Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chymikalia zmieszały się i zapaliły, a temperatura reakcji była tak wysoka, że ręcznie skręcone końcówki kabli stopiły się ze sobą.

Kiedy metal ostygł, dwaj monterzy przystąpili do realizacji ostatniej fazy swej misji. Gęstą, smolistą farbą pokryli starannie wszystkie połączenia, tworząc grubą i trwałą powłokę izolacyjną.

Trzej mężczyźni na dachu uśmiechnęli się z zadowoleniem. Po chwili odwrócili się i zniknęli za grzbietami dachówek, by zaraz potem rozpłynąć się w mieście jak dym na silnym wietrze.

Na linii Griss Twist – Crow dokonywano wielu podobnych operacji.

Grupy mężczyzn i kobiet przemierzały labirynt tuneli kanalizacyjnych – wilgotnych, cuchnących i pełnych niepokojących dźwięków. Ich praca została w miarę możliwości zorganizowana, tak by każdą z większych ekip prowadził ktoś, kto miał przynajmniej ogólne pojęcie o podziemnym mieście: pracownik służb kanalizacyjnych, inżynier lub złodziej. Wszyscy zaopatrzyli się w mapy, pochodnie i pistolety, a od Rady Konstruktów dostali bardzo szczegółowe instrukcje. Ekipy liczące dziesięć i więcej osób taszczyły ze sobą po kilka ciężkich zwojów przewodu, mocując go w marszu do rur biegnących pod sklepieniem tuneli. Kiedy kończył się kabel, monterzy spajali go z następnym kawałkiem i kontynuowali wędrówkę.

Opóźnienia zdarzały się wtedy, gdy któraś z grup gubiła drogę w ciemnościach i zbaczała w niebezpieczne strony: ku gniazdom ghuli lub kryjówkom podziemców. Szczęściem, przygody te kończyły się szybkim odwrotem i cichym wołaniem o pomoc, a nie konfrontacją.

Kiedy wreszcie dochodziło do spotkania dwóch grup, które wywiązały się ze swych zadań – zwykle w przestronnym kolektorze lub pomieszczeniu technicznym przylegającym do kanału – pozostawało im już tylko jedno: połączenie końcówek grubych kabli za pomocą chymikaliów, palników lub podwórkowej taumaturgii.

Zespoły, które kończyły pracę, natychmiast wychodziły na powierzchnię i rozpraszały się.

W nie rzucających się w oczy miejscach – w głębi zapomnianych zaułków lub wąskich przejściach między budynkami – kable były wyprowadzane spod ziemi i przekazywane w ręce ludzi pracujących na ulicach. Ci ciągnęli je dalej, za magazynami, po zawilgoconych schodach, ponad dachami i wzdłuż tętniących chaosem ulic, gdzie banalność wykonywanej pracy czyniła ich absolutnie niewidzialnymi.

Tam, gdzie spotykali następnych, starannie łączyli przewody, izolowali je i znikali bez śladu.

W swej przenikliwości Rada Konstruktów wzięła pod uwagę i taką możliwość, że niektóre ekipy zaginą, nie dotrą do punktów zbornych. Dlatego też wzdłuż trasy, którą miała przebiegać magistrala danych, zostały rozstawione zapasowe zespoły monterów. Ukryci w bramach domów i nad brzegami kanałów, wyznawcy Bosmecha czekali na sygnał, trzymając w pogotowiu narzędzia i szpule kabla.

Jednak szczęście sprzyjało ich kolegom. Zdarzyło się kilka nieprzewidzianych sytuacji, spóźnień i chwilowych napadów paniki, ale żadna z ekip nie przepadła bez wieści, wszystkie wypełniły swą misję. Zmiennicy pozostali bezczynni.

Długa i kręta magistrala danych przepołowiła Nowe Crobuzon. Wiła się ulicami i kanałami na przestrzeni ponad dwóch mil. Czarna guma izolująca wiązkę przewodów nurzała się w szlamie fekaliów, ginęła w masie bujnych mchów i gnijącego papieru, w nigdy nie strzyżonych krzakach, na zapomnianych trawnikach – gdzie przecinała ścieżki znane jedynie zdziczałym kotom i bandom uliczników – a w wielu miejscach zaznaczała swą obecność wprost na dziełach architektury, okrytych kurzem i wilgotnym, ceglanym pyłem.

Kabel wił się niestrudzenie, kluczył rozpalonymi słońcem ulicami jak ryba uparcie dążąca na tarlisko, którym miał być dla niego gigantyczny monolit w sercu Nowego Crobuzon.

*

Zachodzące słońce przydawało szczytom gór na zachód od miasta szczególnego majestatu, lecz nawet one nie mogły się równać z chaotycznie pięknym, olbrzymim gmachem Dworca Perdido.

Na jego niezmierzonej, ponurej fasadzie okna płonęły odbitym blaskiem czerwonego słońca, a rozświetlone od wewnątrz pociągi wpadały do pięciu paszcz dworca niczym ofiarne zwierzęta. Niebosiężny Szpikulec przebijał chmury jak włócznia barbarzyńcy, lecz i jego ogrom nic nie znaczył przy gabarytach głównego gmachu dworca; był ledwie betonowym dodatkiem do niesławnego lewiatana, który z satysfakcją wynurzał się z głębin morza-miasta.

Kabel, który wił się w stronę owej bestii wzniesionej ludzką ręką, kołysał się na dachach Nowego Crobuzon jak na oceanicznych falach.

Zachodni fronton budynku Dworca Perdido piętrzył się ponad placem BilSantum. Był to skwer nieprzeciętnej urody; wielki i zazwyczaj zatłoczony mrowiem ludzi i wozów, krążących wokół małego parku zajmującego centralną jego część. W bujnej zieleni owej kępy drzew roiło się od żonglerów, magików i hałaśliwych straganiarzy. Obywatele odwiedzający plac byli zazwyczaj obojętni na groźny urok monumentalnej budowli, która przesłaniała im pół nieba. Niektórzy z przyjemnością spoglądali co najwyżej na dolną część frontonu, zwłaszcza wtedy gdy zachodzące słońce wydobywało z cienia wszystkie detale bogato zdobionej ściany, mieniące się jak w kalejdoskopie: sztukaterie i drewniane płaskorzeźby błyszczały różem, cegły pulsowały krwawą czerwienią, a żelazne belki połyskiwały intensywnym światłem.

Ulica BilSantum, która brała swój początek od placu, przebijała się pod wysokim łukiem łączącym główną bryłę gmachu ze Szpikulcem. W dolnych partiach sylweta Dworca Perdido nie zaznaczała się zbyt wyraźnie; jej brzegi przenikały się i zlewały z otoczeniem: niższe wieżyczki przechodziły niepostrzeżenie w dachy zwyczajnych, przeciętnych domów. Betonowe płyty, które stanowiły ich wierzchnią warstwę, spływały coraz niżej po okolicznych budowlach, by nagle stać się częścią paskudnego nabrzeża nad jednym z kanałów. W miejscach, gdzie pięć linii kolejowych wznosiło się ponad dachami domów i znikało we wnętrzu dworca, wielkie łuki z cegieł wychylały się z murów gmachu i wspierały wiadukty, jakby architektura wylała się niespodziewanie poza narzucone jej kształty.

Ulica Perdido była dość wąskim i długim traktem, biegnącym prostopadle do BilSantum i wijącym się na wschód, w kierunku Gidd. W zasadzie nikt nie wiedział, dlaczego była niegdyś tak ważna, że użyczyła swej nazwy największej stacji kolejowej Nowego Crobuzon. Była byle jak wybrukowana kocimi łbami, a stojące przy niej domy – choć nie waliły się jeszcze – zdecydowanie wymagały generalnego remontu. Być może ulica ta wyznaczała niegdyś północną granicę Dworca Perdido, ale czasy te dawno minęły. Rozliczne dobudówki należące do wielkiego gmachu sięgały już daleko ponad i poza biegnący dołem trakt.

Nowe magazyny i pokoje należące do stacji przeskoczyły nad ulicą i rzuciły się na dachy sąsiednich domów jak pleśń, przemieniając krajobraz na północ od ulicy BilSantum. W niektórych miejscach ulica Perdido biegła pod otwartym niebem, w wielu innych zakrywało ją łukowate sklepienie z cegieł, ozdobione gargulcami i wsparte na żelazno-drewnianych słupach. Tam, w wiecznym cieniu dworcowego podbrzusza, dzień i noc paliły się gazowe latarnie.

Mimo to przy ulicy Perdido wciąż stały domy mieszkalne. Obywatele budzili się w nich co rano w cieniu ponurego wybryku architektury i szli do pracy, każdego ranka wychodząc i powracając do strefy półmroku.

Z góry często dochodził tupot ciężko obutych stóp. Od zachodu gmach stacji, włącznie ze sporą częścią dachu, był dobrze strzeżony. Prywatni ochroniarze, obcy żołnierze i milicjanci – w mundurach i po cywilnemu – patrolowali fasadę i górzysty krajobraz z dachówek i gliny, pilnując ambasad, banków, sklepów i urzędów zajmujących niezliczone sale budynku. Snuli się starannie opracowanymi trasami po żelaznych kładkach otaczających strzeliste iglice, po szerokich gzymsach przed zakratowanymi oknami i po ukrytych wśród stromizn dachu, osłoniętych od wiatru tarasach. Ci, którzy patrolowali najniższe partie gmachu, bacznym okiem przyglądali się też temu, co działo się na okolicznych placach i ulicach wielkiego miasta.

Jednak we wschodniej części budynku Dworca Perdido, gdzie znajdowała się setka wejść do siedzib firm i niewielkich sklepów, ochrona nie była już tak szczelna. Tu gigantyczna konstrukcja nie była zbyt rzęsiście oświetlona, a o zachodzie słońca jej mroczna bryła rzucała wielki cień na niemałą część dzielnicy Crow.

W pewnej odległości od serca miasta, gdzieś między Dworcami Perdido a Gidd, linia Dexter przebiegała obok starego, niewysokiego biurowca, przed laty zniszczonego pożarem.

Ogień nie uszkodził ścian budynku, ale doprowadził do bankructwa rezydujące w nim firmy. Osmalone pokoje i sale były puste, a jedynymi ich mieszkańcami byli włóczędzy, którym nie przeszkadzał smród spalenizny, utrzymujący się uparcie niemal od dziesięciu lat.

*

Po ponad dwóch godzinach uciążliwego i powolnego marszu Isaac i Yagharek dotarli do wypalonej skorupy budynku i zaraz za progiem z niewymowną ulgą osunęli się na betonową podłogę. Andrejowi, który mógł ocknąć się lada moment, związali ręce i nogi, a w usta na powrót wetknęli knebel. Dopiero wtedy posilili się nieco resztką zapasów i usiedli w ciszy, czekając.

Niebo było jeszcze jasne, ale biurowiec stał w cieniu wielkiego dworca. Od zmierzchu dzieliła ich co najwyżej godzina, a noc miała zapaść wkrótce potem.

Gdy zaczęli cicho rozmawiać, Andrej odzyskał przytomność. Natychmiast rozległy się jego stłumione jęki i błagania o pomoc, ale Isaac był zbyt zmęczony i przygnębiony, by czuć się winnym – zdobył się tylko na jedno spojrzenie w stronę starca.

O siódmej za wybrzuszonymi od ognia drzwiami rozległ się cichy szmer, zdecydowanie nie należący do dźwięków ulicy. Isaac ścisnął w dłoniach skałkówkę i gestem nakazał Yagharkowi milczenie.

Po chwili w drzwiach stanęła Derkhan – wycieńczona i brudna, z twarzą usmarowaną kurzem i smarem. Wstrzymując oddech, przeszła przez próg i zamknęła wypaczone skrzydło, po czym z jękiem ulgi oparła się o nie i osunęła na ziemię. Podniosła się wkrótce, by podejść do Isaaca i Yagharka. Uścisnęła ich dłonie i szeptem wymienili pozdrowienia.

149
{"b":"94924","o":1}