Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zazwyczaj jednak nocowałem samotnie, wtulony w skalną szczelinę, wciśnięty w gęsty zagajnik lub pod dachem namiotu, kiedy przeczuwałem deszcz. Cztery razy, gdy spałem, coś obwąchiwało mnie, zostawiając po sobie jedynie ślady kopyt, zapach ziół, potu czy mięsa.

Tam, na rozległych równinach, mój gniew i mój smutek zmieniły postać.

Szedłem, a wścibskie owady próbowały rozpoznać mój zapach, polizać mój pot, napić się mojej krwi albo zapylić kolorowe plamy na moim płaszczu. Widziałem tłuste ssaki pożywiające się soczystą zielenią. Zbierałem, znane mi tylko z książek, kwiaty o wysokich łodygach i kolorach tak subtelnych, jakby spowijała je cieniutka warstewka dymu. Zapach drzew zapierał mi dech w piersiach. Niebo uginało się pod ciężarem chmur.

Ja, dziecko pustyni, szedłem przez tę żyzną krainę. Czułem w sobie suchość i kurz.

Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że już nie marzę o tym, co będę robił, kiedy wreszcie znów będę cały. Moja wola wypaliła się do tego miejsca i dalej nie było już nic. Cały stałem się pragnieniem lotu. W jakiś sposób… przystosowałem się. Przeszedłem ewolucję w tych nieznanych stronach, w drodze do miasta, w którym planowałem znaleźć najlepszych uczonych i prze-twarzaczy świata. Środek do osiągnięcia celu stal się celem. Wiedziałem już, że jeśli odzyskam skrzydła, stanę się kimś nowym, pozbawionym pragnienia, które teraz mnie definiowało.

Tej deszczowej wiosny, wędrując bez końca na północ, nie szukałem już spełnienia, ale rozproszenia. Zamierzałem przekazać nowo narodzonej istocie moje ciało i wreszcie znaleźć spokój.

Byłem znacznie twardszy, wstępując na te pagórki i równiny. Opuściłem Myrshock, gdzie zawinął mój statek, nie spędzając tam ani jednej nocy. To wyjątkowo podłe, portowe miasto, w którym dość było istot mojej rasy, bym poczuł się nieswojo.

Pospieszyłem więc ulicami, nie szukając niczego poza zapasami na drogę i potwierdzeniem, że mam rację, kierując się ku Nowemu Crobuzon. Kupiłem maść na moje jątrzące się plecy i znalazłem lekarza, który miał w sobie dość uczciwości, by przyznać, że nie znajdę ratunku w Myrshock. Oddałem mój bicz kupcowi, który zgodził się podwieźć mnie swym wozem pięćdziesiąt mil w okoliczne doliny. Nie chciał przyjąć złota, wolał broń.

Z ulgą pozostawiałem za sobą morze – przeprawa przez nie była tylko nieprzyjemnym interludium. Cztery dni na wlokącej się w żałosnym tempie galerze. Pełzła przez Morze Mizerne, a ja tkwiłem w jej trzewiach, domyślając się jedynie po pluskaniu wioseł, że posuwamy się naprzód. Nie mogłem wyjść na pokład. Znacznie bardziej zniewolony czułbym się tam, pod tym ogromnym, nadmorskim niebem, niż w śmierdzącej kabinie. Uciekłem do niej przed mewami, rybołowami i albatrosami. Schroniłem się pod słonymi falami, w ciasnej norze obok wychodka dla marynarzy.

Lecz zanim znalazłem się na morzu, był czas wściekłości i żalu, kiedy moje blizny wciąż jeszcze były mokre od krwi. Trafiłem wtedy do Shankell, miasta kaktusów, miasta wielu nazw. Klejnot Słońca. Oaza. Borridor. Słona Dziura. Cytadela Korkociągu. Solarium. Shankell, gdzie walczyłem na tyłu arenach i w tylu żelaznych klatkach, rozdzierając ciała i będąc rozdzieranym, zwyciężając znacznie częściej, niż przegrywając, zamieniając się w bestię nocą i licząc pieniądze za dnia. Aż wreszcie pewnego dnia przyszło mi walczyć z księciem barbarzyńców, który zapragnął mieć hełm z garudziej czaszki. Wygrałem, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, choć moje rany były straszliwe. Jedną ręką podtrzymując wypływające wnętrzności, drugą parłem nieustępliwie do jego gardła. Zdobyłem jego złoto i jego uczniów, których uwolniłem. Opłaciłem lekarzy za przywrócenie mi zdrowia i zapłaciłem za miejsce na kupieckim korabiu.

Wyruszyłem za morze, by znowu być całością.

Pustynię zabrałem ze sobą.

50
{"b":"94924","o":1}