Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To jest to! – zawołał Isaac. – Moja pupilka ma ochotę na dreamshit! Daj mi to – polecił, wyciągając rękę w stronę Lucky’ego i strzelając palcami.

Gazid zawahał się, ale nie starczyło mu odwagi na sprzeciw.

– To spora ilość towaru, bracie… i sporo pieniędzy – zaszlochał. – Wiesz chyba, że nie możesz tak po prostu zabrać sobie tej paczki i…

Isaac zważył w dłoni wypchaną kopertę – zawierała dwa lub trzy funty narkotyku. Kiedy rozchylił brzegi, ponownie poczuł napór emocji wysyłanych przez gąsienicę. Skrzywił się pod presją intensywnych, a jednocześnie bardzo nieludzkich wrażeń.

Dreamshit był masą brązowych, lepkich bryłek śmierdzących mocno przypalonym cukrem.

– Co w tym jest? – spytał Isaac. – Słyszałem o tym świństwie, ale nie znam żadnych szczegółów.

– Nowy towar, Zaac. Drogi. Najwyżej od roku na rynku. To… mocna rzecz.

– Jak działa?

– Tego się nie da opisać. Chcesz kupić?

– Nie! – obruszył się Isaac. – W każdym razie nie dla siebie… Ile może być warta taka porcja, Lucky?

Gazid zawahał się, niewątpliwie licząc w pamięci, o ile może zawyżyć cenę.

– Eee… mniej więcej trzydzieści gwinei.

– Pieprz się, Lucky… Dobrze wiem, jakim jesteś kanciarzem. Zapłacę za to… powiedzmy… dziesięć gwinei.

– Umowa stoi – odrzekł natychmiast Gazid.

„Cholera” – pomyślał Grimnebulin. „Zdarł ze mnie skórę”. Miał ochotę pokłócić się trochę, ale rozmyślił się. Spojrzał z ukosa na Gazida, który już odzyskiwał rezon, choć twarz miał wciąż usmarowaną krwią i śluzem.

– Stoi. Słuchaj no, Lucky – pociągnął gładko Isaac. – Niewykluczone, że będę potrzebował więcej tego świństwa. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Jeżeli będziesz ze mną dobrze żył, być może pozostaniesz moim… wyłącznym dostawcą. Kapujesz? Ale jeśli zajdzie cokolwiek, co mogłoby popsuć nasze stosunki, nadwerężyć wzajemne zaufanie i tak dalej… znajdę sobie kogoś innego. Jasne?

– Zaac, przyjacielu, ani słowa więcej. Jesteśmy partnerami, to postanowione.

– Oczywiście – przytaknął z naciskiem Grimnebulin. Nie był aż tak głupi, żeby ufać Lucky’emu Gazidowi, ale zawierając z nim układ, mógł przynajmniej liczyć na odrobinę dobrej woli z jego strony. Gazid nie miał zwyczaju kąsać ręki, która go karmiła, a przynajmniej nie od razu.

„Długo ten układ nie potrwa – pomyślał Isaac – ale na razie musi wystarczyć”.

Sięgnął do koperty po jedną z wilgotnych, lepkich grudek wielkości dorodnej oliwki, okrytą gęstym i szybko schnącym śluzem. O cal lub dwa uniósł pokrywę pudła, w którym trzymał gąsienicę, i wrzucił do środka porcję dreamshitu. Ukucnął obok, by obserwować przez drucianą ściankę reakcję larwy.

Nagle zatrzepotał powiekami, jakby poczuł wyładowanie elektrostatyczne, i przez chwilę nie mógł skupić wzroku na żadnym obiekcie.

– Aaa… – jęknął gdzieś z tyłu Lucky Gazid. – Ktoś coś pieprzy w mojej głowie…

Isaac poczuł przelotnie mdłości, a zaraz potem zapłonęła w nim najgłębsza ekstaza, jakiej kiedykolwiek zdarzyło mu się doświadczyć. Nieludzkie wrażenie opuściło go, nim minęło pół sekundy – miał wrażenie, że wyleciało z niego przez nos.

– Na Jabbera… – stęknął. Obraz laboratorium rozmył mu się przed oczami, zamigotał i powrócił z niesłychaną ostrością. – Ta mała menda musi być empatą – mruknął.

Spojrzał na dorodną gąsienicę, czując się jak podglądacz. Zwierzę owinęło się wokół dreamshitu niczym wąż duszący swą ofiarę. Otwór gębowy, rozwarty do granic możliwości, wbił się w górną część bryłki narkotyku i pałaszował ją z nieprzyzwoitym wręcz apetytem. Z szeroko rozchylonych żuwaczek kapała ślina. Gąsienica wchłaniała pożywienie równie żarłocznie, jak dzieci opychają się słodkim puddingiem w Święto Jabbera. Dreamshit znikał w błyskawicznym tempie.

– Do diabła, będzie potrzebowała znacznie więcej – powiedział Isaac i wrzucił do pudełka kolejnych pięć lub sześć małych porcji narkotyku. Gąsienica z radością owinęła się wokół kolekcji lepkich bryłek. Isaac wstał i spojrzał na Lucky’ego Gazida, który z uśmiechem na twarzy kołysał się łagodnie, podziwiając łakome zwierzę. – Lucky, stary druhu, wygląda na to, że ocaliłeś życie królowej mojego programu badawczego. Jestem wielce zobowiązany.

– Zatem jestem ratownikiem, prawda, Zaac? – Gazid obrócił się niezgrabnie w wyjątkowo nieudanym piruecie. – Ratownikiem! Ratownikiem!

– Tak, jesteś, przyjacielu, ale teraz już się zamknij – odparł Isaac, spoglądając na zegar. – Wiesz, muszę jeszcze sporo popracować, więc bądź tak miły i ruszaj w swoją drogę, dobrze? Bez urazy, Lucky… – Isaac zawahał się, ale w końcu wyciągnął rękę. – Przepraszam, że rozwaliłem ci nos.

– Ooo – zdziwił się Gazid i ostrożnie dotknął zakrwawionej twarzy.

– Ech, co tam.

Isaac pomaszerował w stronę biurka.

– Dam ci zaraz forsę. Zaczekaj. – Przez chwilę grzebał w szufladach, by w końcu wydobyć z głębin portfel, w którym znalazł jedną gwineę. – Moment, na pewno mam gdzieś więcej. Nie odchodź jeszcze… – Uczony przyklęknął przed łóżkiem i zaczął wyciągać spod niego sterty papierów, spośród których pieczołowicie wyłuskiwał stivery i szekle.

Gazid sięgnął po kopertę z dreamshitem, którą Isaac zostawił na pudełku z gąsienicą. Spojrzał w zamyśleniu na uczonego, który z twarzą przy podłodze gmerał jeszcze pod łóżkiem. Ostrożnie wyjął dwie grudki narkotyku i ponownie zerknął na Grimnebulina, by upewnić się, że nie jest obserwowany. Isaac bez przerwy przemawiał konwersacyjnym tonem, ale grube posłanie skutecznie tłumiło jego głos.

Gazid swobodnym krokiem przeszedł w pobliże łóżka. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zawinął ją wokół jednej z bryłek. Schował zdobycz za pazuchę i uśmiechnął się idiotycznie, spoglądając na drugą porcję dreamshitu.

– Powinieneś wiedzieć, co przepisujesz swojej małej pacjentce, Zaac – szepnął bezgłośnie. – Tak będzie bardziej etycznie… – dodał i zachichotał cicho.

– Mówiłeś coś? – zawołał Isaac i zaczął wyczołgiwać się spod łóżka.

– Patrz, znalazłem. Wiedziałem, że mam pieniądze w kieszeni spodni, tylko nie byłem pewien których…

Lucky Gazid szybko odchylił górną połówkę nie dojedzonej bułki leżącej na biurku i wsunął bryłkę w wysmarowaną musztardą przestrzeń pod liściem sałaty. Ścisnąwszy bułkę, by zatrzeć ślad, czym prędzej cofnął się o krok.

Isaac odwracał się właśnie w jego stronę, zakurzony i zadowolony. Ściskał w dłoniach kilka luźnych kartek z notatkami i sporo drobnych monet.

– Masz tu dziesięć gwinei. Na Ogon, powiem ci, Lucky, że targujesz się jak profesjonalista.

Gazid chwycił pieniądze i natychmiast ruszył w stronę schodów.

– Dzięki, Zaac – powiedział. – Doceniam twoje uznanie. Isaac zdziwił się nieco uprzejmością i pośpiechem Lucky’ego.

– W porządku. Odezwę się do ciebie, kiedy będę potrzebował więcej dreamshitu, dobrze?

– Koniecznie, wielki bracie…

Gazid był już przy wyjściu i sekundę później, machnąwszy ręką na pożegnanie, zamknął za sobą drzwi. Isaac usłyszał jeszcze wybuch absurdalnego chichotu, który zniknął w mroku wraz z odchodzącą postacią.

„Na Diabli Ogon!” – pomyślał. „Jak ja nie cierpię zadawać się z ćpunami! Skończony popapraniec, nic więcej…”

Grimnebulin pokręcił głową i wrócił do swej cudem ocalonej gąsienicy.

Larwa zabierała się już do konsumpcji drugiej bryłki narkotyku. Przypadkowe, nieprzewidywalne fale owadziego szczęścia zalewały od czasu do czasu umysł Isaaca. Wrażenie nie było przyjemne, więc Grimnebulin cofnął się nieco. Obserwował, jak gąsienica przerywa posiłek, wycofuje się i delikatnie zmywa z siebie lepki osad. Po chwili znowu zaczęła jeść i tarzać się w ciągliwej substancji, by zaraz potem oczyścić się raz jeszcze.

– Pedant z ciebie, robaczku – mruknął Isaac. – Dobre? Smakuje ci? Hmm? Doskonale. – Mężczyzna wrócił do biurka i sięgnął po własną, nie dokończoną kolację. Oglądając się przez ramię w stronę pulchnego, wielobarwnego kształtu wijącego się we wnętrzu pudła, ugryzł twardniejącą już bułkę i pociągnął łyk czekolady. – Powiedz lepiej, w co zamierzasz się zamienić – wybełkotał z pełnymi ustami w stronę gąsienicy. Skrzywił się, przełykając ostatni kęs: pieczywo było nieświeże, a sałata zaczynała zalatywać stęchlizną. Dobrze, że przynajmniej czekolada była smaczna.

Otarłszy usta, zbliżył się znowu do klatki z larwą, przygotowując się na kolejną falę dziwnych, empatycznych doznań. Przykucnął i z zainteresowaniem przyglądał się, jak wygłodniałe stworzenie pochłania upragnioną karmę. Nie był jeszcze pewien, ale miał wrażenie, że barwy ciała gąsienicy stały się bardziej nasycone.

– Będziesz dobrą odskocznią, kiedy zacznę popadać w obsesję, pracując nad teorią kryzysu. Prawda, mój mały, nienażarty robaczku? Zdaje się, że takich jak ty nie widuje się raczej w książeczkach z obrazkami. Nieśmiały, co? Mam rację?

Nagły impuls psychiczny trafił Isaaca jak twardy bełt wystrzelony z kuszy. Mężczyzna zachwiał się i upadł.

– Aaa! – Wijąc się z bólu, Grimnebulin odpełzł od klatki. – Nie rozumiem tych twoich napadów empatii, skarbie – wystękał z trudem. Po chwili podniósł się i pokuśtykał do łóżka, rozcierając czoło. Ledwie stanął przy posłaniu, kolejny impuls obcych emocji pojawił się w jego umyśle. Kolana ugięły się pod nim i zwalił się ciężko na podłogę tuż obok łóżka, kurczowo przyciskając dłonie do skroni.

– Jasna cholera! – Isaac zaniepokoił się nie na żarty. – Tego już za wiele, zdecydowanie za szybko nabierasz sił…

W tym momencie coś odebrało mu mowę. Znieruchomiał, zaatakowany przez trzecią, jeszcze bardziej intensywną falę emocji. Tym razem poczuł jednak coś innego – zdał sobie sprawę, że na pewno nie było to oddziaływanie psychiczne małej larwy, odległej o dziesięć stóp i pochłoniętej bez reszty konsumowaniem narkotyku. Poczuł w ustach suchość. Obornik. Kompost. Stary placek owocowy.

Spleśniałą musztardę.

– O nie… – wymamrotał drżącym głosem, kiedy wreszcie pojął, co się stało. – O nie, nie, nie… Gazid, ty kutasie, ty gnoju, ja cię, kurwa, zabiję…

44
{"b":"94924","o":1}