– Na mój mokry zadek, Isaacu… poznałeś garudę, prawda? – Uczony uniósł brew i lekko skinął głową. – Szlag! – wykrzyknął Ged. Goście siedzący przy sąsiednich stolikach odwrócili się jak na komendę i spojrzeli na niego ze zdziwieniem. – I to garudę z Cymek…! Isaacu, musisz skłonić go – a może ją? – żeby przyszedł do mnie i opowiedział mi o Cymek!
– No, nie wiem, Ged. On jest… jak by ci to powiedzieć… trochę małomówny…
– Proszę cię! Proszę…
– Dobrze już, dobrze… Zapytam go, ale nie rób sobie zbyt wielkich nadziei. A teraz mów, jaka jest różnica między tą pieprzoną abstrakcyjną a konkretną jednostką.
– Fascynujące! Domyślam się, że nie możesz mi powiedzieć, nad czym konkretnie pracujecie…? Nie, na pewno nie. Cóż, mówiąc najprościej, wedle mojego rozumienia, garudowie tworzą egalitarną społeczność, bo ponad wszystko respektują prawa jednostki. Nie można szanować czyjejś indywidualności, jeżeli własną rozpatruje się w abstrakcyjny, izolowany sposób. Chodzi o to, że istota jest indywidualną jednostką tylko wtedy, gdy egzystuje w społecznej matrycy innych jednostek, szanujących jej indywidualizm i prawo do dokonywania wyborów. I to właśnie nazwałbym konkretną jednostkowością: istota musi rozumieć, że zawdzięcza swój byt szacunkowi przejawianemu przez wszystkich pozostałych członków społeczności i że z tego powodu jest im winna wzajemny szacunek.
– Zatem abstrakcyjna jednostka to garuda, który przynajmniej na jakiś czas zapomniał o tym, że jest członkiem większej społeczności i że jest winien szacunek wszystkim innym jednostkom, którym przysługuje prawo wyboru?
Nastała dłuższa chwila milczenia.
– Mądrzejszy już nie możesz być, Isaacu? – spytał łagodnie Ged i roześmiał się serdecznie.
Isaac nie był pewien, czy może.
– Słuchaj, Ged. Gdybym powiedział: „Kradzież wyboru drugiego stopnia z kompletnym nieposzanowaniem”, wiedziałbyś, jakiego przestępstwa dopuścił się garuda?
– Nie. – Ged zamyślił się na moment. – Nie wiedziałbym, ale brzmi to poważnie… Sądzę jednak, że w bibliotece znalazłbym wyjaśnienie – dodał na pocieszenie.
I wtedy w polu widzenia pojawił się Lemuel Pigeon.
– Ged – wtrącił pospiesznie Isaac. – Wybacz, proszę, ale naprawdę muszę zamienić słowo z Lemuelem. Pogadamy później, dobrze?
Ged uśmiechnął się bez urazy i machnął łapą na pożegnanie.
*
– Lemuelu… pozwól na słowo. Możesz na tym zarobić.
– Isaac! Interesy z ludźmi nauki to zawsze przyjemność. Co słychać w świecie wybitnych umysłów?
Lemuel rozwalił się wygodnie na krześle. Prezentował się, jak zwykle, fircykowato. Miał na sobie bordową marynarkę i żółtą kamizelkę. Na głowie nosił nieduży cylinder, spod którego wysypywała się masa płowych włosów, związanych w kitkę najwyraźniej wbrew ich woli.
– Mój wybitny umysł, Lemuelu, znalazł się w stanie impasu. I tu właśnie, przyjacielu, być może zaczyna się twoja rola.
– Moja? – Pigeon uśmiechnął się krzywo.
– Tak jest, Lemuelu – odparł uroczyście Grimnebulin. – I ty możesz przysłużyć się wielkiej sprawie nauki.
Isaac lubił żartować z młodszym mężczyzną, choć chwilami czuł się przy nim raczej niezręcznie. Lemuel był cwaniakiem, informatorem, paserem – kwintesencją pośrednika. A jako że był pośrednikiem najskuteczniejszym na rynku, zapełnił sobą doskonałą niszę w półlegalnym środowisku miasta i czerpał ze swej działalności spory dochód. Paczki, informacje, oferty, wiadomości, imigranci, towary – wszystko, co tylko mogło być przedmiotem wymiany, przechodziło przez ręce Lemuela Pigeona. Dla ludzi takich jak Isaac, którzy nie chcieli brudzić sobie rąk i nóg buszowaniem w tak zwanym półświatku Nowego Crobuzon, był wprost bezcennym pomocnikiem. Parał się też działalnością w odwrotnym kierunku: dzięki niemu przedstawiciele nie całkiem legalnych interesów mogli liczyć na kontakt ze światem uczciwych obywateli bez narażania się na twarde lądowanie na progu posterunku milicji. Lemuel nie należał w istocie do żadnego ze środowisk – jego specjalnością było balansowanie na granicy tego, co zgodne i nie do końca zgodne z prawem.
Był to żywot niebezpieczny. Lemuel musiał być brutalny i bezlitosny, a w razie potrzeby nawet podły. Kiedy sytuacja stawała się naprawdę groźna, nie wahał się pozostawić wspólnika własnemu losowi w tumanie kurzu wznieconym ekspresową ucieczką. Wszyscy o tym wiedzieli; Pigeon nigdy nie ukrywał prawdy. Na tym polegała jego uczciwość: nie udawał, że należy mu ufać.
– Lemuelu, mój młody demonie nauki – zagaił po chwili Isaac. – Prowadzę pewne badania. Chciałbym, żebyś sprowadził dla mnie próbki wybranych gatunków istot. Interesuje mnie mianowicie wszystko, co lata. Jesteś mi potrzebny, bo rozumiesz chyba, że człowiek na moim stanowisku nie może włóczyć się po Nowym Crobuzon, szukając jakichś zasranych strzyżyków… Człowiek na moim stanowisku powinien szepnąć słowo komu trzeba i czekać, aż skrzydlate tałatajstwo samo spadnie mu na kolana.
– Lepiej daj ogłoszenie w gazecie, stary druhu. Dlaczego przychodzisz z tym do mnie?
– Dlatego, że potrzebuję mnóstwa próbek i nawet nie chcę wiedzieć, skąd będą pochodzić. Potrzebuję różnorodności. Muszę dostać tyle rozmaitych fruwających istot, ile tylko uda się sprowadzić, a niektóre z nich na pewno niełatwo będzie zdobyć. Potrzebuję, na przykład, aspisa. Mógłbym, rzecz jasna, zapłacić jakiemuś poszukiwaczowi przygód dzikie mnóstwo forsy za parchaty, ledwie żywy egzemplarz albo… mogę zapłacić tobie za uwolnienie dla mnie, twojego szanownego klienta, zdrowego i dorodnego aspisa zamkniętego w pieprzonej złotej klatce gdzieś we Wschodnim Gidd albo na Rubieżach. Kapujesz?
– Isaac, stary druhu… Zaczynam cię rozumieć.
– Naturalnie, Lemuelu. Przecież jesteś biznesmenem. Najbardziej zależy mi na rzadkich okazach. Na czymś, czego nigdy jeszcze nie widziałem. Na niecodziennych pomysłach na fruwanie. Nie zapłacę ci dobrze za kosz pełen kosów – co wcale nie oznacza, że ten gatunek mnie nie interesuje. Niech będą i kosy, ale w towarzystwie drozdów, kawek i wszelkiego innego ptactwa. Dostarcz mi też gołębie, drogi Lemuelu, twoich imienników. Ale najbardziej ucieszą mnie stworzenia takie jak wężoważki.
– Rzadkie – zauważył Lemuel, wpatrując się intensywnie w kufel piwa.
– Bardzo rzadkie – zgodził się Isaac. – I dlatego pokaźna kwota zmieni właściciela, jeżeli dostanę egzemplarz w dobrym stanie. Rozumiemy się, Lemuelu? Chcę dostać ptaki, owady, nietoperze… ale także jaja, kokony, larwy. – wszystko, co kiedyś może zmienić się w latające stworzenie. Badanie wczesnych stadiów rozwoju może być nawet cenniejsze niż analiza budowy dojrzałych. Przynieś mi wszystko, co lata i nie jest większe od psa. Nie potrzebuję olbrzymów i niebezpiecznych bestii. Owszem, byłbym pod wrażeniem, gdyby udało ci się schwytać druda albo wiatrorożca, ale nie chcę, żebyś to robił.
– A kto by chciał, Isaacu? – przytaknął filozoficznie Lemuel. Isaac wcisnął pięć gwinei w banknocie w górną kieszonkę marynarki pośrednika. Uniósłszy szklane kufle, przepili do siebie.
*
Nazajutrz, siedząc wygodnie za biurkiem, Isaac wspominał spotkanie u Czerwonej Kate i wyobrażał sobie, jak zlecenie, które zostawił pośrednikowi, przekazywane jest z ust do ust w półświatku Nowego Crobuzon.
Nie pierwszy raz korzystał z usług Lemuela. Ilekroć potrzebował rzadkiego lub nielegalnego składnika do swych eksperymentów albo manuskryptu, który powielono jedynie w kilku egzemplarzach, albo informacji o sposobach syntezy zakazanych substancji – zawsze mógł na niego liczyć. Tym razem do poczucia humoru Isaaca przemawiała myśl o tym, że członkowie podziemnych organizacji wielkiego miasta będą z zapałem szukać dla niego ptaków i motyli, zamiast marnować czas na walki gangów i handlowanie narkotykami.
W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że następny dzień to już migalec. Od ostatniego spotkania z Lin minęło sporo czasu, a ona nawet nie wiedziała o jego niezwykłym przedsięwzięciu. Isaac przypomniał sobie, że są umówieni na kolację. Nie miał nic przeciwko odłożeniu badań na krótki czas i opowiedzeniu kochance o wszystkim, co się wydarzyło. Cieszył się nawet na myśl o wyrzuceniu z pamięci tylu nowin i podzieleniu się nimi z Lin.
„Lublamai i David już poszli” – pomyślał. „Jestem sam”.
Przeciągnął się z lubością jak wielki mors, rozrzucając po podłodze notatki i rysunki. Wyłączywszy gazową lampę, wyjrzał na ulicę. Przez brudną szybę ciemnego magazynu ujrzał wielką, zimną tarczę księżyca i piruety jego dwóch córek – nagich skał, satelitów krążących wokół niego od niepamiętnych czasów niczym dalekie świetliki.
Zapadał w sen, wpatrując się w nieustającą pracę lunarnego mechanizmu. Pławiąc się w świetle księżyca, śnił o Lin: był to sen delikatny, erotyczny i pełen głębokiej miłości.