Литмир - Электронная Библиотека
A
A
*

Isaac siedział i gładził lekko opalizujący pancerz głowociała Lin, naznaczony teraz siateczką pęknięć i nacięć, jak ciemny marmur. Rozmyślał o Yagharku.

„Nie próbuj tłumaczyć”, powiedziała mu Kar’uchai, ale jak mógł jej usłuchać?

Wyobraził sobie jej wielkie skrzydła, bijące w panice, gdy Yagharek przygwoździł ją do ziemi. A może zagroził jej nożem? Inną bronią? Może tym pieprzonym biczem?

„Chromolić ich” – pomyślał nagle, spoglądając na elementy maszyny kryzysowej. „Nie jestem winien posłuszeństwa ich prawom…” Uwolnić więźniów. Przecież o tym zawsze pisał „Runagate Rampant”.

Jednakże garudowie z Cymek nie żyli tak, jak obywatele Nowego Crobuzon. Nie wybierali spośród siebie sędziów i przysięgłych, nie budowali fabryk karnych, nie otwierali kamieniołomów i wysypisk, w których niewolniczo pracowali prze-tworzeni, nie mieli milicjantów ani polityków. Kara nie była wynikiem łapówki wręczonej komu trzeba przez bossa przestępczego świata.

Tak mu przynajmniej mówiono. Tyle pamiętał. „Garudowie głosowali”, powiedziała Kar’uchai.

Ale czy tak było naprawdę? I czy to zmieniało sytuację Yagharka?

W Nowym Crobuzon kara za przestępstwo miała komuś lub czemuś służyć. Czy w Cymek było inaczej? Czy z tego powodu zbrodnie skrzydlatych istot były bardziej ohydne?

Czy gwałciciel-garuda był gorszy od gwałciciela-człowieka?

„A kim ja jestem, żeby to osądzać?” – pomyślał ze złością Isaac i szybkim krokiem podszedł do maszyny. Usiadł i podniósł z podłogi kartkę z obliczeniami, gotów podjąć przerwaną pracę. „Kim jestem, żeby to osądzać?” – pomyślał znowu i tym razem pytanie zaniepokoiło go jeszcze mocniej. Nie wiedział już, co o tym wszystkim myśleć; wolno odłożył papier i popadł w zadumę.

Co pewien czas spoglądał na uda Lin. Siniaki już prawie zniknęły, ale pamięć o nich raniła jego umysł równie mocno jak pierwszego dnia.

Największe zagęszczenie ciemnych plam na zmasakrowanym ciele znajdowało się właśnie tam, po wewnętrznej stronie ud i na podbrzuszu.

Lin spała ostatnio niespokojnie, budziła się gwałtownie, czasem obejmowała Isaaca, a czasem uciekała od niego. Za każdym razem zgrzytał zębami na samą myśl o tym, co mogli jej zrobić. Pomyślał o Kar’uchai.

„To wszystko nie tak. Przecież powiedziała, żebym tak nie robił. Mówiła, że tu nie chodzi o gwałt…”

Żądała niemożliwego. Isaac nie umiał nie tłumaczyć sobie jej słów na zrozumiałe hasła i obrazy. Kiedy myślał o Yagharku, myślał o Kar’uchai, a kiedy myślał o niej, myślał o Lin.

„Wszystko się popieprzyło” – dumał posępnie.

Gdyby usłuchał Kar’uchai, nie mógłby dokonać oceny sprawiedliwości wyroku. Nie mógłby rozstrzygnąć, czy uznaje osąd garudów, czy też nie. Nie miał żadnych przesłanek ku temu, żeby dokonać własnej oceny; nie znał żadnych okoliczności zdarzenia. Naturalnym więc, oczywistym, nieuniknionym i zdrowym odruchem było odwoływanie się do zasad, które znał i rozumiał, do własnego sceptycyzmu oraz do faktów, co do których nie miał wątpliwości: na przykład do tego, że Yagharek był jego przyjacielem. Czy mógł pozbawić przyjaciela prawa do latania tylko dlatego, że niepojęte, obce prawa zasiały w nim ziarno wątpliwości?

Pamiętał Yagharka wspinającego się na kopułę Szklarni i walczącego u jego boku przeciwko milicji.

Pamiętał jego bicz duszący ostatnią ćmę i tym samym zwracający wolność Lin.

Lecz kiedy wracał myślą do Kar’uchai i do tego, co jej uczyniono, nie potrafił nazywać tej zbrodni inaczej, jak tylko gwałtem. Wtedy zaś rozmyślał o Lin i o wszystkim, co ją spotkało, i wreszcie… czuł, że porzyga się z wściekłości.

Próbował wyplątać się jakoś z tej gmatwaniny rozważań.

Próbował nie myśleć więcej o gościu z Cymek. Wmawiał sobie desperacko, że odmowa współpracy z Yagharkiem nie oznaczałaby, iż go osądza. Że nie udawałby w ten sposób wszechwiedzącego, a jedynie mówił w prosty sposób: „To nie mój interes, ta sprawa mnie przerasta”. Jednak nie potrafił przekonać samego siebie.

Siedział przygarbiony, oddychając z trudem. Zrozumiał, że gdyby odwrócił się teraz od Yagharka, to bez względu na praktyczne wymówki czułby, że osądził go i uznał winnym. Pamiętał i o tym, że póki nie znał szczegółów sprawy, nawet nie próbował bawić się w wyrocznię.

Lecz zaraz potem pojawiła się w jego głowie nowa, zupełnie inna myśl. Kontrargument.

Skoro wycofanie się z obietnicy pomocy implikowało negatywny osąd – którego nie chciał wydawać – to kontynuowanie pracy nad techniką lotu dla Yagharka oznaczałoby, że czyn garudy jest akceptowalny.

„A to przecież nieprawda” – pomyślał Isaac z niesmakiem i gniewem.

Powoli złożył kartkę z notatkami, na wpół dopracowanymi równaniami i naprędce utrwalonymi formułami. Schował ją głęboko.

Kiedy wróciła Derkhan, słońce stało już nisko, a po niebie sunęły postrzępione chmury w kolorze krwi. Zastukała do drzwi w umówiony sposób i kiedy Isaac otworzył, szybko weszła do środka.

– Niesamowity dzień – powiedziała smutno. – Rozejrzałam się po całym mieście. Byłam wszędzie, zdobyłam parę informacji, mam kilka pomysłów… – Blueday spojrzała na Grimnebulina i natychmiast umilkła.

Jego ciemna, pobrużdżona twarz przyjęła niezwykły wyraz. W skomplikowanej mozaice malowały się na niej nadzieja, podniecenie i potworne przygnębienie. Wydawało się, że mężczyzna wprost emanuje energią. Ruszał się bez przerwy, jakby oblazły go mrówki. Miał na sobie długi, brudny płaszcz żebraka. Obok drzwi leżał pod ścianą wielki, płócienny worek, wypchany do granic możliwości. Derkhan zauważyła, że maszyna kryzysowa zniknęła, i to jej komponenty stanowiły masywną zawartość worka.

Bez plątaniny metalowych części i drutów pokój sprawiał wrażenie pustego i nagiego.

Derkhan gwizdnęła z cicha, gdy zobaczyła Lin zawiniętą w brudny, wystrzępiony koc. Khepri tarmosiła daremnie jego brzegi, jednocześnie nadając nie kończący się strumień znaków języka migowego. Podskoczyła z radości, kiedy zobaczyła przyjaciółkę.

– Chodźmy – powiedział Isaac głuchym głosem pełnym napięcia.

– Co ty wygadujesz? – spytała rozdrażniona Derkhan. – O co ci chodzi? Gdzie jest Yagharek? Co w ciebie wstąpiło?

– Dee, proszę… – wyszeptał Grimnebulin. Chwycił ją za ręce. Zrobił to z takim wigorem, że zatoczyła się lekko. – Yag jeszcze nie wrócił. Zostawiam mu to – dodał, wyciągając z kieszeni list i rzucając go na środek pokoju. Derkhan chciała o coś zapytać, ale przerwał jej, gwałtownie potrząsając głową. – Ja… Nie mogę już… Nie pracuję już dla Yaga, Dee… Zrywam kontrakt… Wszystko ci wyjaśnię, ale teraz musimy już iść. Masz rację, zbyt długo tu zabawiliśmy. – Isaac machnął rękaw stronę okna, zza którego dobiegały odgłosy normalnego, swobodnego życia. – Pieprzona władza nas ściga, a także największy bandzior na całym kontynencie… I do tego jeszcze Rada Konstruktów… – mówił, potrząsając lekko ramieniem Blueday. – Więc idziemy. We troje. Chodźmy stąd jak najdalej.

– Isaacu, co się stało? – spytała stanowczo, chwytając jego rękę. – Powiedz mi natychmiast.

Grimnebulin na moment spuścił wzrok.

– Miałem tu gościa… – Westchnął głęboko i wolno pokręcił głową, widząc, jak oczy Derkhan rozszerzają się ze strachu. – Gościa z Cymek, Dee. Z cholernego Cymek. – Opornie przełknął ślinę, nie przerywając kontaktu wzrokowego z kobietą. – Wiem już, co zrobił Yagharek, Dee. – Umilkł, spoglądając na jej znacznie spokojniejszą już twarz. – Wiem, za co został… ukarany. Nic nas tu nie trzyma, Dee. Przysięgam, że powiem ci całą prawdę, ale nie w tej chwili. Naprawdę nie ma powodu, żeby zostawać tu dłużej… Powiem ci po drodze.

Od wielu dni Isaac żył w zwolnionym tempie, przytłoczony ciężarem skomplikowanych obliczeń z matematyki kryzysowej i opieki nad Lin. Dopiero teraz, niespodziewanie, dotarło do niego, w jakim byli niebezpieczeństwie. Dopiero teraz zrozumiał, jak wielką cierpliwość wykazała Derkhan. Pojął, że najwyższy czas odejść.

– Jasna cholera – mruknęła cicho Derkhan. – Wiem, że znacie się ledwie parę miesięcy, ale… on jest twoim przyjacielem, prawda? Nie możemy przecież… czy możemy tak go zostawić? – Spojrzała na Isaaca spod zmarszczonych brwi. – Czy to… Powiedz mi, co on zrobił. Czy to aż takie straszne? Takie, że nie liczy się wszystko to, co dla nas zrobił? Powiedz.

Isaac zamknął oczy.

– Nie… tak. To nie takie proste. Wyjaśnię ci w drodze. W każdym razie nie pomogę mu. To już postanowione. Nie mogę, Dee, niech mnie szlag, jeśli jest inaczej. Nie chcę go widzieć. A skoro nic nas nie zatrzymuje, chodźmy wreszcie. Naprawdę musimy.

Derkhan sprzeciwiała się, ale krótko i bez przekonania. Powtarzając, że nie jest pewna, pakowała do małej torby nieliczne ubrania i ulubiony notes. Udzielił jej się zapał Isaaca.

Nie otwierając listu do Yagharka, dopisała z tyłu kilka słów od siebie: „Powodzenia. Spotkamy się jeszcze. Przykro mi, że rozstajemy się tak nagle. Wiesz, jak wydostać się z miasta. Wiesz, co robić”. Przez chwilę zastanawiała się, jakich słów pożegnania powinna użyć, aż wreszcie napisała po prostu „Derkhan” i odłożyła list na podłogę.

Owinęła się szalikiem i pozwoliła, żeby jej nowe, czarne włosy rozlały się po ramionach jak gęsty olej. Podrapała świeżą bliznę po odciętym uchu. Wyjrzała przez okno, na ciemniejące niebo, a potem podeszła do Lin i otoczyła ją ramieniem, by wspomóc jej niepewny chód.

We troje powoli zeszli po schodach.

– W Zakolu Smogu jest paru takich – powiedziała Derkhan. – Sternicy barek. Mogliby zabrać nas na południe bez zbędnych pytań.

– Wykluczone! – syknął Isaac i rozejrzał się niespokojnie spod obszernego kaptura. Stali przy końcu ulicy, tam gdzie kilka godzin wcześniej zaparkowany w poprzek wóz służył dzieciakom jako bramka. Z równoległej alei dobiegały stłumione odgłosy kłótni i histerycznych śmiechów. Handlarze, gospodynie domowe, kowale i drobni przestępcy gawędzili spokojnie na rogach uliczek. Z cichym skwierczeniem i sykiem zapalały się lampy zasilane rozmaitymi paliwami. Za matowym szkłem kloszy pojawiały się różnokolorowe płomyki. – Wykluczone – powtórzył Isaac. – Tylko nie w głąb lądu… Wybierzmy się gdzieś dalej… A na początek do Kelltree. W dokach znajdziemy jakiś transport.

167
{"b":"94924","o":1}