Odetchnął głęboko i jęknął, z wysiłkiem przeciskając się przez otwór wejściowy. Wyczerpany, zwalił się ciężko na podłogę ciemnego pokoju, w którym czekał na niego Yagharek.
Na trzy lub cztery sekundy stracił przytomność. Kiedy się ocknął, garuda stał nad nim w rozkroku, przestępował z nogi na nogę i krzyczał. Widać było, że jest zdenerwowany, ale i skoncentrowany. Yagharek panował nad sobą w każdej sytuacji.
– Obudź się wreszcie! Obudź się! – powtarzał, szarpiąc Grimnebulina za kołnierz. Isaac otworzył szeroko oczy i natychmiast dotarło do niego, że cienie spowijające dotąd twarz garudy zaczęły znikać. Zrozumiał, że zaklęcie Tansella przestaje działać. – Żyjesz – poinformował go Yagharek. Przemawiał głosem pełnym emocji, ale rzeczowo i krótko, oszczędzając siły. – Czekałem na ciebie, kiedy pojawiła się w oknie paszcza ćmy. Odwróciłem się i patrzyłem w lusterka, kiedy właziła do środka. Bestia była rozdrażniona, spieszyła się. Trzymałem bicz w pogotowiu i gdy weszła, uderzyłem. Wrzasnęła z bólu i już myślałem, że będzie po mnie, ale ona minęła mnie i konstrukt, tak bardzo spieszyła się do tunelu. Nie mam pojęcia, jak złożyła skrzydła, żeby zmieściły się w dziurze. Ignorowała mnie i tylko odwracała się od czasu do czasu, jakby ktoś ją gonił. Nagle wyczułem jakieś drżenie w przestrzeni za jej plecami, jak gdyby zmarszczyła się skóra świata. Zakłócenie pojawiło się i zaraz zniknęło w tunelu, w ślad za ćmą. Posłałem za nim mechaniczną małpę i po chwili usłyszałem odgłosy zgniatania i rozciągania metalu. Nie mam pojęcia, co się stało.
– Przeklęty Tkacz przetopił konstrukt… – wymamrotał Isaac drżącym głosem. – Tylko bogowie wiedzą, po co to zrobił – dodał, wstając pospiesznie.
– Gdzie Shadrach? – spytał Yagharek.
– Dopadła go ćma, rozumiesz?! Wypiła go, do ciężkiej cholery! – wrzasnął histerycznie Isaac i podbiegł do okna. Wychylił się, by spojrzeć na oświetlone pochodniami ulice. Usłyszał ciężkie, dudniące kroki rozpędzonych kaktusów. Ogniki płonących polan zbliżały się ze wszystkich stron, a cienie biegnących zmieniały się i drżały jak plamy oleju na wodzie. Grimnebulin odwrócił się i spojrzał w oczy Yagharka. – Kurwa, to było straszne – odezwał się matowym głosem. – Nie mogłem zrobić absolutnie nic, Yag… Słuchaj mnie. Był tam Tkacz. Powiedział mi, że mamy stąd spieprzać, bo ćmy zwęszyły kłopoty… Wiesz, spaliliśmy ich jaja – dodał z zimną satysfakcją. – Ta suka złożyła jaja, a my wykiwaliśmy ją i spaliliśmy je doszczętnie, ale pozostałe wyczuły to i już lecą w tę stronę… Musimy się zbierać.
Yagharek przez moment trawił zdawkową relację, myśląc intensywnie. Wreszcie spojrzał na Isaaca i skinął głową.
Szybko zbiegli po schodach tą samą trasą, którą dotarli na górę. Zwolnili tylko raz, zbliżając się do pierwszych drzwi, za którymi poprzednim razem widzieli parę rozmawiających kaktusów. W mdłym świetle pozostawionej lampy gazowej zobaczyli jednak, że pokój jest pusty. Wszyscy, którzy w nim spali, musieli być już na dole, na ulicy.
– A niech to diabli! – zaklął Isaac. – Zobaczą nas, sukinsyny! Zobaczą nas! Pewnie pod całą kopułą roi się już od kaktusów z pochodniami! A my tracimy cienie, które nas maskowały…
Zbiegli niżej i zatrzymali się w bramie, by ostrożnie wyjrzeć na zewnątrz. Po obu stronach ulicy trzaskały wysoko zawieszone pochodnie. Jedynie w zaułku naprzeciwko – tam, gdzie kryli się pozostali uczestnicy akcji – panowała jeszcze zupełna ciemność. Yagharek próbował przebić ją wzrokiem, ale nic nie dostrzegł.
Na samym końcu ulicy, tuż przy ścianie kopuły, przed niewysoką, zabitą deskami ruiną budynku – w którym, jak uświadomił sobie Isaac, znajdowało się gniazdo ciem – zebrał się tłum kaktusów. Po przeciwnej stronie, na skrzyżowaniu, za którym droga skręcała ku świątyni stojącej w centralnej części Szklarni, widać było biegające nerwowo patrole zbrojnych.
– Niech to szlag, musieli usłyszeć hałas – syknął Isaac. – Albo ruszymy teraz, albo zdechniemy tutaj. Idziemy pojedynczo – dodał, obejmując garudę. – Ty pierwszy, Yag. Jesteś szybszy i trudniej cię wypatrzyć. No, biegnij. Śmiało – zachęcił Yagharka, wypychając go lekko na ulicę.
Yagharek był dobrym biegaczem. Poruszał się lekko i szybko przyspieszał, ale starał się nie pędzić w panice na złamanie karku, by nie zwracać na siebie uwagi. Wolał pozostać przy średnim tempie biegu, aby kaktus, który spojrzałby w jego stronę, wziął go z daleka za jednego ze swoich. Resztki nieruchomego cienia wciąż jeszcze trzymały się jego postaci, ułatwiając mu zadanie.
Od ciemnego zaułka dzieliło go czterdzieści stóp otwartej przestrzeni. Isaac wstrzymał oddech, obserwując pracę mięśni na okaleczonym grzbiecie Yagharka.
Ludzie-kaktusy nie przestawali jazgotać w swym dziwnym, mieszanym języku, najwyraźniej nie bardzo wiedząc, kto powinien wejść do środka jako pierwszy. Dwaj pracowali tymczasem ciężkimi młotami, na zmianę tłukąc w mur przegradzający bramę pierwszej, prawie doszczętnie zburzonej kamienicy.
„Tej” – pomyślał Isaac – „w której Tkacz i ćmy prowadzili swój śmiertelny taniec”.
Ciemność wchłonęła wreszcie Yagharka.
Isaac odetchnął głęboko i wyszedł na ulicę.
Szybko oddalił się od drzwi i znalazł się na środku jezdni, marząc, by zanikające cienie wokół jego sylwetki przetrwały jeszcze moment. Po chwili zaczął biec w kierunku bocznego zaułka.
Kiedy był w połowie drogi, usłyszał gdzieś wysoko łopot potężnych skrzydeł. Spojrzał w górę, na okno na ostatnim piętrze, w wierzchołku długiego klina częściowo zburzonych domów.
Ujrzał w nim odpychającą postać trzeciej ćmy. Desperacko zmagała się z ciasnotą okiennej ramy, spiesząc w stronę zagrożonego gniazda.
Isaac wstrzymał oddech, ale bestia nie zwróciła na niego uwagi, bez reszty pochłonięta myślą o ratowaniu potomstwa.
Odwracając się w stronę bezpiecznego zaułka, pojął nagle, że ludzie-kaktusy stojący w głębi ulicy również musieli usłyszeć niepokojący dźwięk. Z miejsca, w którym się znajdowali, nie mogli dostrzec ani okna na ostatnim piętrze, ani kształtu znikającej w nim bestii. Mogli natomiast bez trudu dojrzeć tłustego, uciekającego, zdecydowanie podejrzanego mężczyznę.
– Jasny gwint – stęknął Isaac i puścił się biegiem najszybciej, jak potrafił.
W oddali rozległy się chaotyczne krzyki kaktusów. Wkrótce umilkły, zdominowane przez rozkazujący ton któregoś z przytomniejszych dowódców. Kilku wojowników odłączyło się od grupy i popędziło w stronę Grimnebulina.
Nie byli zbyt szybcy, ale i on nie należał do sprinterów. Bez większego wysiłku dźwigali w ramionach ciężką broń.
Isaac jeszcze nigdy nie biegł tak szybko. – Jestem po waszej stronie, do cholery! – krzyknął niepotrzebnie, nie zwalniając kroku. Nikt nie usłyszał wołania, ale nawet gdyby było inaczej, to przerażeni, zaskoczeni i nadgorliwi żołnierze-kaktusy raczej nie zastanawialiby się nad jego słowami – zabiliby go bez chwili wahania.
Wojownicy wrzeszczeli przeraźliwie, przywołując inne patrole. Z sąsiednich ulic odpowiedziały im podobne krzyki.
Nagle z zaułka, do którego zmierzał Isaac, wystrzeliła długa strzała i z głuchym łomotem wbiła się w czyjeś ciało. Rozległo się głośne westchnienie i okrzyk bólu, a potem jeden z żołnierzy-kaktusów padł na bruk. Grimnebulin zaczynał już dostrzegać niewyraźne sylwetki w mroku uliczki. Pengefinchess wynurzyła się z cienia, ponownie naciągając cięciwę i krzykiem zachęcając uczonego do szybszego biegu. Zaraz po tym pokazał się Tansell, mierzący niepewnie z garłacza ponad głową kobiety. Wołał niezrozumiale, intensywnie wpatrując się w przestrzeń za plecami Isaaca.
Derkhan, Lemuel i Yagharek przykucnęli za nimi, gotowi do biegu. Garuda trzymał w pogotowiu zwinięty bicz.
Isaac z impetem wpadł w strefę ciemności.
– Gdzie Shad? – zawołał ponownie Tansell.
– Nie żyje! – odkrzyknął Isaac. Najemnik zawył rozpaczliwie. Pengefinchess nie odwróciła się w stronę Grimnebulina, ale jej ramiona podskoczyły tak gwałtownie, że omal nie zgubiła strzały. Opanowała się szybko i ponownie wymierzyła. Tansell tymczasem wypalił na oślep ponad jej głową. Garłacz zagrzmiał i zatrząsł się niebezpiecznie, a chmura grubego śrutu przemknęła niegroźnie ponad oddziałem kaktusów.
– Nie! – krzyczał Tansell. – Na Jabbera, nie! – powtórzył, wpatrując się w Isaaca, jakby błagał, by ten przyznał, że to nieprawda.
– Przykro mi, bracie. Wiem, co czujesz, ale teraz musimy się stąd zabierać – odpowiedział stanowczo Grimnebulin.
– On ma rację, Tan – poparła go Pengefinchess głosem pełnym ponurej determinacji. Posłała w głąb ulicy następną strzałę, a sprężynowy mechanizm grotu wyszarpał z ciała kolejnego kaktusa solidny kawał mięsa. Stojąc nieruchomo, sięgnęła po trzeci pocisk. – Chodźmy, Tan. Nie myśl, tylko ruszaj się.
Rozległ się głośny świst i krążek chakri wystrzelony przez któregoś z żołnierzy wbił się w mur tuż obok głowy Tansella. Wdarł się głęboko w tkankę cegieł, wywołując bolesny deszcz ostrych odłamków.
Oddział kaktusów zbliżał się coraz szybciej. Ich twarze, wykrzywione wściekłością, były już doskonale widoczne.
Pengefinchess zaczęła się cofać, ciągnąc za sobą Tansella.
– Chodź! – krzyknęła. Tansell szedł za nią, mrucząc coś i jęcząc żałośnie. Upuścił na ziemię pistolet i zagiął kościste palce dłoni jak szpony.
Pengefinchess zaczęła biec, holując go za sobą. Inni ruszyli za nią, w głąb labiryntu uliczek, którymi dotarli w to miejsce.
Powietrze za ich plecami drżało od wirujących pocisków. Chakri i lekkie toporki przelatywały ze świstem nad głowami uciekinierów.
Pengefinchess biegła i przeskakiwała nad przeszkodami ze zdumiewającą szybkością. Od czasu do czasu odwracała się w pędzie i strzelała, prawie nie celując, by sekundę później znowu biec ile sił w nogach.
– Gdzie konstrukty? – krzyknęła do Isaaca.
– Rozpieprzone – wycharczał z wysiłkiem. – Wiesz, jak wrócić do kanałów?
Kobieta-vodyanoi skinęła głową i skręciła gwałtownie za najbliższym węgłem. Pozostali skoczyli jej śladem. Gdy zagłębili się w wąską alejkę opodal studzienki ściekowej, którą weszli do Szklarni i którą mieli zamiar uciec, Tansell zatrzymał się nagle i odwrócił. Jego twarz, nabiegła krwią, była intensywnie czerwona. Biegnący w jego stronę Isaac zobaczył, jak w oku najemnika pękła cieniutka żyłka.