Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Za każdym razem, gdy odwiedzała pana Motleya, ten wciągał ją – mimo jej niechęci – w swoje sprawy. Opowiadał jej obojętnie o wojnach o wpływy w Griss Twist i Badside, wtrącając uwagi na temat masakry konkurencyjnego gangu w Crow, do której przygotowywał swoją organizację. Mówił też o Mamie Francine, która coraz skuteczniej umacniała swoją pozycję na rynku. Kontrolowała już sporą część handlu shazbahem na zachód od Crow, z czym pan Motley był gotów się pogodzić. Teraz jednak zaczynała rozwijać działalność w kierunku wschodnim… Lin przeżuwała i wypluwała barwniki, koncentrując się na pracy i usiłując nie słyszeć szczegółów planowanych operacji, pseudonimów nie żyjących już kurierów i adresów bezpiecznych kryjówek. Pracodawca robił jednak wszystko, by wtajemniczyć ją w swoje sprawy i bez wątpienia czynił to celowo.

Rzeźba miała już obie nogi i zaczątki talii (o ile w ogóle można było wyróżnić u pana Motleya taką część ciała). Kolory posągu nie odpowiadały naturalnym, ale było w nich coś prowokującego, intrygującego i hipnotyzującego. Bez wątpienia powstawało arcydzieło równie zdumiewające jak model.

Mimo iż Lin próbowała izolować się od komentarzy, pan Motley jakoś przebijał się z nimi przez jej linię obrony. Z czasem zaczęła podświadomie rozważać sprawy, o których tak uparcie mówił. Wycofywała się szybko, przerażona, ale natłok myśli był silniejszy od woli. W końcu łapała się na tym, że zastanawia się całkiem poważnie nad tym, kto przejmie kontrolę nad herbaciarnią w Chimer’s End. Próbowała popaść w otępienie – broniąc się, pozwoliła, by jej umysł przyjmował obojętnie niebezpieczne informacje i nie przekazywał ich do świadomości.

Z czasem jednak coraz częściej myślała o Mamie Francine. Pan Motley mówił o niej dość beztroskim tonem, ale w swych monologach wracał do tematu zadziwiająco często. Lin pojęła, że sukcesy konkurentki autentycznie martwią jej pracodawcę.

Ku swemu zdumieniu, zaczęła w duchu kibicować Mamie Francine.

Nie była pewna, jak to się zaczęło. Uświadomiła sobie swą postawę w chwili, gdy pan Motley opowiadał z fałszywą wesołością o nieudanym ataku na dwóch kurierów, do którego doszło poprzedniej nocy. Wojowniczki khepri z gangu Mamy Francine zdołały ukraść sporą ilość bliżej nieokreślonej substancji, jakiegoś cennego półproduktu. Lin poczuła nagle, że cieszy się w głębi serca z tego faktu, i wrażenie to zbiło ją z tropu do tego stopnia, że na chwilę zaprzestała pracy, by dojść do ładu z własnymi emocjami.

Pragnęła, żeby Mama Francine zwyciężyła.

Nie było w tym żadnej logiki. Gdy tylko Lin dokonała nieco bardziej racjonalnej oceny sytuacji, przekonała się, że tak naprawdę nie powinna mieć zdania. W sensie intelektualnym, triumf jednego handlarza narkotykami nad innym nie miał dla niej żadnego znaczenia. A jednak na płaszczyźnie emocjonalnej jej faworytką była Mama Francine. Zauważyła, że ma ochotę gwizdać i buczeć, kiedy pan Motley z dumą opowiada o swym planie radykalnej zmiany układu sił na rynku.

„Co się dzieje?” – myślała kwaśno. „Czyżby po tylu latach nagle obudziła się we mnie świadomość przynależności do rasy kheprich?”

Naśmiewała się z własnych uczuć, ale w tej ironicznej myśli tkwiło ziarno prawdy. „Niewykluczone, że sympatyzowałabym z każdym, kto ośmiela się sprzeciwić panu Motleyowi” – myślała. Tak bardzo bała się refleksji nad swym związkiem z pracodawcą, tak bardzo nie chciała okazać się kimś więcej niż zleceniobiorcą, że minęło sporo czasu, nim zdała sobie sprawę, iż go nienawidzi. „Wróg mojego wroga…” – myślała. Ale było w tym coś jeszcze. W końcu zrozumiała, że solidaryzuje się z Mamą Francine, dlatego że, podobnie jak ona, należy do kheprich. Z tym że – i może to było istotą jej uczuć – Mama Francine nie była dobrą khepri.

Wszystkie te rozmyślania uwierały ją coraz bardziej, drażniły i niepokoiły. Pierwszy raz od wielu lat kazały jej rozważyć własny stosunek do społeczności kheprich i przyznać w duchu, że jest w nim coś więcej niż niechęć i parcie do konfrontacji. Kazały jej też pochylić się nad wspomnieniami z dzieciństwa.

Każdego dnia po pracy u pana Motleya Lin odwiedzała Kinken. Opuściwszy jego dom, łapała taksówkę gdzieś w okolicy Żeber i jechała nią przez most Danechiego lub Barguest, mijając restauracje, biura i budynki mieszkalne w Spit Hearth.

Czasem zatrzymywała się na Bazarze Śliny i niespiesznie spacerowała w przytłumionym świetle latarń. Dotykała lnianych sukien i płaszczy wiszących na straganach, ignorując nieuprzejme spojrzenia przechodniów, którym nie podobało się, że khepri kupuje ludzkie ubrania. Kluczyła po Bazarze, kierując się w stronę Sheck, okolicy pełnej wąskich i krętych uliczek oraz wysokich kamienic z cegły.

Nie była to dzielnica slumsów. Budynki w Sheck były solidne i szczelne. W porównaniu z architektonicznymi mutantami z Dog Fenn, z zapleśniałą, ceglaną masą Badside i Chimer’s End czy z żałosnymi ruderami w Spatters, okolice Sheck były prawie eleganckim miejscem. Nieco zatłoczonym, rzecz jasna, nie wolnym od pijaństwa, biedy i złodziejstwa, ale zdecydowanie nie najgorszym miejscem. To tu mieszkali sklepikarze, kierownicy niższego szczebla i lepiej opłacani robotnicy, pracujący na co dzień w dokach Echomire i Kelltree, a także w Gross Coil i Didacai Village, znanej powszechnie jako Zakole Smogu.

Lin nie czuła się tu mile widziana. Dzielnica Sheck graniczyła z Kinken, oddzielało je jedynie kilka niedużych parków. Obecność kheprich była dla tutejszych mieszkańców przypomnieniem, jak niewiele dzieli ich od upadku. Za dnia khepri kłębiły się na ulicach Sheck, zmierzając do sklepów w Crow lub w stronę Dworca Perdido, skąd ruszały pociągiem w dalszą drogę. Nocą jednak tylko najodważniejsze zapuszczały się na teren działania aktywistów z Trzech Piór, którzy robili wszystko, by „utrzymać czystość w mieście”. Lin bardzo dbała o to, by minąć tę strefę przed zachodem słońca. Nieco dalej, w Kinken, była już bezpieczna.

Bezpieczna, ale nie szczęśliwa.

Kiedy szła ulicami Kinken, czuła jednocześnie podniecenie i mdłości. Od wielu, wielu lat jej wyprawy do tej dzielnicy były nader krótkie: przyjeżdżała tu jedynie po kolorowe jagody, pastę i od czasu do czasu po któryś z przysmaków kheprich. Teraz jej wizyty stały się okazją do odświeżenia wspomnień, które dotąd uważała za niebyłe.

Domostwa ociekały białym śluzem żuków-budowniczych. Niektóre były nim pokryte na całej powierzchni – maź ściekała ze stromych dachów, łącząc sąsiadujące budynki w jedną, pofałdowaną całość. Lin zaglądała ukradkiem przez okna i uchylone drzwi. Ściany i stropy zaprojektowane przez architektów-ludzi były podziurawione lub wręcz wyburzone w miejscach, gdzie wielkie żuki przebierając krótkimi, krępymi odnóżami, szukały na oślep drogi przez mury i wydzielały z gruczołów na podbrzuszach ogromne ilości organicznej zaprawy.

Od czasu do czasu Lin widywała żywy egzemplarz przywieziony z jednej z nadrzecznych farm. Pracowite zwierzęta przebudowywały kolejne domy, tworząc w ich wnętrzach cenione przez kheprich kręte tunele. Wielkie i tępe żuki, rozmiarami przewyższające nosorożca, posłusznie wykonywały polecenia nadzorców: drążyły dziury w murach i okrywały ściany obłymi kroplami szybko schnącego śluzu. Połączone komnaty i domy wyglądały od środka jak labirynt żyjącego pod ziemią gigantycznego robaka.

Lin odpoczywała czasem w którymś z mikroskopijnych parków. Siedząc nieruchomo pośród obsypanych kwieciem drzew, obserwowała przechodniów – samice swojej rasy. Spoglądała też ponad korony, na tylne i boczne ściany wysokich budynków sąsiedniej dzielnicy. Pewnego razu zauważyła tam małą dziewczynkę, która wychylała się z pojedynczego okienka wysoko na ślepej ścianie wieżowca, tuż obok stelaża z łopoczącym na wietrze praniem. Krucha, ludzka istotka obserwowała cierpliwie życie sąsiadek – kheprich. „Dziwne miejsce na dorastanie” – pomyślała Lin, wyobrażając sobie to dziecko otoczone milczącymi stworzeniami o owadzich głowach. „Zupełnie tak, jakbym miała wychowywać się wśród vodyanoich…” Ta refleksja skierowała jej uwagę ku niewygodnym wspomnieniom z dzieciństwa.

O tak, powrót w te pogardzane uliczki Kinken był zarazem powrotem do zapomnianego miasta pamięci. Wiedziała o tym. Nie czuła się swobodnie, wracając myślą w zamierzchłe czasy.

Kinken mimo wszystko stało się dla niej ucieczką. W tym dziwnym okresie izolacji, kiedy kibicowała w duchu nieznanej khepri, przywódczyni przestępczego syndykatu, czuła się jak wyrzutek właściwie w każdym zakątku miasta – może z wyjątkiem Pól Salacusa, gdzie wyrzutki były potęgą. Fakt ten pomógł jej uświadomić sobie, że uczucia, które żywiła względem Kinken, nie były tak jednostronnie negatywne, jak jej się wydawało.

Khepri mieszkali w Nowym Crobuzon od niemal siedmiuset lat, odkąd „Ognista Modliszka” przebyła Wezbrany Ocean i dotarła do Bered Kai Nev – wschodniego kontynentu, ojczystej ziemi kheprich. W powrotną drogę wyruszyła z misją pokoju tylko garstka kupców i podróżników rasy khepri, którzy z czasem wtopili się w społeczność miasta. Nie było wtedy segregacji rasowej, nie było żuków-budowniczych ani gett. Kheprich było bardzo niewielu – aż do czasu Tragicznej Przeprawy.

Minęło ledwie sto lat, odkąd pierwsze statki z uchodźcami resztkami sił wpłynęły na wody Zatoki Żelaznej. Wielkie mechanizmy zegarowe, zapewniające im napęd, były przerdzewiałe i zniszczone, a żagle porwane. Były to statki-trumny, zatłoczone do granic możliwości tysiącami umierających kheprich z Bered Kai Nev. Panująca na nich zaraza siała tak wielkie spustoszenie, że złamano nawet pradawne tabu zabraniające chowania zmarłych w wodzie. Na pokładach nie było więc zbyt wielu zwłok, za to liczba konających była ogromna. Statki uchodźców nazwano wkrótce „przedsionkami kostnicy”.

Natura tej tragedii była zagadką dla władz Nowego Crobuzon, które nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych z prawie żadnym z krajów Bered Kai Nev. Uchodźcy nie chcieli mówić o tym, co ich spotkało, lub wypowiadali się bardzo ogólnikowo. Ci, którzy zdecydowali się opowiedzieć swą historię, napotykali na niemożliwą do pokonania barierę językową. Ludzie wiedzieli więc tylko tyle, że kheprim ze wschodniego kontynentu przytrafiło się coś strasznego; niepojęty wir wessał miliony istnień, pozostawiając szansę ucieczki jedynie garstce szczęśliwców. Kobiety rasy khepri nazwały ten niepojęty kataklizm Pochłonięciem.

52
{"b":"94924","o":1}