Isaac czuł się tak, jakby dziąsła zaczynały mu gnić, a zęby próbowały wyrwać się ze szczęk na wolność.
Zachwycony Tkacz kontynuował swój taniec.
Gigantyczna wiązka fal przecinała eter. Słup energii rósł stale; sztucznie stworzona, oszukańcza świadomość puchła w zastraszającym tempie, niemożliwa i wszechobecna zarazem, jak jaźń nieistniejącego boga.
W całym Nowym Crobuzon ponad dziewięciuset najlepszych łączników i taumaturgów przerwało nagle swe zajęcia i spojrzało w stronę dzielnicy Crow. Na ich twarzach malowały się zdziwienie i strach. Najbardziej wrażliwi chwytali się za głowy i zawodzili z niepojętego bólu.
Dwustu siedmiu zaczęło trajkotać bez sensu, mieszając słowa numerycznego kodu z niezrozumiałą, bogatą w formie poezją. Stu pięćdziesięciu pięciu dostało nagłego i potężnego krwotoku z nosa. W dwóch przypadkach krwawienia nie udało się powstrzymać – dotknięci niewyjaśnioną przypadłością taumaturgowie zmarli.
Ci, którzy pracowali dla rządu – a było ich jedenastu – w szaleńczym pędzie wybiegli ze swego laboratorium na szczycie Szpikulca i pognali prosto do gabinetu Elizy Stem-Fulcher, daremnie usiłując powstrzymać chusteczkami krwotoki z nosów i uszu.
– Dworzec Perdido! – Tylko tyle zrozumiałych słów zdołali wykrztusić, mamrocząc jak banda idiotów. Z głęboką frustracją potrząsali przy tym sekretarzem spraw wewnętrznych i burmistrzem, który gościł właśnie w biurze Stem-Fulcher, znacząc ich nienaganne stroje kroplami krwi.
– Dworzec Perdido!
*
Wysoko, nad szerokimi i pustymi ulicami Chnum, między strzelistymi łukami świątyń Tar Wedge, ponad lustrem rzeki opodal Howl Barrow, a także nad żałosnymi slumsami Stoneshell szybowały wielkie ciała o skomplikowanej budowie.
Leniwie pracując skrzydłami i wywieszając ociekające śliną języki, ćmy szukały zdobyczy.
Były głodne, gotowe nasycić się i raz jeszcze zanurzyć się w ekstazie rozmnażania. Najpierw jednak czekało je polowanie.
Nagle cztery bestie – patrolujące różne rejony miasta, odległe o wiele mil – absolutnie symultanicznym ruchem odwróciły głowy w stronę pewnego miejsca.
Wyhamowały lot, bijąc potężnymi skrzydłami, i nieomalże zawisły w powietrzu. Cztery mokre jęzory wysunęły się na całą długość, powiewając na wietrze.
W oddali, nad horyzontem pobłyskującym tysiącami brudnych świateł miasta, u podnóża wielkiego masywu z cegieł i betonu w niebo wzbijała się olbrzymia kolumna. Bestie chłonęły jej smak, wyczuwając, że z każdą chwilą emanacja potężnieje. Kiedy zaciągnęły się aromatem o niepojętej mocy, rozchodzącym się w eterze na wszystkie strony, radośnie zatrzepotały skrzydłami.
Inne smaki czy zapachy miasta przestały dla nich istnieć. Aromat, który zdominował eter, ze zdumiewającą szybkością wprawił ćmy w stan ekstatycznego uniesienia.
Jedna po drugiej bestie przerwały nocną ciszę głośnym klekotem głodnych, żarłocznych paszczęk.
A potem, z szaleńczym łopotem skrzydeł, cztery wygłodniałe ćmy pognały z czterech stron świata w kierunku serca miasta, złowieszczo obniżając lot w miarę zbliżania się do żerowiska.
Światełka na małej konsoli zamigotały gwałtownie. Isaac przysunął się bliżej niej, pochylony, jakby mógł w ten sposób oddalić się nieco od słupa energii unoszącego się nad drżącą czaszką Andreja. Starzec nie przestawał wić się w agonalnym bólu.
Grimnebulin starał się konsekwentnie nie patrzeć w jego stronę. Wbił wzrok w niepozorną konsolę, próbując rozszyfrować komunikat migających diod.
– Zdaje się, że to Rada Konstruktów – zawołał, przekrzykując bębnienie deszczu. – Wysyła instrukcje, próbując obejść przerywacz, ale moim zdaniem nic nie wskóra. Moje zabezpieczenia są zbyt proste – wyjaśnił, dotykając czarnej obudowy. – Tu po prostu nie ma czego kontrolować – dodał, wyobrażając sobie walkę toczącą się teraz w mikrokosmosie miedzianych obwodów i rur.
Spojrzał w górę.
Tkacz ignorował wszystko i wszystkich, czubkami odnóży wybijając na mokrym dachu skomplikowany rytm. Jego ciche słowa zlewały się teraz w jedno; brzmiały jak mormorando.
Derkhan z rozpaczą wpatrywała się w Andreja. Raz po raz kiwała głową w przód i w tył, jakby kołysała się na falach. Jej usta poruszały się bezgłośnie. „Tylko nie umieraj” – pomyślał błagalnie Isaac, spoglądając ukradkiem na zrujnowane chorobą ciało starca i na jego twarz, coraz mocniej wykrzywioną cierpieniem. „Jeszcze nie możesz odejść, musisz wytrzymać dłużej”.
Yagharek stał nieruchomo, aż wreszcie gwałtownie uniósł rękę i wskazał na daleki rejon nieba.
– Zmieniły kurs – oznajmił chrapliwie. Isaac zadarł głowę i podążył wzrokiem za spojrzeniem garudy.
W oddali, mniej więcej w połowie drogi do granic miasta, trzy wielkie sterowce wykonywały jednoczesny zwrot. Ludzkie oczy ledwie były w stanie wyłowić z mroku nieco ciemniejsze od nieba sylwety, oznakowane jedynie słabymi światłami pozycyjnymi. Jasne było jednak to, że aerostaty zaprzestały podniebnej włóczęgi przypadkowym kursem i pełną mocą maszyn kierowały się w stronę Dworca Perdido.
– Lecą prosto na nas – mruknął Isaac. Nie czuł strachu, a jedynie napięcie i coś w rodzaju dziwnego smutku. – Zbliżają się. Niech to szlag! Mamy nie więcej niż dziesięć, piętnaście minut, zanim tu dotrą. Miejmy nadzieję, że ćmy będą szybsze…
– Nie, nie – przerwał mu Yagharek. Gwałtownie potrząsając głową i szybko poruszając rękami, uciszał pozostałych. Isaac i Derkhan zamarli w bezruchu. Tkacz kontynuował swój szalony monolog, ale szmer jego głosu był ledwie słyszalny. Grimnebulin żarliwie modlił się w duchu, by wielki pająk nie znudził się swoją rolą i nie zniknął. Skomplikowana aparatura, stworzona przez nią symulacja umysłu i cały kryzys towarzyszący operacji – wszystko to nie byłoby warte funta kłaków.
Strumień energii generowany przez maszyny zdawał się rosnąć w nieskończoność i rozrywał przestrzeń na strzępy z taką łatwością, z jaką nóż przecina skórę.
Yagharek w napięciu wsłuchiwał się w szum deszczu.
– Zbliżają się ludzie – odezwał się wreszcie. – Są na tamtym dachu. – Wytrenowanym ruchem prawej ręki garuda wyciągnął zza pasa bicz, w lewej zaś zatańczył długi i ostry nóż. W mgnieniu oka okaleczony człowiek-ptak przeistoczył się znowu w wojownika i łowcę.
Isaac wstał i wyciągnął zza paska pistolet skałkowy. Pospiesznie sprawdził, czy lufa jest czysta, i wysypał na panewkę odrobinę prochu, starając się osłaniać ją przed deszczem. Po omacku wypuścił z dłoni rożek z prochem i wydobył kulę z wiszącej obok sakiewki. Ze zdziwieniem zauważył, że rytm jego serca przyspieszył tylko nieznacznie.
Kątem oka spostrzegł Derkhan, także sposobiącą się do walki. Kobieta z zimną obojętnością sprawdzała oba swe pistolety.
Na płaskowyżu pobliskiego dachu, leżącego o czterdzieści stóp niżej, pojawił się mały oddział ciemno odzianych postaci. Napastnicy w biegu rozglądali się niespokojnie, potrząsając pikami i karabinami. Było ich nie więcej niż dwunastu. Wszyscy ukrywali twarze za odbijającymi światło przyłbicami hełmów. Ich segmentowane pancerze, ozdobione milicyjnymi insygniami, klekotały cicho i rytmicznie. Zbrojni rozproszyli się sprawnie po sąsiednich dachach, rozwijając tyralierę w taki sposób, by zaatakować z dwóch stron jednocześnie.
– Słodki Jabberze – jęknął Isaac, z trudem przełykając ślinę. – Jesteśmy udupieni!
„Pięć minut” – pomyślał z rozpaczą. „Tylko tyle nam trzeba. Pieprzone ćmy na pewno nie oprą się pokusie, na pewno już tu lecą… Nie mogliście poczekać chociaż chwilę?!”
Sterowce także skracały dystans, zbliżały się majestatycznie i nieuchronnie.
Milicjanci dotarli już do stromizny krytej dachówkami, która oddzielała ich od ostatniego tarasu. Rozpłaszczeni na ceramicznej połaci, wspinali się ostrożnie, ale i szybko. Fachowo wykorzystywali ochronę, którą dawały im kominy i wykusze w dachu. Isaac cofnął się nieco i stracił ich z oczu.
Tkacz tymczasem wodził palcem wskazującym po kałuży rozlanej na betonie, pozostawiając suchy ślad układający się w kształt kwiatów i pejzaży. Ani na chwilę nie przestawał szeptać. Ciało Andreja drgało spazmatycznie w rytmie przepływających przez nie prądów. Jego oczy denerwująco otwierały się i zamykały.
– Kurwa! – wrzasnął Isaac z rozpaczy i wściekłości.
– Zamknij się i walcz – warknęła Derkhan. Położyła się na mokrym podłożu i ostrożnie wyjrzała poza krawędź dachu. Świetnie wyszkoleni milicjanci byli już niepokojąco blisko. Wymierzyła uważnie i strzeliła z pistoletu trzymanego w lewej dłoni.
Wydawało się, że szum deszczu stłumił huk eksplodującego prochu. Najbliżej znajdujący się funkcjonariusz, który miał za sobą już ponad połowę dachówkowej stromizny, zachwiał się, gdy kula uderzyła w jego opancerzoną pierś. Przez moment balansował niebezpiecznie, podparty tylko jedną nogą, ale odzyskał równowagę. Kiedy opanował strach na tyle, by móc ruszyć dalej, Derkhan wypaliła z drugiego pistoletu.
Tym razem lustrzana przyłbica milicjanta pękła na drobne kawałki. Chmura gorącego mięsa bryznęła z tylnej głowy jego czaszki. Na twarzy, widocznej tylko przez ułamek sekundy wśród zakrwawionych okruchów szkła, malowało się bezbrzeżne zdumienie. Tuż pod prawym okiem wykwitła jaskrawoczerwona dziura. Przez moment funkcjonariusz wyglądał jak wyczynowy sportowiec wykonujący tyłem skok do wody. Eleganckim łukiem przeleciał dwadzieścia stóp i z mniej eleganckim łomotem zwalił się na twardy beton u podnóża stromizny.
Derkhan wrzasnęła triumfalnie, a jej z początku nieartykułowany okrzyk przerodził się w słowa: „Zdychaj, bydlaku!” Szybko przykucnęła za krawędzią dachu, gdy odpowiedziała jej kanonada i kule zaczęły z hukiem wbijać się w cegły tuż obok niej.
Isaac opadł na kolana tuż przy dziennikarce i spojrzał na nią z ukosa. W strugach deszczu trudno było o pewność, ale miał wrażenie, że Derkhan szlochała ze złości. Odsunąwszy się jeszcze dalej od krawędzi dachu, energicznie ładowała broń. Wreszcie zerknęła na Isaaca i zauważyła jego zdziwione spojrzenie.
– Rób coś! – krzyknęła gniewnie.