W hali laboratorium zapadła cisza. Koncepcja, którą streścił Montague Vermishank, była zdumiewająca i oszałamiająca. Wszyscy byli pod jej wrażeniem, a mówca wyglądał na zachwyconego efektem, który udało mu się wywołać.
Dźwięczny odgłos pracującej maszyny wyrwał słuchaczy z zamyślenia. Konstrukt zabrał się do odkurzania kątów za biurkiem Davida. Próbował przesypać zawartość kosza do własnego pojemnika, ale przeliczył się nieco i rozrzucił śmieci po podłodze. Krzątał się ze zdwojoną energią, próbując pospiesznie zebrać strzępy i kulki papieru.
– A niech to szlag… oczywiście! – zawołał Isaac. – I stąd te koszmary! To… to działa jak nawóz! Jak… sam nie wiem… jak królicze gówno, którym podsypuje się rośliny, żeby lepiej rosły i znowu stały się karmą dla królików… To mały łańcuch pokarmowy, miniaturowy ekosystem…
– W rzeczy samej – przytaknął Vermishank. – Nareszcie zaczynasz myśleć. Nie można zobaczyć ani wywęszyć odchodów naszych ciem, można je natomiast wyczuć. W snach. Te odchody są nawozem, pożywką dla snów, dzięki nim nasza podświadomość kipi, a to oznacza udane łowy dla drapieżców. Perfekcyjna pętla zależności.
– Skąd to wszystko wiesz, parszywa świnio? – wtrąciła jadowicie Derkhan. – Jak długo pracowałeś nad tymi potworami?
– Te ćmy są nie tylko wyjątkową rzadkością, ale także tajemnicą państwową. To dlatego tak się ucieszyliśmy, gdy dotarło do nas to małe stadko. Poprzednio badaliśmy tylko jeden umierający egzemplarz, aż nagle dostaliśmy cztery dorodne larwy – piątą, ma się rozumieć, zatrzymał Isaac. Dorosły okaz zdążył je wykarmić, nim zdechł. Zastanawialiśmy się, czy warto otworzyć któryś z kokonów. Oznaczałoby to śmierć jednej z istot, ale jednocześnie mielibyśmy jedyną, bezcenną szansę dowiedzenia się czegoś na temat zachodzącej we wnętrzu metamorfozy… Niestety – dodał Vermishank z westchnieniem – zanim podjęliśmy decyzję, trzeba było sprzedać wszystkie cztery kokony. Ryzyko było zbyt wielkie. Rozeszły się pogłoski, że nasz projekt jest kosztowny i długotrwały, a brak postępów w kontrolowaniu… hmm… zachowania obiektów… budzi niepokój inwestorów. Cofnięto nam dotację; jak najszybciej musieliśmy spłacić długi, jako że nie osiągnęliśmy oczekiwanych rezultatów.
– Czyli czego? – spytał Isaac. – Nie zrobiliście z nich broni? Narzędzia tortur?
– No wiesz, Isaacu – odparł spokojnie Vermishank. – Spójrz tylko, jaki z ciebie moralizator. Gdybyś nie ukradł jednej z larw, dorosły okaz nie znalazłby się na wolności i nie uwolniłby swoich pobratymców – bo taki właśnie musiał być scenariusz wydarzeń, jak się domyślasz – a w konsekwencji wielu niewinnych ludzi nie straciłoby życia.
Isaac spojrzał na niego ze zgrozą.
– Pieprzę cię! – wrzasnął i pewnie rzuciłby się na Vermishanka z pięściami, gdyby Lemuel Pigeon nie przemówił.
– Isaacu – rzucił ostro pośrednik, mierząc w Grimnebulina z pistoletu. – Vermishank bardzo grzecznie z nami współpracuje, a my chcemy się dowiedzieć jak najwięcej, nieprawdaż?
Isaac spojrzał na niego ponuro, ale skinął głową i usiadł.
– Właściwie to dlaczego tak chętnie nam pomagasz, Vermishank? – spytał Lemuel, spoglądając ciekawie na starszego mężczyznę.
Vermishank wzruszył ramionami.
– Nie przepadam za bólem – padła kokieteryjna odpowiedź. – A poza tym, choć wiem, że to wam się nie spodoba… moje informacje nic wam nie dadzą. Nie złapiecie tych bestii. I nie umkniecie przed milicją. Dlaczego więc miałbym cokolwiek ukrywać? – spytał Vermishank, uśmiechając się przebiegle i pogardliwie zarazem.
Jego oczy były jednak nerwowo rozbiegane, a nad górną wargą skraplał się pot. W głosie starego naukowca słychać było głęboko ukrytą nutę rozpaczy.
„Do diabła!” – pomyślał Isaac, kiedy nagle spadło nań olśnienie. Usiadł prosto i wlepił wzrok w Vermishanka. „To nie wszystko! On… mówi nam prawdę, bo się boi! Uważa, że władze też nie złapią tych potworów… i boi się. Chce, żeby nam się udało!”
Isaac miał ochotę podrażnić się z jeńcem, dać mu do zrozumienia, że dobrze wie o jego słabości, ukarać w ten sposób za wszystkie winy… Doszedł jednak do wniosku, że nie warto ryzykować. Gdyby zadarł z Vermishankiem zbyt mocno, gdyby uświadomił mu w pełni jego strach, starzec mógłby zrezygnować ze współpracy z czystej złośliwości.
Isaac uznał, że w niczym nie zaszkodzi mu przekonanie więźnia, że jest absolutnie niezbędny i że wszyscy powinni błagać go o pomoc.
– Czym jest dreamshit? – spytał Isaac.
– Dreamshit? – powtórzył z uśmiechem jeniec. Grimnebulin przypomniał sobie, że kiedy poprzednio zadał to pytanie, Vermishank okazał jedynie niesmak i nawet nie chciał kalać ust wymawianiem tak niestosownego słowa. Teraz poradził sobie z nim bez trudu. – Ha. Dreamshit to naturalny pokarm. Ćmy karmią nim swoje młode. Wydzielają go bez przerwy, ale najobficiej wtedy, gdy wychowują potomstwo. Nie są podobne do prawdziwych ciem, bardzo troszczą się o młode. Starannie pielęgnują jaja, a potem karmią „piersią” nowo narodzone gąsienice. Dopiero dojrzałe, przepoczwarzone osobniki są w stanie wyżywić się samodzielnie.
– Chcesz powiedzieć, że dreamshit to ich mleko? – wtrąciła Derkhan.
– Właśnie. Gąsienice nie potrafią przyswajać czysto psychicznego pokarmu. Musi on być spowity w quasi-fizyczną papkę. Płyn, który wydzielają dorosłe ćmy, jest gęsty od wydestylowanych snów.
– I dlatego sprzedałeś je jakiemuś przeklętemu handlarzowi prochami? Któremu? – indagowała Derkhan, powstrzymując gniew.
– Nie wiem. Ja tylko zasugerowałem możliwość takiej transakcji. Wszystko mi jedno, który z licytujących zwyciężył. Ważne jest tylko to, żeby opiekun wiedział, co robić, i przestrzegał zasad; żeby regularnie łączył je w pary i doił. Jak krowy. Przy odrobinie wprawy można nimi manipulować, zmuszać do produkowania mleka, mimo iż nie mają młodych. A samo mleko trzeba, rzecz jasna, przetwarzać. Ani człowiek, ani żadna inna świadoma istota nie może wypić go w czystej postaci. Umysł tego, kto by to zrobił, eksplodowałby natychmiast. Surowiec nieelegancko nazwany dreamshitem należy… hmm… doprawić rozmaitymi substancjami. I dlatego, Isaacu, gąsienica, którą tu wyhodowałeś, musiała wyrosnąć na niezbyt zdrową ćmę. Porównałbym tę sytuację do karmienia dziecka mlekiem rozrzedzonym wodą i zagęszczonym trocinami.
– Skąd tyle wiesz? – warknęła Derkhan. Vermishank spojrzał na nią pustym wzrokiem, a kobieta ciągnęła: – Skąd wiesz, ile trzeba mieć luster, żeby być bezpiecznym? Skąd wiesz, że zmieniają zjedzone umysły w to… mleko? Ilu ludzi oddałeś im na pożarcie?
Zaniepokojony Vermishank buntowniczo zacisnął usta.
– Jestem naukowcem – rzekł po chwili. – Używam wszelkich dostępnych środków. Tak się składa, że niektórzy przestępcy dostają wyrok śmierci, ale sposób zakończenia ich życia nie zostaje określony przez sąd…
– Ty świnio! – syknęła jadowicie Derkhan. – A co z tymi ludźmi, których ten handlarz narkotykami musi dostarczyć ćmom, żeby uzyskać mleko? Co z… – ciągnęła podniesionym głosem, ale Isaac przerwał jej bezceremonialnie.
– Vermishank – powiedział łagodnie, patrząc w jego oczy. – W jaki sposób można tym ludziom zwrócić ich umysły?
– Zwrócić? – powtórzył Vermishank, szczerze zdziwiony. – Ach, zwrócić… – mruknął, kręcąc głową i marszcząc brwi. – Nie można.
– Nie łżyj! – wrzasnął Isaac, z przerażeniem myśląc o Lublamaiu.
– Zostały wypite – wycedził Vermishank i umilkł, wsłuchując się w ciszę, która zapadła nagle w laboratorium. – Zostały wypite – powtórzył po chwili. – Myśli tych ludzi zostały im odebrane, świadome marzenia i nieświadome sny zostały spalone w żołądkach ciem i wysączyły się z ich ciał w postaci pokarmu dla larw. Próbowałeś kiedyś dreamshitu, Isaacu? A ktoś z was? – Nikt (a najmniej Isaac) nie miał ochoty udzielić mu odpowiedzi. – Jeżeli tak, to wyśniliście już myśli ofiar. Zawartość umysłów tych ludzi, poddana procesom metabolicznym, trafiła w końcu do waszych żołądków i wyśniliście ją. Nic już nie zostało. Nie ma czego odzyskać.
Takiej rozpaczy Isaac nie czuł jeszcze nigdy.
„Jabberze, błagam, zabierz też jego ciało” – pomyślał. „Nie bądź aż tak okrutny, nie zostawiaj mnie z tą przeklętą skorupą ciała, której nie mogę pozwolić umrzeć, która nic już nie znaczy…”
– W jaki sposób możemy zabić te ćmy? – szepnął. Na usta Vermishanka bardzo powoli wpełzł uśmiech.
– Nie możecie – odparł krótko.
– Nie kręć, do cholery – warknął Isaac. – Wszystko, co żyje, musi umrzeć.
– Źle mnie zrozumiałeś. Oczywiście, że na płaszczyźnie abstrakcyjnej można powiedzieć: ćmy umierają. Co za tym idzie, teoretycznie można je zabić. Tyle że nie uda ci się tego dokonać. To istoty, które żyją w kilku wymiarach jednocześnie, a kule, ogień czy inne tradycyjne środki rażą je tylko w jednym z nich. Musiałbyś zaatakować je we wszystkich wymiarach naraz albo spowodować u nich niewyobrażalnie rozległe urazy w tym jednym, naszym wymiarze. Zapewniam jednak, że nie pozwolą ci na to… Teraz rozumiesz?
– Rozważmy więc inne możliwości – zaproponował Isaac, przyciskając dłonie do skroni. – Pomówmy na przykład o kontroli biologicznej. Drapieżniki…
– One nie mają tu naturalnych wrogów. Znajdują się na szczycie łańcucha pokarmowego. Jesteśmy prawie pewni, że w ich rodzinnych stronach żyją zwierzęta, które potrafią je zabijać, ale bez wątpienia nie znajdziesz ich w promieniu kilku tysięcy mil. Zresztą nawet jeśli się nie mylimy, sprowadzenie ich do Nowego Crobuzon mogłoby oznaczać jeszcze szybszą zagładę miasta.
– Na Jabbera – jęknął Isaac. – Skoro nie mają wrogów ani konkurentów, świeżego pożywienia zaś tyle, ile tylko zapragną… Nikt ich nie powstrzyma.
– Co więcej – szepnął z wahaniem Vermishank – nie rozważaliśmy jeszcze tego, co się stanie, gdy one… Widzisz, Isaacu, to młode osobniki. Nie w pełni dojrzałe. Lecz wkrótce, gdy noce staną się gorące… Trzeba będzie zastanowić się, co robić, kiedy ćmy zaczną się rozmnażać.
Powietrze w pomieszczeniu stało się chłodne i jakby nieruchome. Vermishank kolejny raz próbował zapanować nad twarzą, jednak Isaac dostrzegł malujący się na niej ponownie prawdziwy strach. Vermishank był przerażony. Wiedział, jak wysoka jest stawka.