– A jeśli mięśnie i kości wiedzą, do czego mają posłużyć? Jeżeli to wyrmen lub inna latająca istota ma odcięte skrzydła – czy można zastąpić je innymi?
Vermishank spojrzał obojętnie na Isaaca. Jego głowa i oczy nawet nie drgnęły.
– Ha – odezwał się cicho po długim namyśle. – Mogłoby się wydawać, że w takim przypadku zadanie jest znacznie prostsze, nieprawdaż? W teorii – tak, ale w praktyce jest jeszcze trudniejsze. Robiłem coś takiego z ptakami i… no, i z innymi skrzydlatymi stworzeniami. Teoretycznie nie istnieje taka rzecz, której nie dałoby się osiągnąć drogą prze-tworzenia. Wszystko jest kwestią odpowiedniego montażu i skutecznego rzeźbienia w ciele. Jednakże lot to potwornie skomplikowana sprawa, bo ma się do czynienia z ogromną liczbą zmiennych, z których każda musi mieć precyzyjnie określoną wartość. Widzisz, Isaacu, można prze-tworzyć psa – doszyć mu urwaną nogę albo przylepić ją odpowiednim zaklęciem tak skutecznie, że będzie znowu biegał; kulawy, lecz zadowolony. Nie będzie to piękny chód, ale będzie jakiś. Ze skrzydłami ta sztuka się nie uda. Muszą być absolutnie doskonałe, inaczej nie spełnią swojej roli. Dlatego trudniej jest nauczyć nowych ruchów te mięśnie, którym zdaje się, że wiedzą, jak należy latać, niż te, które nie mają o tym najmniejszego pojęcia. Muskuły w grzbiecie i barkach twojego ptaka – czy innego stworzenia, wszystko jedno – pogubią się, jeśli kształt i właściwości aerodynamiczne nowych skrzydeł będą różnić się choćby o jotę od starych. Skończy się to kompletną klapą, zakładając, że w ogóle uda ci się przyłączyć mechanizm we właściwy sposób. Mimo wszystko, Isaacu, powiem, że taki zabieg jest wykonalny. Twój wyrmen czy inne cudo może być prze-tworzonym z darem latania. Tylko że jest to bardzo mało prawdopodobne. Cholernie trudna sprawa. Nie znam biotaumaturga czy prze-twarzacza, który mógłby ręczyć za pozytywny wynik operacji. Dlatego też masz dwa wyjścia, drogi Isaacu: albo odnajdziesz Calligine’a i zatrudnisz go do tej roboty, albo odpuścisz sobie i zajmiesz się czymś innym – podsumował Vermishank.
Grimnebulin dokończył pisanie ostatniej uwagi i z trzaskiem zamknął notatnik.
– Dzięki, Vermishank. Szczerze mówiąc… miałem nadzieję, że właśnie taka będzie twoja odpowiedź. Bo mogę uważać ją za twoje oficjalne stanowisko, prawda? Świetnie. Teraz będę mógł z czystym sumieniem poprowadzić badania własnym sposobem, którego na pewno byś nie pochwalił… – wyjaśnił, błyskając oczami jak nieposłuszny dzieciak.
Vermishank ledwie zauważalnie skinął głową, a uśmiech wykwitł i zwiądł na jego ustach jak grzyb.
– Ha – szepnął słabowicie.
– Tak czy inaczej, dziękuję za twój czas i doceniam wysiłek – rzekł Isaac, wstając i sposobiąc się do wyjścia. – Wybacz, że nie zostanę dłużej…
– Nie gniewam się. Może potrzebujesz opinii w jeszcze jakiejś sprawie?
– Cóż… – Isaac znieruchomiał z jednym ramieniem w rękawie kurtki.
– Może. Słyszałeś co nieco o substancji zwanej dreamshitem?
Vermishank uniósł brew. Odchylił się do tyłu i przygryzając kciuk, spojrzał na Grimnebulina spod półprzymkniętych powiek.
– To jest uniwersytet, Isaacu. Czy sądzisz, że nowa, podniecająca i wielce nielegalna substancja mogłaby pojawić się w mieście i nie skusić żadnego z naszych studentów? Oczywiście, że o niej słyszałem. Nie dalej niż pół roku temu wydaliliśmy ucznia za próbę sprzedaży na naszym Wydziale. Wyjątkowo bystry, młody psychonom, zapewne byłby z niego nadzwyczajny teoretyk… Ale powiem ci, Isaacu, że choć znam historię twoich licznych… hę… grzechów młodości – prosty eufemizm wypadł wyjątkowo nieprzekonująco w roli kamuflażu dla obelgi – nie podejrzewałbym cię o zainteresowanie narkotykami.
– Nie jestem ćpunem, Vermishank. Prawdą jest jednak to, że jako osobnik żyjący i działający w amoralnym bagnie, które wybrałem na swoje otoczenie, otoczony mętami i degeneratami wszelkiej maści, często mam styczność z narkotykami podczas ohydnych orgii, w których notorycznie biorę udział. – Isaac zganił się za utratę cierpliwości w tej samej sekundzie, kiedy doszedł do wniosku, że dyplomacją niczego więcej nie osiągnie. Przemowa, głośna i sarkastyczna, sprawiła mu jednak wielką przyjemność. – Tak więc – ciągnął – jeden z moich, pożal się boże, przyjaciół używał dziwacznego narkotyku, o którym chciałbym wiedzieć coś więcej. Oczywiście mam świadomość, że nie powinienem zaprzątać twojego światłego umysłu takimi sprawami.
Vermishank chichotał bezgłośnie. Śmiał się, nie otwierając ust. Jego twarz pozostała nieruchoma, zastygła w krzywym, kwaśnym uśmiechu. Mężczyzna nie spuszczał też oka z twarzy Isaaca, toteż jedynym zewnętrznym objawem śmiechu było u niego nieznaczne podskakiwanie ramion i jeszcze mniej widoczne kiwanie się w przód i w tył.
– Ha – odezwał się w końcu. – Drażliwy jesteś ostatnio, Isaacu. – Vermishank pokręcił głową a jego gość przygładził kieszenie i obciągnął kurtkę. Był gotów do wyjścia i jakoś wcale nie było mu głupio. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, zastanawiając się nad celnym strzałem na pożegnanie. Vermishank odezwał się pierwszy. – Dreamsh… Nie, takie substancje to zdecydowanie nie moja działka, Isaacu. To raczej farmakologia, może peryferia biologii. Jestem pewien, że któryś z twoich dawnych kolegów powie ci więcej na ten temat. Powodzenia.
Grimnebulin postanowił nic już nie mówić. Machnął tylko ręką w cokolwiek bojaźliwym geście, który na własny użytek wolał nazwać pogardliwym, a który od biedy mógł uchodzić za wyraz wdzięczności i pożegnanie zarazem. „Ty zasrany tchórzu” – zganił się w myślach. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że Vermishank był cennym źródłem wiedzy i że musiałby naprawdę zebrać w sobie wszystkie siły i być autentycznie zdesperowany, by głęboko i trwale obrazić swego byłego przełożonego. Lecz na razie nie chciał zamykać sobie drzwi do kogoś, kto mógł służyć mu pomocą.
W głębi serca wybaczył więc sobie brak twardości i uśmiechnął się, rozważając swą dwuznaczną postawę wobec odrażającego typa, jakim był niewątpliwie Vermishank. Miał powody do zadowolenia: dowiedział się tego, czego chciał się dowiedzieć. Prze-tworzenie nie było realnym wyborem w przypadku Yagharka. Isaac cieszył się, że zdobył tę pewność w uczciwy sposób i że z nowym zapałem będzie mógł przystąpić do własnych badań nad zagadnieniem lotu. Gdyby prozaiczne rzeźbienie ciała czy biotaumaturgia stosowana zwyciężyły w konfrontacji z teorią kryzysu, jego praca znowu zawisłaby w próżni, a tego sobie nie życzył – zwłaszcza teraz gdy nabierała tempa i rozmachu.
„Yag, przyjacielu – pomyślał – jest dokładnie tak jak sądziłem. Ja jestem twoją wielką szansą a ty moją”.
Zanim zaczęło się miasto, były kanały wijące się między skalnymi formacjami, podobnymi do kłów z piaskowca oraz łaty pól uprawnych na cienkiej glebie. Zanim zaczęły się rośliny, były dni pośród nagich skał. Guzowate, granitowe narosłe, siedzące ciężko na brzuchu ziemi od zarania jej dziejów, świeciły nagością, bo cienką warstwę ich mięsa-ziemi zdarły wiatry i deszcze, w walce trwającej marnych dziesięć tysięcy lat. Były ohydne i przerażające – wnętrzności zawsze są takie – te skaliste wzniesienia, te poszarpane grzbiety.
Szedłem ścieżką wytyczoną przez rzekę. Jej nurt, bezimienny pośród twardych i ostrych pagórków, za wiele dni miał stać się Smołą. Widziałem zmrożone szczyty prawdziwych masywów, wiele mil na zachód, kolosów z kamienia i śniegu, tak wszechpotężnie górujących nad lasami, jak te mniejsze wyniosłości górowały nade mną.
Czasem wydawało mi się, że skały przyjęły kształt pochylonych postaci, ze szponami, kłami, głowami, pałkami czy rękami. Skamieniali giganci, nieruchomi bogowie, miraże oczu lub przypadkowe rzeźby stworzone przez wiatr.
Byłem obserwowany. Kozy i owce spoglądały lekceważąco na mój niezdarny marsz. Drapieżne ptaki wykrzykiwały swą pogardę. Czasem mijałem pasterzy, którzy gapili się na mnie podejrzliwie i bezczelnie.
W nocy widziałem tylko ciemne sylwetki. Zimni obserwatorzy patrzyli na mnie spod wody.
Kamienne zęby kruszyły ziemię tak wolno i chytrze, że minęły długie godziny marszu przez górską dolinę, zanim zorientowałem się, że do niej wszedłem. Przedtem były tylko niezliczone dni wędrówki pośród traw i krzewów.
Miękka ziemia lepiej służyła moim stopom, a otwarte niebo – moim oczom. Jednak nie dałem się zwieść: to nie było moje pustynne niebo, tylko jego namiastka; pozór, który miał mnie zmylić. Schnące powoli rośliny, które ocierały się o moje nogi przy każdym silniejszym podmuchu wiatru, były i tak znacznie dorodniejsze niż w ojczystych stronach. W oddali widziałem już las, o którym mówiono mi, że ciągnie się na północ aż po przedmieścia Nowego Crobuzon, na wschód od morza. W sekretnych miejscach, w gąszczu drzew, spotykałem niszczejące, zapomniane maszyny; tłoki, przekładnie i żelazne skrzynie o zardzewiałej powierzchni.
Nie zbliżałem się do nich.
Za mną, tam gdzie nurt rzeki się rozdwajał, zostały mokradła – rozlewiska, które fałszywie obiecywały stać się morzem. Zatrzymałem się tam na jakiś czas, w długich chatach na palach, należących do stiltspearów, istot spokojnych i szczerych. Nakarmili mnie i śpiewali mi do snu swe jękliwe kołysanki. Polowałem z nimi, rażąc oszczepem kajmany i anakondy. Właśnie tam, na mokradłach, straciłem moje wierne ostrze: złamało się i pozostało w cielsku jakiegoś drapieżcy, który rzucił się na mnie znienacka spośród mułu i gnijących wodorostów. Rażony ciosem, stanął na tylnych łapach i zawył jak czajnik na wysokim ogniu, a potem zniknął w błocie. Nie wiem nawet, czy skonał.
Zanim jednak dotarłem do bagien i rozlewisk, wiele dni spędziłem na falujących równinach suchych traw, gdzie, jak mi mówiono, grasowały bandy prze-tworzony eh, którzy zbiegli przed sprawiedliwością. Nie spotkałem żadnej.
W niektórych wioskach ludzie przekupywali mnie mięsem i suknem, błagając, bym wstawił się za nimi u ich bóstw czuwających nad zbiorami. W innych przepędzano mnie pikami, ogniem strzelb i dźwiękami syren. Dzieliłem pastwiska ze stadami bydła, czasem z innymi wędrowcami, z ptakami, które uważałem za swych kuzynów, i ze zwierzętami, które dotąd znalem tylko z mitów.