Lin była coraz bardziej rozdrażniona. Nie mogła uwierzyć, że tubylcy tak łatwo dali się nabrać na idiotyczny blef Isaaca. A jednak tak się stało – przewodnik wiódł ich w stronę wież należących do garudów. Być może to, czego była świadkiem, stanowiło bardziej rytuał niż prawdziwą konfrontację? A może Isaac nie zdołał ani nabrać, ani nastraszyć nikogo? Może udzielono mu pomocy z litości?
Żałosne rudery przykleiły się do wieżowców, ich dachy układały się w nieforemne fale. Przewodnik entuzjastycznie machnął rękaw stronę Isaaca i Lin, wskazując na cztery strzeliste budowle ustawione na planie kwadratu. W cienistej przestrzeni pomiędzy nimi urządzono ogród, w którym dziwacznie powyginane drzewa walczyły desperacko o choćby odrobinę naturalnego światła, a chwasty wszelkich gatunków wybijały się ponad inne krzewy. Wysoko, pod chmurami, krążyli majestatycznie garudowie.
– Oto cel twej wyprawy, łaskawco! – zawołał z dumą mężczyzna. Isaac zawahał się.
– Jak mam… Wiesz, nie chciałbym pchać się na górę niezapowiedziany… – Uczony utknął na moment. – Więc… jak mam zwrócić na siebie ich uwagę?
Przewodnik wyciągnął rękę. Isaac gapił się na niego przez chwilę, a potem sięgnął do kieszeni po szeklę. Mężczyzna rozpromienił się i wsunął monetę za pazuchę. Dopiero wtedy odwrócił się i odstąpił nieco od ściany wieżowca. Osłoniwszy usta dłońmi, gwizdnął przeciągle.
– Hej! – wrzasnął. – Ptasie móżdżki! Gość chce z wami rozmawiać!
Tłumek, który wciąż jeszcze otaczał Isaaca i Lin, przyjął te okrzyki entuzjastycznie. Wołanie dotarło też do garudów: grupka szybujących sylwetek zawisła ponad gromadą przybyszów ze Spatters. Nieznaczna zmiana ustawienia skrzydeł wystarczyła, by trzy latające istoty efektownie runęły w dół, ku ziemi. Na ten widok z piersi gapiów wyrwało się zbiorowe westchnienie i jęk podziwu.
Trzej garudowie spadali jak kamienie, wprost na tłum zapatrzonych. Dwadzieścia stóp nad ziemią rozciągnęli gwałtownie skrzydła, przerywając karkołomny lot nurkowy. Zawzięcie młócąc powietrze, posyłali w stronę twarzy gapiów potężne podmuchy wiatru i tumany pyłu. Zawiśli, unosząc się nieco i opadając w rytmie pracy skrzydeł, tuż poza zasięgiem ramion stojących ludzi.
– Czego się drzesz? – zaskrzeczał garuda pierwszy z lewej.
– Fascynujące – szepnął Isaac do Lin. – Ma ptasi głos, ale w niczym nie podobny do niezrozumiałego krakania Yagharka… Ragamoll musi być jego ojczystą mową, pewnie w życiu nie używał innego języka.
W milczeniu przyglądali się imponującym postaciom. Garudowie byli półnadzy, odziani tylko w cienkie, brązowe pantalony. Skóra i pióra jednego z nich były czarne, ciała dwóch pozostałych umaszczone były beżowo i brązowo. Lin podziwiała przede wszystkim ogromne, bijące z wielką siłą skrzydła, których rozpiętość sięgała dwudziestu stóp.
– Ten oto dżentelmen… – zaczął przewodnik, lecz Isaac przerwał mu w pół zdania.
– Miło mi was poznać – zawołał, zadzierając głowę. – Mam dla was propozycję. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Trzej garudowie spojrzeli po sobie.
– Czego chcesz? – odkrzyknął czarny.
– Chodzi o to… – Isaac z zakłopotaniem wskazał ręką na tłum obdartusów -…że nie tak wyobrażałem sobie tę dyskusję. Znacie może jakieś bardziej kameralne miejsce?
– Jasne! – zaśmiał się pierwszy. – Do zobaczenia na górze!
Trzy pary skrzydeł zafurczały zgodnie z jeszcze większą siłą i garudowie zniknęli w przestworzach, pozostawiając daleko w dole wymachującego ramionami Isaaca.
– Zaczekajcie! – krzyczał, ale było już za późno. Rozejrzał się, szukając przewodnika. – Nie podejrzewam – odezwał się ponuro – żeby windy w tych blokach były sprawne.
– Nigdy ich tam nie wstawiono, łaskawco – odparł mężczyzna, uśmiechając się przewrotnie. – Lepiej ruszajmy w drogę.
– Na słodziutką dupę Jabbera, Lin… idź dalej beze mnie. Umieram. Położę się tu i wyzionę ducha.
Isaac leżał na półpiętrze między szóstą a siódmą kondygnacją. Sapał, rzęził i pluł, podczas gdy zirytowana Lin stała nad nim z rękami wojowniczo wspartymi na biodrach.
Wstawaj, tłusty drabie , zasygnalizowała. Owszem, ja też jestem zmęczona. Ale pomyśl o złocie. I o nauce .
Jęcząc jak na torturach, Isaac podniósł się z wysiłkiem i chwiejnie stanął na nogi. Lin popędziła go w stronę betonowych schodów. Z trudem przełknąwszy ślinę, zebrał siły i niepewnie ruszył w górę.
Klatka schodowa była szara i nie oświetlona, jeśli nie liczyć odrobiny światła wpadającej z bocznych korytarzy i ze szpar w kruszących się płytach. Dopiero gdy docierali do siódmego piętra, stopnie zaczynały wyglądać tak, jakby ich od czasu do czasu używano. W kątach pokazały się śmieci, a same schody były raczej usmarowane brudem, niż pokryte grubą warstwą drobniutkiego kurzu. Na każdym piętrze znajdowało się dwoje drzwi z nieheblowanego drewna, lecz dopiero teraz zaczęły dobiegać spoza nich stłumione rozmowy garudów.
Wycieńczony Isaac wspinał się w żółwim tempie. Lin szła tuż za nim, ignorując jego ostrzeżenia o rychłym ataku serca. Po kilku długich i bolesnych minutach dotarli na ostatnie piętro. Ponad nimi były już tylko drzwi prowadzące na dach bloku. Isaac oparł się ciężko o ścianę i z ulgą otarł zlaną potem twarz.
– Daj mi tylko chwilę, skarbie, żebym doszedł do siebie – wymamrotał i nawet uśmiechnął się z wysiłkiem. – O bogowie! Dla dobra nauki, tak? Przygotuj aparat, Lin… W porządku. Chodźmy.
Isaac stanął prosto i odetchnął głęboko, po czym wstąpił na schody prowadzące ku ostatnim drzwiom. Otwarłszy je, wyszedł na płaski dach. Lin trzymała się tuż za nim, z aparatem w dłoniach.
Oczy kheprich nie potrzebowały wiele czasu, by przystosować się do nagłych zmian oświetlenia. Stanąwszy na połaci chropowatego betonu, pośród stosów śmieci i gruzu, Lin najpierw popatrzyła spokojnie na Isaaca – mrużącego oczy i na próżno usiłującego dostrzec cokolwiek poza nagłą jasnością – a potem rozejrzała się dokoła.
Niedaleko, na północnym wschodzie, zobaczyła Vaudois Hill – pofalowaną linię wzgórza, które próbowało za wszelką cenę zasłonić mieszkańcom Spatters panoramę miasta. Szpikulec, Dworzec Perdido, Parlament i kopuła Szklarni były jednak widoczne; ich wierzchołki jakoś znalazły drogę ponad ten wywyższony horyzont. Po przeciwnej stronie Lin ujrzała ciągnące się w nieskończoność, zielone pagórki Rudewood. Tu i ówdzie spomiędzy listowia wystawały samotne czubki szarych skałek. W kierunku północnym rozciągał się nie zakłócony naturalnymi przeszkodami widok, aż po najdalsze przedmieścia Serpolet i Gallmarch, z wieżą milicji na St Jabber’s Mound i torami linii Verso przecinającymi Creekside i Chimer. Lin wiedziała też, że za osmolonymi, betonowymi łukami, nie dalej niż o dwie mile od Spatters, wiją się czarne wody Smoły, po której suną barki załadowane po burty dobrami sprowadzanymi z południowych stepów.
Źrenice Isaaca zwęziły się wreszcie na tyle, że mógł odsłonić oczy.
Ponad głowami pary przybyszów wirowały w przestworzach setki garudów. Jedna po drugiej, istoty poczęły obniżać lot łagodnie spiralnym kursem i lądować zbrojnymi w pazury łapami wokół Lin i Isaaca. Garudowie opadali na dach wieżowca niczym przejrzałe jabłka.
Lin oszacowała, że było ich co najmniej dwustu. Niespokojna, przysunęła się o krok bliżej do partnera. Każdy z dorosłych garudów liczył co najmniej sześć stóp i kilka cali wzrostu, nie wspominając o sterczących ponad ich głowami, zgiętych przegubach skrzydeł. Nie było znaczących różnic w muskulaturze mężczyzn i kobiet – samice ubrane były w luźne, kuse sukienki, a samce w przepaski biodrowe lub krótko przycięte spodnie i nic ponadto.
Lin miała pięć stóp wzrostu. Widziała więc tylko pierwszy szereg garudów stojących na odległość wyciągniętego ramienia, za to ponad ich głowami dostrzegała kolejne zastępy istot przymierzających się dopiero do lądowania; wyczuwała, że tłum gęstnieje z każdą chwilą. Isaac machinalnie poklepał ją po ramieniu. Na niebie pozostało już niewielu polujących i bawiących się garudów. Kiedy ostatni z chętnych do rozmowy usiadł na dachu, Isaac postanowił przerwać milczenie.
– W porządku – zawołał. – Bardzo dziękuję, że zechcieliście zaprosić nas tutaj. Mam dla was propozycję.
– Dla kogo? – krzyknął ktoś z tłumu.
– No… dla was wszystkich – odparł uczony. – Otóż prowadzę pewne badania nad… techniką lotu. Wy zaś jesteście jedynymi istotami w Nowym Crobuzon, które potrafią latać i mają w głowach porządne mózgi. Wyrmeni raczej nie słyną z talentów konwersacyjnych – dodał rubasznie. Żart nie wzbudził żadnej reakcji, więc Isaac odchrząknął i podjął wątek. – Tak więc… eee… Pomyślałem sobie, że być może któryś z was chciałby przyjść do mnie i popracować przez kilka dni: pokazać się w locie, pozwolić na zrobienie paru heliotypów. – Uczony uniósł do góry i pomachał ręką Lin, w której trzymała aparat. – Oczywiście zapłacę za poświęcony mi czas. Naprawdę przydałaby mi się wasza pomoc…
– Co robisz? – Głos należał do jednego z samców stojących w pierwszym rzędzie. Pozostali spojrzeli na niego z szacunkiem, gdy tylko się odezwał. „To ich przywódca” – pomyślała Lin.
Isaac także spojrzał nań z uwagą.
– Co robię? To znaczy…
– To znaczy: po co ci te obrazki? Do czego zmierzasz?
– Jak mówiłem, prowadzę badania nad naturą lotu. Jestem naukowcem i…
– Gówno prawda. Skąd mamy wiedzieć, że nas nie pozabijasz?
Isaac zamarł ze zdumienia. W ciżbie garudów, kiwających ptasimi głowami, rozległ się pomruk aprobaty.
– A po cóż, u diabła, miałbym was zabijać?
– Spierdalaj pan. Nikt z nas nie ma ochoty pomagać.
W tłumie odezwały się teraz ciche głosy dezaprobaty. Nietrudno było odgadnąć, że znalazło się co najmniej kilku garudów, którzy mieli ochotę wziąć udział w badaniach, ale żaden nie ośmielił się otwarcie wyrazić sprzeciwu wobec zdania przywódcy – muskularnego samca z długą blizną łączącą sutki.
Lin patrzyła w napięciu, jak Isaac wolno otwiera usta. Najwyraźniej zastanawiał się, w jaki sposób zmienić bieg wydarzeń. Wsunął i zaraz wysunął dłoń z kieszeni – gdyby w tym momencie spróbował błysnąć przed garudami forsą, mogliby uznać go za kombinatora.