół spiralnym torem wokół kolumny eteru rozpalonego emanacją pseudoumysłu, jakby beztrosko sunęło po gigantycznej zjeżdżalni. Język ćmy ani na chwilę nie pozostawał w bezruchu, łapczywie chłonąc każdą cząstkę odurzającego, psychicznego likieru.