Drżącymi gwałtownie rękami chwycił kurczowo brzegi łóżka. Pocił się intensywnie, a jego skóra była szara jak kamień.
„Wejdź do łóżka” – pomyślał zdesperowany. „Wejdź pod koc i przeczekaj; na Jabbera, tysiące ludzi robią to każdego dnia dla przyjemności…”
Dłoń Isaaca jak pijana tarantula popełzła w poszukiwaniu koca. Nie bardzo wiedział, jak dostać się pod złożoną na posłaniu pościel – przyciskał ją ciałem, a brzegi, zawinięte starannie pod spód, zdawały się nie istnieć. Nabrał po chwili irracjonalnego przekonania, że to, na czym leży, jest jednorodną masą i w żaden sposób nie zdoła jej rozewrzeć – postanowił zwinąć się w kłębek na powierzchni. I nagle, poruszając rękami i nogami, poczuł, że płynie pośród falującej toni bawełny i wełny. Unosił się i opadał miarowo, z zapałem wymachując kończynami tak, jak robi to dziecko płynące pieskiem. Czuł, że nabiera wody w usta i wypluwa ją dla zabawy.
„Spójrz na siebie, kretynie” – podpowiadała mu jedna część umysłu. „Gdzie twoja godność?”
Ale pozostała część jaźni nie zwracała uwagi na ten głos rozsądku. Isaac był zupełnie zadowolony z tego, że pływa w miejscu, leżąc na własnym łóżku, dysząc jak zziajane zwierzę, raz po raz naprężając kark i wybałuszając oczy.
W końcu poczuł narastający ucisk w najgłębszych pokładach świadomości. Zobaczył wielkie drzwi, wielkie drzwi do piwnicy, wbudowane w ścianę gdzieś w najbardziej zapomnianym zakątku jego móżdżku. Ich skrzydła drżały. Coś napierało na nie, próbując wydostać się na wolność.
„Prędzej” – pomyślał Isaac. „Zarygluj je…”
Czuł jednak narastającą potęgę tego, co tak bardzo chciało się uwolnić. Drzwi stały się czyrakiem, nabrzmiałym ropą i gotowym pęknąć; potężnie umięśnionym psem o tępej mordzie, w złowrogim milczeniu naprężającym łańcuch; morzem dudniącym niestrudzenie o rozpadające się nabrzeża portowe.
I wreszcie coś otworzyło się z hukiem w umyśle Isaaca Grimnebulina.