Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Isaac ostrożnie wyjął raport Sacramundiego z rąk Yagharka i odłożył na półkę. Otwarłszy szufladę biurka, wyciągnął najnowszy schemat narysowany tuszem.

Położył go przed garudą, po czym z wahaniem cofnął się o krok.

– Yag, bracie – odezwał się cicho. – Naprawdę muszę wiedzieć… czy ta sprawa jest już za nami? Czy jesteś zadowolony? Bo jeżeli zamierzasz posłużyć się Momentem, to, na Jabbera, powiedz mi o tym, a wtedy… Pożegnam cię, złożywszy kondolencje.

Przez chwilę spoglądał z obawą na nieprzeniknioną twarz Yagharka.

– Słyszałem, co mówiłeś, Grimnebulin – rzekł w końcu garuda. – I… szanuję cię. – Isaac uśmiechnął się smutno. – Akceptuję to, co powiedziałeś – dodał Yagharek.

Uradowany Grimnebulin chciał mu podziękować, ale garuda patrzył już w okno, nieruchomy i melancholijny. Jego dziób był otwarty przez długą chwilę, nim wydostał się z niego pierwszy dźwięk. – My wiemy o Momencie. My, garudowie – powiedział Yagharek i urwał na chwilę.

– Pojawił się też w Cymek. Nazywamy go rebekh-lajhnar-h’k. – Ostatnie słowa wypowiedział chrapliwym głosem, przypominającym krzyk agresywnego ptaka, po czym spojrzał w oczy Isaaca. – Rebekh-sackmai to Śmierć: „siła, która kończy”. Rebekh-kavt to Narodziny: „siła, która zaczyna”. Tak nazywały się Pierwsze Bliźnięta, zrodzone z łona świata… Prócz nich pojawiła się jednak… choroba… guz – Yagharek urwał, delektując się właściwym słowem, które udało mu się znaleźć. -…Guz, który rósł razem z nimi w brzuchu świata. Rebekh-lajhnar-h’k wyrwał się z łona zaraz za bliźniętami, może równocześnie, a może nieco wcześniej. Stał się ich… – garuda umilkł, tym razem dłużej szukając właściwego przekładu -…ich bratem-nowotworem. Jego imię oznacza „siłę, której nie można ufać”.

Yagharek nie próbował opowiadać tej historii tonem natchnionego szamana, mówił raczej tak jak obiektywny ksentropolog. Po chwili otworzył dziób, zamknął go z trzaskiem i znowu uchylił.

– Jestem wyrzutkiem, renegatem – rzekł spokojnie. – Nic więc dziwnego, być może, że… odwracam się od tradycji mojego ludu. Jednak powinienem nauczyć się ich na nowo. Lajhni może oznaczać „ufać” albo „kontrolować”. I tak właśnie jest: Momentowi nie można ufać i nie można go kontrolować. Jest nieuchwytny. Wiem o tym, odkąd po raz pierwszy usłyszałem tę opowieść, ale w moim położeniu… Niecierpliwię się, Grimnebulin. Być może zbyt szybko zwracam się ku sprawom, o których dawniej nawet bym nie pomyślał. Ale ty przypomniałeś mi o tym, co zawsze wiedziałem. Zupełnie tak, jakbyś był starszym mojego stada. – Yagharek znowu umilkł. – Dziękuję ci.

Isaac wolno skinął głową.

– Nie ma za co. Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło, Yag. Nie masz pojęcia. A teraz… nie mówmy już o tym. – Uczony odchrząknął i postukał palcem w diagram. – Pokażę ci teraz coś naprawdę fascynującego, przyjacielu.

W smudze zakurzonego światła pod platformą Isaaca mechanik z firmy Orriabena grzebał śrubokrętem i długą kolbą lutownicy we wnętrznościach uszkodzonego konstruktu sprzątającego. Pogwizdywał przy tym, bo gwizdanie nie wymagało odeń ani odrobiny myślenia.

Prowadzona na górze rozmowa docierała do jego uszu jako basowy pomruk, przerywany od czasu do czasu dziwnym skrzeczeniem. Słysząc ów zaskakujący dźwięk, mechanik spojrzał raz odruchowo ku górze, ale zaraz potem zajął się swoją robotą.

Szybkie badanie urządzenia, a ściślej jego wewnętrznej maszyny analitycznej, potwierdziło wstępną diagnozę. Poza problemami, które zawsze pojawiały się u przestarzałych konstruktów – pękających stawów, rdzy i zużytych szczotek – pojawił się jeszcze jeden, znacznie groźniejszy: wirus. Być może niewłaściwie wsunięta karta danych lub przesunięte koło zębate gdzieś w głębi przekładni tworzących parowy, inteligentny umysł sprawiły, że instrukcje programu zapętliły się. Czynności, które konstrukt powinien wykonywać odruchowo, stawały się dla niego problemem, wymagającym dodatkowych poleceń. Próbując interpretować sprzeczne lub zbyt obszerne dane, maszyna była po prostu sparaliżowana.

Mężczyzna spojrzał w górę, na podłogę z desek wysoko ponad jego głową. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Poczuł, że z podniecenia serce bije mu szybszym rytmem. Wirusy wywoływały najróżniejsze objawy. Niektóre zwyczajnie wyłączały maszyny, w których się gnieździły. Inne kazały mechanizmom wykonywać dziwaczne, bezcelowe zadania, wprowadzając do oprogramowania poprawki zmieniające sposób interpretacji danych. Jeszcze inne, których ten był przepięknym przykładem, paraliżowały konstrukty poprzez zmuszanie ich parowych mózgów do ciągłej analizy oprogramowania behawioralnego. Krótko mówiąc, nękała je autorefleksja, ziarno świadomości.

Mechanik sięgnął do skrzynki narzędziowej i wydobył z niej plik kart perforowanych. Wygwizdując melodię pewnej modlitwy, przeglądał je wprawnie. Jego palce pracowały ze zdumiewającą prędkością, kiedy dotykał zaworów i pokręteł w rdzeniu maszyny. Wreszcie pociągnął dźwignię, która otwierała ochronną klapę broniącą dostępu do szczeliny programatora. Sprawdził, czy ciśnienie w sprężarce napędzającej czytnik jest wystarczająco wysokie – od sprawności tego urządzenia zależało to, czy programy zostaną wprowadzone do pamięci urządzenia i dotrą do procesora. Szybko wsunął w szczelinę pierwszą kartę, a zaraz potem następne. Czuł, jak sprężynujące zęby czytnika obracają się, szukając otworów w perforowanym kartonie i tłumaczą ich układ na zrozumiały dla siebie ciąg danych. Po każdej karcie robił krótką przerwę, by mieć pewność, że informacje zostaną właściwie zinterpretowane.

Z wprawą szulera przetasował odczytane już karty. Przyłożywszy opuszki palców lewej dłoni do ścianki maszyny analitycznej wbudowanej w korpus konstruktu, starał się wyczuć jej najdrobniejsze wibracje. Czekał na fałszywy ruch, trzask ułamanego zęba w czytniku lub chrobot nie naoliwionych części – każdy z tych sygnałów mógł oznaczać błąd w transferze danych, a więc i zablokowanie programu. Nic się jednak nie wydarzyło. Mężczyzna nie potrafił odmówić sobie triumfalnego gwizdu. Wirus, który opanował konstrukt, był wynikiem niewłaściwej pracy programu, a nie awarii mechanicznej. To oznaczało, że instrukcje z kart, które automat przed chwilą odczytał, zostały poprawnie załadowane do jego skomplikowanego, parowego mózgu.

Kiedy skończył wkładanie perforowanych kartoników w ściśle określonym porządku, wklepał sekwencję cyfr z małej klawiatury umocowanej do obudowy maszyny analitycznej.

Następnie zamknął klapę chroniącą wnętrze konstruktu i wkręcił śruby w jego nieruchome jeszcze ciało. Skończywszy, oparł na moment zmęczone dłonie o metalowy korpus i wreszcie dźwignął go do pionu. Upewnił się, czy maszyna jest stabilna, i szybko pozbierał narzędzia.

Po chwili stał już na środku hali.

– Przepraszam pana! – krzyknął.

Przez moment panowała cisza, a potem rozległ się grzmiący głos Isaaca. – Tak?

– Skończyłem. Problemów z maszyną raczej już nie będzie. Proszę tylko powiedzieć panu Serachinowi, żeby napełnił jej zbiornik i może ją włączyć. Doprawdy uroczy model, ten EKBS…

– Tak, tak, na pewno – padła odpowiedź. Isaac stał już przy balustradzie. – Czy jeszcze o czymś powinienem wiedzieć? – spytał niecierpliwie.

– Nie, łaskawy panie, to już wszystko. W ciągu tygodnia przyślemy panu Serachinowi rachunek. Tak więc… do zobaczenia.

– Żegnam. I bardzo dziękuję.

– Nie ma za co, proszę pana – zaczął mężczyzna, ale Isaac zdążył już odwrócić się i zniknąć w głębi platformy.

Mechanik ruszył w stronę drzwi. Uchyliwszy je, odwrócił głowę i wyłowił wzrokiem sylwetkę maszyny stojącej w cieniu drewnianego podwyższenia. Jego spojrzenie zbłądziło na moment ku górze. Upewniwszy się, że nie jest obserwowany, uczynił rękami w powietrzu znak podobny do zachodzących na siebie okręgów.

– Niech się stanie wirus – wyszeptał, nim wyszedł na ulicę skąpaną w ciepłym blasku południa.

58
{"b":"94924","o":1}