Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Isaac włożył dłoń w stertę odręcznych notatek i wyjął z niej diagramy przedstawiające skrzydła gili i much plujek. Odczepiwszy martwego gołębia od krzyża z deseczek, łukowatym ruchem delikatnie rozwinął jego pierzaste kończyny. Bez słowa wskazał na ścianę nad biurkiem, pokrytą precyzyjnymi rysunkami innych skrzydeł. Były tam zbliżenia i przekroje stawów barkowych, schematy działających sił i pięknie cieniowane studia rozmaitych rodzajów piór. Nie brakowało też heliotypów przedstawiających sterowce, otoczone strzałkami i znakami zapytania naniesionymi czarnym atramentem. Były też szkice bezmózgich głuptaków szybujących nad morzem i olbrzymie powiększenia skrzydeł os. Na każdym rysunku widniał szczegółowy opis. David z podziwem wodził wzrokiem po owocach wielogodzinnej pracy – badań porównawczych rozmaitych narzędzi lotu.

– Nie wydaje mi się, żeby mój klient szczególnie przejmował się kształtem swoich nowych skrzydeł – o ile będą to skrzydła – bo przede wszystkim zależy mu na tym, żeby latać, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. – David i Lublamai wiedzieli już o Yagharku. Isaac ufał im, prosił jedynie, by zachowali sprawę w tajemnicy. Zrobił to na wypadek, gdyby garuda zjawił się w laboratorium pod jego nieobecność. Być może uczynił to jednak niepotrzebnie, jak do tej pory bowiem Yagharek skutecznie unikał spotkania z kimkolwiek poza uczonym, którego najął.

– Zastanawiałeś się może nad tym, czy nie dałoby się po prostu wszczepić mu z powrotem jakichś skrzydeł? – spytał David. – Mówię o zwykłym prze-tworzeniu.

– Oczywiście, to podstawowy tok myślenia, ale widzę co najmniej dwa problemy. Po pierwsze: jakie skrzydła? Będę musiał je zbudować. Po drugie: czy którykolwiek z prze-twarzaczy zgodzi się wykonać po cichu taki zabieg? Najlepszy biotaumaturg, jakiego znam, to ten parszywy Vermishank. Pójdę do niego, jeżeli nie będę miał innego wyjścia, ale naprawdę musiałbym być zdesperowany… I dlatego na początek zajmuję się wstępnymi badaniami. Próbuję obliczyć rozmiar, wypracować odpowiedni kształt i znaleźć źródło energii dla skrzydeł – o ile będą to skrzydła, bo niewykluczone, że gruntownie zrewiduję koncepcję.

– A co innego wchodziłoby w rachubę? Fizykotaumaturgia?

– Wiesz przecież: TJP, moja ukochana Teoria Jednorodnego Pola… – Isaac uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Mam wrażenie, że grzbiet Yagharka jest zbyt poharatany, żeby poddać go prostemu prze-tworzeniu, nawet jeśli dobrałbym odpowiednie skrzydła. Zastanawiam się nad kombinacją dwóch pól energetycznych… Gówno tam, Davidzie, po prostu nie wiem. Mam tylko zaczątki pomysłu – dodał, pokazując mu zagryzmolony notatkami rysunek trójkąta.

– Isaacu? – wrzask Lublamaia skutecznie przebił się przez świergot ptaków. Isaac i David odwrócili się w jego stronę jak na komendę. Lublamai minął już klatki z lasimuchą i parą złocistych papug. Wskazywał palcem na stos mniejszych pudełek, skrzynek i kadzi. – Co tam masz?

– To moja wylęgarnia – odkrzyknął z dumą Isaac i ruszył w stronę Lublamaia, pociągając za sobą Davida. – Uznałem, że warto sprawdzić, jak dokonuje się przemiana z formy nielotnej w latającą. Dlatego postarałem się o okazy nienarodzone, nowo narodzone i bardzo młode. – Zatrzymali się przy kolekcji pojemników. Lublamai zaglądał właśnie do małej klatki z gniazdem pełnym srebrzystych jaj. – Nie mam pojęcia, co to będzie – wyznał Isaac. – Mam nadzieję, że coś ładnego.

Klatka stała na szczycie sterty podobnych pojemników o przezroczystych frontach. W każdym z nich nieforemne, ludzką ręką uwite gniazda skrywały od jednego do czterech jaj – jedne miały żywe kolory, skorupki innych zdobił stonowany beż. Niezbyt gruba rurka zawijała się kilkakrotnie wzdłuż ściany za stosem klatek i znikała pod podłogą platformy, gdzie łączyła się z piecykiem. Isaac trącił ją lekko czubkiem buta.

– Wydaje mi się, że lubią ciepło… – mruknął. – Choć wcale nie mam pewności…

Lublamai pochylił się, by zajrzeć do zbiornika ze szklanym frontem.

– Och… – westchnął. – Czuję się tak, jakbym znowu miał dziesięć lat! Sprzedaj mi je za sześć kulek.

Na dnie zbiornika wiły się małe, zielone gąsienice. Z apetytem i uporem wgryzały się w pokłady liści upchniętych wokół nich. Łodygi roślin sprawiały wrażenie falujących, tak gęsto pokrywały je małe, owadzie ciała.

– Moim zdaniem to dość interesujący moment. Lada dzień powinny zamknąć się w kokonach, a wtedy… no cóż, chyba będę musiał bezlitośnie otwierać je w różnych stadiach, żeby przyjrzeć się procesowi przepoczwarzania.

– Życie laboranta bywa okrutne, prawda? – mruknął Lublamai, przyglądając się mieszkańcom zbiornika. – Jakie jeszcze paskudztwa udało ci się zebrać?

– Głównie czerwie. Łatwo je wykarmić. To pewnie ten zapach tak drażni Szczerość – zaśmiał się Isaac. – Mam też larwy, z których podobno wyrosną motyle i ćmy, mam okropnie agresywne robactwo wodne, które – jak mi powiedziano – przepoczwarzy się w różowe muchy i co tylko zechcesz…

– Isaac wskazał szerokim gestem na stojące z dala od pozostałych naczynie z brudną wodą. – A tu – dodał, przechodząc kilka kroków do klatki z gęstej siatki – mam coś specjalnego – dokończył, stukając kciukiem w ściankę.

David i Lublamai stanęli przy nim i z otwartymi ustami wlepili wzrok w druciany pojemnik.

– Jaka piękna – szepnął po chwili David.

– Co to jest? – sapnął Lublamai.

Isaac spojrzał ponad ich głowami na ozdobę swej kolekcji.

– Szczerze mówiąc, przyjaciele, nie mam bladego pojęcia. Wiem tylko, że to wielka, piękna i niezbyt szczęśliwa gąsienica.

Larwa kiwała na oślep grubym łbem, leniwie krążąc swym masywnym ciałem w drucianym więzieniu. Z tylnej części jej giętkiego korpusu sterczały podobne do kolców włoski. Dokoła walały się brązowiejące już fragmenty liści sałaty, skrawki mięsa, plasterki owoców i ścinki papieru.

– Widzicie? Próbowałem karmić ją wszystkim; dawałem bodaj każde znane mi zioło, ale nie chce niczego ruszyć. Karmiłem ją rybą, owocami, ciastem, chlebem, mięsem, papierem, klejem, bawełną, jedwabiem… Ale ona tylko kręci się w kółko, głodna, i gapi się na mnie oskarżycielsko. – Isaac schylił się, by wsunąć twarz między głowy Davida i Lublamaia. – To jasne, że chciałaby coś zjeść – rzekł po chwili. – Jej kolory bledną. To mnie martwi i obawiam się, że będę stratny, zarówno w sensie estetycznym, jak i fizycznym. Wszystko wskazuje na to, że to cudo wkrótce mi zdechnie – stwierdził rzeczowo.

– Skąd ją wytrzasnąłeś? – spytał David.

– Przecież wiecie, jak to jest – odparł Isaac. – Dostałem ją od gościa, który dostał ją od faceta, który dostał ją od babki… i tak dalej. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd się wzięła.

– Ale jej chyba nie zamierzasz otwierać?

– Absolutnie! A jeśli przeżyje i zbuduje kokon – w co niestety wątpię – będę bardzo ciekaw, co z niego wylezie. Może nawet podaruję maleństwo Muzeum Nauki. Znacie mnie, mam duszę społecznika… Tak czy inaczej, do badań nie przyda mi się zbytnio. Nie potrafię nawet zmusić tej larwy do jedzenia czy przepoczwarzenia się, nie mówiąc już o lataniu. Tak więc wszystko, co tu widzicie – Isaac rozłożył ramiona i zakręcił młynka nadgarstkami, wskazując na całe swoje królestwo – jest moją armią w walce z grawitacją. Ale to maleństwo – dodał, spoglądając na gąsienicę – to moja praca społeczna – zakończył, uśmiechając się szeroko.

*

Gdzieś na dole rozległo się skrzypienie. Ktoś otwierał drzwi. Trzej mężczyźni pochylili się nad barierką platformy i wyjrzeli na dół, spodziewając się ujrzeć garudę Yagharka z jego fałszywymi skrzydłami ukrytymi pod płaszczem.

Z dołu patrzyła na nich Lin.

David i Lublamai spojrzeli po sobie z zażenowaniem. Nagły i pełen irytacji okrzyk powitalny Isaaca tylko pogłębił ich zmieszanie. Odwrócili głowy, znienacka zainteresowani innymi sprawami.

Isaac popędził schodami w dół.

– Lin – zagrzmiał. – Jak dobrze cię widzieć! – Stanąwszy twarzą w twarz z khepri, zaczął mówić znacznie ciszej. – Kochanie, co ty tu robisz? Zdawało mi się, że mieliśmy się spotkać pod koniec tygodnia.

Mówiąc to, zauważył, że czułki Lin podrygują żałośnie, i postarał się zapanować nad nerwami. Lub i David prawdopodobnie i tak rozumieli, co jest grane. Znali się od dawna: nie wątpił, że jego uniki i niejasne aluzje na tematy sercowe naprowadziły ich na właściwy trop. Pamiętał jednak, że Brock Marsh to nie Pola Salacusa. Był zbyt blisko swoich. Ktoś mógł zobaczyć.

Ale z drugiej strony Lin wyglądała fatalnie.

Posłuchaj , zasygnalizowała gwałtownie. Chcę, żebyś poszedł ze mną do domu, nie odmawiaj. Tęskniłam. Zmęczona. Trudna praca. Przepraszam, że tu przyszłam. Musiałam cię zobaczyć .

Isaac czuł, że gniew ustępuje pod naporem ciepłych uczuć. „To niebezpieczny precedens” – pomyślał. „Cholera!”

– Zaczekaj – szepnął. – Daj mi minutę. – I pognał z powrotem na górę. – Lub, David… Zapomniałem, że dziś wieczorem jestem umówiony z przyjaciółmi i… przysłali kogoś po mnie. Obiecuję, że jutro wypłacę kwotę, o której rozmawialiśmy. Słowo honoru. Zwierzyniec nakarmiony, nie musicie się martwić… – Isaac rozglądał się w roztargnieniu i wreszcie zmusił się, by spojrzeć w oczy kolegom.

– Dobra – rzekł David. – Miłego wieczoru. Lublamai tylko machnął ręką.

– Świetnie – mruknął Isaac, wodząc wzrokiem po swoim laboratorium.

– Gdyby przyszedł Yagharek… to… – Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma mu nic do powiedzenia. Bez słowa chwycił notes leżący na biurku i zbiegł po schodach, nie oglądając się za siebie. Lublamai i David celowo nie śledzili jego wyjścia.

Isaac porwał Lin jak wicher i pociągnął ją w stronę drzwi, a potem dalej, na coraz bardziej mroczne ulice. Dopiero kiedy opuścili stary magazyn i przyjrzał się lepiej twarzy kochanki, poczuł, że rozdrażnienie w nim dogasa. Myślał już tylko o tym, jak wyczerpana i zniechęcona jest Lin. Zawahał się na moment, nim wziął ją pod ramię. Wsunął notes do jej torby, którą zamknął z trzaskiem.

30
{"b":"94924","o":1}