…pomału… zgodzili się wreszcie. Wszyscy gospodarze łapowżerców – oprócz psa – unieśli ramiona zbrojne w skałkowe pistolety. Poszybowali wolno, cierpliwie szukając w atmosferze drobin świadomości zbiegłych ciem.
Resztki strawionych snów tworzyły nad Nowym Crobuzon spiralny ślad, zbaczający nieco ku niebu nad Spit Hearth, potem do Sheck i dalej na południe od Smoły, do Riverskin.
W pewnej chwili, lecąc łukiem ku zachodowi, łapowżercy wyczuli silną emanację psychicznych fal z Griss Twist. Przez moment byli zdezorientowani. Krążyli w miejscu, badając zmarszczki w eterze, ale dość szybko przekonali się, że muszą one być tworem ludzkiego umysłu,
…jakiś taumaturg… zasygnalizował jeden z lewych.
…nie nasza sprawa… zgodzili się pozostali. Szlachetni dali znak prawym, że mają kontynuować lot napowietrznym śladem bestii. Pięć dziwacznych par przemknęło jak kłęby kurzu nad liną milicyjnej kolejki. Lewi rozglądali się niespokojnie na boki, przeszukując puste niebo.
I nagle wyczuli gwałtowny wzrost stężenia obcych wydzielin. Napięcie powierzchniowe psychosfery wzrosło niespodziewanie, a wici ohydnego, niezrozumiałego głodu przesączały się przez jej pory. Eter był aż gęsty od wydzielin niepojętych, obcych umysłów.
Lewi znieruchomieli na moment, zaskoczeni i wystraszeni tak szybką i szokującą zmianą. Podskoczyli na grzbietach swych „wierzchowców”, a połączenie, które utrzymywali z nimi bez przerwy, posłużyło niespodziewanie do przekazania potężnych emocji. Prawi zadrżeli, czując przerażenie swych przełożonych.
Lot pięciu par stał się nagle chaotyczny. Łapowżercy zataczali się w powietrzu, łamiąc formację.
…zbliża się… zawołał jeden z lewych. Odpowiedział mu chór przerażonych myśli.
Prawi z największym trudem odzyskali kontrolę nad lotem swych żywicieli i pasażerów.
Z jednoczesnym uderzeniem potężnych skrzydeł pięć ciemnych kształtów wystrzeliło z zacisznej niszy między gęsto upakowanymi dachami Riverskin. Łopot skórzastych połaci rozbrzmiewał w kilku wymiarach jednocześnie i bez trudu przedzierał się przez letnie powietrze aż do wysoko położonego miejsca, w którym zygzakowały pary zdezorientowanych łapowżerców.
Lewy-pies dostrzegł w dole zarys ogromnych skrzydeł. Pozwolił sobie na wysłanie kolejnego impulsu lęku i natychmiast poczuł, że prawy-Rescue odbiera go jako falę mdłości. Z wielkim trudem zapanował nad sobą i nad emocjami, którymi emanował.
…lewi razem… zawołał i polecił prawemu jak najszybciej zwiększyć pułap lotu.
Prawi zwarli szyk. Lecieli szeregiem, wzajemnie dodając sobie otuchy i starając się tym razem zachować bezwzględną dyscyplinę. Zupełnie niespodziewanie stali się myśliwską eskadrą – pięciu ślepych prawych pochyliło głowy, szykując usta do ślinostrzału. Lewi w skupieniu obserwowali przestrzeń we wstecznych lusterkach, twarze kierując ku gwiazdom. Zwierciadła pokazywały obraz z dołu: mroczną panoramę miasta z szaloną mozaiką dachówek, szklanych kopuł i wijących się między nimi uliczek.
Pokazywały też ćmy zbliżające się z zapierającą dech w piersiach prędkością.
…jak nas wyczuwają?… zasygnalizował nerwowo jeden z lewych. Wszyscy łapowżercy blokowali pory swych umysłów najlepiej, jak potrafili. Nie spodziewali się pułapki… Jak to się stało, że tak szybko stracili inicjatywę?
Dopiero gdy ćmy znalazły się dość blisko, przekonali się, że ich obecność nie została odkryta.
Największa z bestii, prowadząca nierówną, klinową formację, spowita była dziwnym, połyskującym obłokiem. Z daleka widać było, że ćma używa jednocześnie całego arsenału swej śmiercionośnej broni: kolczastych macek, kończyn porośniętych kostnymi wypustkami oraz potężnych, zębatych szczęk, które raz po raz ze świstem cięły powietrze.
Wydawało się, że walczy z widmem. Jej przeciwnik to znikał, to znów pojawiał się w realnej przestrzeni, a jego kształt był zmienny jak obłok dymu. Raz był twardy, materialny, a raz nieuchwytny jak cień. Mógłby śmiało stać się bohaterem koszmaru arachnofoba, posiadał jednak właściwość niedostępną innym pająkom: przeskakiwał między realnymi i nierealnymi światami, raz po raz tnąc ćmy chitynowymi lancetami swych kończyn.
…Tkacz!… zawołał jeden z lewych. Prawi natychmiast odebrali rozkaz od swych przełożonych: zwolnili tempo akrobatycznej ewakuacji i nawrócili.
Pozostałe ćmy krążyły wokół walczącej bestii, próbując jakoś jej pomóc. Nadlatywały na zmianę, według trudnego do rozszyfrowania harmonogramu. Kiedy tylko Tkacz pojawiał się w realnej przestrzeni, atakowały go, rozcinając twardy pancerz i wypuszczając strumienie posoki. Mimo odniesionych ran Tkacz jak szalony wyrywał potężne kawały tkanki z krwawiącego na potęgę ciała broniącej się zaciekle istoty.
Ćma i pająk wymieniali ciosy w niewiarygodnym tempie; uderzenia i riposty następowały zbyt szybko, by ktokolwiek mógł je wyraźnie zobaczyć.
Unosząc się coraz wyżej, ćmy przebiły całun koszmarów spowijający miasto. Osiągnęły ten pułap, na którym chwilę wcześniej potężna emanacja czyjegoś umysłu tak bardzo zdezorientowała łapowżerców.
Teraz stało się jasne, że ćmy wyczuwają już ich obecność. Zwarta formacja skrzydlatych istot rozpadła się nagle, gdy jedna z nich, najsłabsza i nieprawidłowo zbudowana, zawróciła nagle i poszybowała samotnie, z wywieszonym jęzorem.
Długi i gruby pas mięsa drżał na wietrze, ociekając śliną kapiącą z paszczy.
Najmłodsza ćma leciała zawiłym kursem, jak lunatyk podążając za niewidzialnym tropem. Okrążyła Tkacza i jego łup, zawahała się na moment, a potem zanurkowała z lekkim wychyleniem ku wschodowi – w stronę Griss Twist.
Pozostałe cztery bestie były wyraźnie zaskoczone postępkiem kalekiego pobratymca. Rozdzieliły się, kręcąc łbami na wszystkie strony i zacięcie skanując przestrzeń ruchliwymi czułkami.
Równie zaskoczeni lewi kazali prawym wyhamować.
…teraz!… wrzasnął jeden z nich …ten jest zdezorientowany i skupiony na walce! atakujmy razem z Tkaczem!…
Pozostali szlachetni wahali się bezradnie.
…przygotuj się do ślinostrzału… zwrócił się władczym tonem łapowżerca-pies do łapowżercy-Rescue.
Ćmy zataczały coraz szersze kręgi wokół walczącej pary, obracając się w powietrzu w poszukiwaniu nowych przeciwników. Lewi krzyczeli jeden przez drugiego.
…atakować!… darł się jeden z nich, pasożyt żerujący na ciele chudego urzędnika. W jego głosie słychać było paniczny lęk …atakować!…
Stara kobieta przyspieszyła nagle, gdy strach jej lewego udzielił się prawemu z ogromną mocą. W tej samej chwili jedna z ciem zawisła nieruchomo w powietrzu, by stawić czoło pierwszej nadlatującej parze łapowżerców i ich żywicieli.
Dwie inne bestie przypuściły wspólny atak na Tkacza. Jedna z nich wbiła długą, kostną lancę w wydęty odwłok pająka. Zraniony Tkacz cofnął się gwałtownie i w tej samej chwili druga ćma złapała jego szyję swą macką jak lassem. Olbrzymi pająk próbował schronić się w innym wymiarze, ale macka trzymała mocno: zacisnęła się wokół opancerzonego karku, wyciągając monstrum zza fałdy czasoprzestrzeni.
Tkacz walczył zawzięcie, próbując się oswobodzić, ale lewi łapowżercy już tego nie widzieli. Skupili uwagę na trzeciej ćmie, która nadlatywała w ich stronę.
Prawi nie widzieli absolutnie nic, ale docierały do nich rozpaczliwe, mentalne jęki lewych, którzy wiercili się ciałami gospodarzy w swych uprzężach, próbując utrzymać zbliżającą się bestię w polu widzenia luster.
…ślinostrzał!… rozkazał prawemu łapowżerca-urzędnik …teraz!…
Stara kobieta, której ciało było żywicielem prawego, otworzyła usta i wysunęła zwinięty w rurkę język. Nabrała powietrza i splunęła najmocniej, jak umiała. Obłok łatwopalnego gazu opuścił „lufę” i zapłonął efektownie na nocnym niebie. W kierunku ćmy pomknęła kula ognia.
Strzał został oddany pod prawidłowym kątem, ale w nieodpowiednim momencie. Żywicielka prawego splunęła zbyt wcześnie i ogień zdążył zgasnąć, zanim w obłok płonącego gazu wpadła rozpędzona bestia. Nim rozwiał się dym, ćmy już nie było.
Lewi zaczęli w panice rozkazywać podkomendnym, by kręcili się w kółko. Usiłowali obserwować całą przestrzeń powietrzną jednocześnie, ale w praktyce oznaczało to totalny chaos.
…czekajcie! czekajcie!… krzyknął łapowżerca-pies całą mocą umysłu, ale nikt nie zamierzał słuchać jego ostrzeżeń. Łapowżercy miotali się po niebie jak śmiecie niesione morską falą, z przerażeniem wpatrując się w lusterka.
…tam!… pisnęła lewa-dziewczyna, widząc ćmę pikującą w stronę miasta jak kotwica rzucona w wodę. Pozostali łapowżercy odwrócili się i spojrzeli w zwierciadła, a kiedy to uczynili, zgodnym chórem wrzasnęli z przerażenia, obok lusterek bowiem spostrzegli złowrogi kształt innej ćmy.
Bestia zaatakowała od góry, gdy szukali w dole jej towarzyszki. Wystarczyło jedno spojrzenie poza taflę wbudowanych w hełm zwierciadeł, by tuż przed sobą zobaczyli jej szeroko rozpostarte skrzydła.
Lewy-młody mężczyzna zdążył zamknąć oczy swego żywiciela i rozkazać partnerowi, by odwrócił się i strzelił. Żywiciel prawego, chudy ulicznik, wykonał polecenie. W panice posłał na oślep kulę płonącego gazu, która trafiła prosto w parę łapowżerców wiszących tuż obok.
Prawy-prze-tworzony i lewa-khepri jednocześnie wydali z siebie okrzyk bólu i potwierdzili go przejmującym sygnałem na płaszczyźnie psychicznej. Ich żywiciele płonęli, spadając bezwładnie z ciemnego nieba. Kulili się i wyli w agonii, aż wreszcie skonali w połowie drogi ku powierzchni ziemi. Ich krew zawrzała, a kości popękały od niewiarygodnego gorąca, zanim z sykiem pary zniknęli w brudnym nurcie Smoły.
Lewa-kobieta lewitowała tymczasem niemal bez ruchu, wpatrując się w zdumiewające wzory na skrzydłach ćmy. Uwolnione hipnozą sny i marzenia szlachetnej popłynęły wprost do umysłu prawego. Łapowżerca-vodyanoi skrzywił się, czując natłok dziwacznych wrażeń z otwierającej się obezwładnionej psychiki. Szybko zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Jęknął ze strachu ustami swego żywiciela i natychmiast zaczął szarpać paski uprzęży łączącej go z lewym i jego gospodarzem. Na wszelki wypadek zamknął mocno oczy vodyanoiego, choć i tak były zasłonięte przepaską. Zmagając się z mocno zapiętymi pasami, w panice zdobył się na jeden tylko ślinostrzał, posyłając w czerń nocnego nieba imponującą kulę ognia. Jej skraj omal nie spalił łapowżercy-Rescue, który wytężał siły, próbując wypełniać sprzeczne polecenia zdezorientowanego lewego-psa. Zastępca burmistrza uskoczył odruchowo i przez wiele jardów koziołkował w powietrzu, by w końcu zderzyć się z ranną ćmą.