– Nie wygląda na wystarczająco szeroki dla tych skrzydlatych sukinsynów – rzekł uczony. – Obawiam się, że nasza zdobycz nie zawsze zachowuje się zgodnie z zasadami… hmm… realnej przestrzeni.
Tunel, szeroki mniej więcej na cztery stopy, był długi i chropowaty. Isaac przykucnął przy nim i powąchał płynące ze środka powietrze. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na Yagharka.
– Zostaniesz tutaj – rzekł. Zanim garuda zdążył zaprotestować, dotknął hełmu, który miał na głowie. – My z Shadrachem mamy specjalne hełmy, które dała nam Rada Konstruktów. A dzięki temu – tu Isaac poklepał wypchaną torbę – będziemy mogli zbliżyć się do tego, co kryje się w tej dziurze, o ile w ogóle coś tam jest. – Uczony wyjął z torby dynamo. Maszyna właściwie nie różniła się od tej, którą Rada wzmocniła jego fale mózgowe, aby zwabić kaleką ćmę. W torbie znalazł się także kłąb rurki krytej metalową siatką. Shadrach przyklęknął obok Isaaca i pochylił głowę. Isaac wcisnął koniec rurki w gniazdo hełmu i przekręcił śruby mocujące. – Jeśli wierzyć Radzie, taumaturgowie używają podobnych urządzeń, stosując technikę zwaną… przeniesieniem-ontolografią – ciągnął Grimnebulin. – Tylko nie pytaj mnie, co to takiego. Rzecz w tym, że te rury, które tu widzisz, pomogą zebrać nasze… hmm… psychiczne emanacje… i skierować je na zewnątrz, w inne miejsce.
– Uczony spojrzał na Yagharka. – Nasze umysły przestaną wydzielać smak, zapach czy jakikolwiek inny ślad – wyjaśnił, mocno dokręcając ostatnią śrubę. Stuknął lekko w gotowe do akcji urządzenie i zniżył głowę, a wtedy Shadrach powtórzył operację na jego hełmie. – Jeżeli na końcu tego tunelu jest ćma, Yag, a ty spróbujesz się do niej zbliżyć, ona cię wyczuje. Nie powinna natomiast wyczuć nas. Tak przynajmniej mówi teoria. – Kiedy Shadrach skończył, Isaac wstał i rzucił garudzie końce zbrojonych rurek. – Każda z nich ma… dwadzieścia pięć, może trzydzieści stóp. Trzymaj je w rękach, póki się nie naprężą, a potem puść. Zrozumiałeś? – Yagharek skinął głową. Był wściekły, że zostaje na tyłach, ale pojmował, że nie ma wyboru.
Isaac chwycił dwa spiralne przewody i podłączył je do aparatu, który trzymał w rękach. Pozostałe końcówki wsunął w gniazda na hełmach.
– Mam tu małe ogniwo chymiczne – powiedział, pokazując Yagharkowi maszynkę. – Działa w połączeniu z mechanizmem zegarowym, którego projekt pożyczono od kheprich. Jesteśmy gotowi? – Shadrach szybko sprawdził pistolet i resztę podręcznego arsenału, po czym skinął głową. Isaac obejrzał swoją skałkówkę i dotknął rękojeści noża wetkniętego za pasek, czując się dość nieswojo. – W porządku.
Uczony uruchomił dynamo, które zaczęło buczeć i syczeć z cicha. Yagharek z powątpiewaniem zajrzał do rurek, które trzymał w dłoniach. Odebrał nagle niejasne emocje, które zdawały się wypływać wprost z okutych metalem przewodów. Od dłoni popłynęła ku górze fala strachu, który z pewnością nie był jego uczuciem.
Isaac przywołał do siebie trzy konstrukty-małpy.
– Idźcie przodem – polecił. – Cztery stopy przed nami. Poruszajcie się powoli, zatrzymujcie w razie niebezpieczeństwa. Ty – dodał, wskazując na czwartą maszynę – pójdziesz za nami. Piąty, zostajesz z Yagiem. – Jeden po drugim konstrukty wśliznęły się ostrożnie w ciemność tunelu. Isaac położył dłoń na ramieniu Yagharka. – Niedługo wracamy, chłopie – powiedział cicho. – Uważaj.
Odwróciwszy się, przyklęknął i przed Shadrachem wpełzł do otworu wybitego wśród cegieł, by po chwili zniknąć w piekielnej czeluści tunelu.
Szyb opadał ku dołowi.
Wąski i niski, wił się pod dziwacznymi kątami między ścianami złączonych ze sobą kamienic. Isaac słyszał tylko własny oddech i cichy klekot konstruktów, powielony echem. Dłonie i kolana bolały go od wędrówki na czworaka po ostrych odłamkach cegieł. Miał wrażenie, że tunel prowadzi wzdłuż ciągu kamienic. Fakt, że podłoże opadało nieznacznie, przypomniał mu zewnętrzny widok tutejszej zabudowy; domy były częściowo wyburzone, tym niższe i bardziej zasypane gruzem, im bliżej stały szklanej kopuły.
Doszedł do wniosku, że wędrują w stronę końca uliczki, uciętego żelazną ścianą. Coraz częściej przenikały go dreszcze. Pocił się ze strachu i z gorąca. Był śmiertelnie przerażony, bo widział już ćmy i wiedział, w jaki sposób się pożywiają. Zdawał sobie sprawę z tego, co może ich czekać na końcu tego klina walących się cegieł, który niegdyś był szeregiem zadbanych kamienic.
Dość szybko poczuł lekkie szarpnięcie i nagłą swobodę. Wiedział, że rura odprowadzająca emanacje jego umysłu rozciągnęła się już maksymalnie i Yagharek wypuścił ją z rąk.
Nie odzywał się. Słuchał oddechu i stękania Shadracha, który trzymał się tuż za nim. Była to raczej konieczność niż wybór – nie mogli rozłączyć się bardziej niż na pięć stóp, takie bowiem właśnie kable łączyły ich hełmy ze wspólnym aparatem.
Isaac odwrócił głowę, desperacko szukając lusterkami choćby najsłabszego światła.
Konstrukty-małpy poruszały się sprawnie. Co kilka chwil któryś z nich włączał na moment światła wbudowane w receptory wzrokowe, wyławiając z mroku wnętrze szybu, usiane odłamkami cegieł, oraz błyskające metalicznie ciała maszyn. Lampy gasły szybko, a Isaac starał się podążać choćby przez chwilę za obrazem, który pozostawał na krótko w ogarniętych ciemnością oczach.
W głębokim mroku łatwo było dostrzec nawet najwątlejszy, daleki blask. Grimnebulin wiedział więc, że pełznie w stronę źródła światła, gdy tylko zobaczył w oddali szarawy kontur tunelu. Nagle coś dotknęło jego piersi. Na moment zamarł z przerażenia, nim rozpoznał metalowe palce i kanciaste ciało konstruktu. Natychmiast syknął ostrzegawczo w stronę Shadracha.
Maszyna gestykulowała niezgrabnie, za to z wielkim zapałem. Wskazywała na coś, co znajdowało się przed nimi, dokładnie tam, gdzie jej dwaj bracia przystanęli i spoglądali ku górze widoczni w plamie słabego światła rozchodzącego się z góry.
Isaac gestem kazał Shadrachowi zaczekać, a sam popełzł naprzód w żółwim tempie. Strach, który nie opuszczał go ani na chwilę, teraz zaczynał mrozić jego ciało, począwszy od żołądka. Oddychał powoli i głęboko. Bardzo wolno przesuwał ręce i nogi, a kiedy wynurzał się w plamie słabego światła, czuł irytujące swędzenie skóry.
Tunel kończył się ścianą z cegieł, wysoką na pięć stóp, która otaczała go z trzech stron. Spojrzawszy w górę, w sporej odległości dostrzegł zarys sklepienia. Z otworu, który widać było powyżej krawędzi muru, sączył się w dół nieznośny fetor. Isaac odruchowo zmarszczył nos.
Zdał sobie sprawę, że znajduje się w studni wpuszczonej w betonową podłogę jakiegoś pomieszczenia. Poza stropem nie widział absolutnie nic, za to do jego uszu dobiegał słaby dźwięk, podobny do szelestu papieru na wietrze. Towarzyszyło mu ledwie słyszalne mlaskanie, jakby wilgotne i lepkie palce stykały się i rozchylały na przemian.
Isaac trzykrotnie przełknął ślinę i sam sobie nakazał szeptem wziąć się w garść. Odwrócił się plecami do muru i do pokoju, który znajdował się powyżej. Kątem oka spostrzegł Shadracha, który przyglądał mu się, tkwiąc na czworakach w głębi tunelu. Wpatrując się intensywnie w lusterka, pociągnął ku sobie rurę, która przechodziła pod ciałem najemnika i ginęła gdzieś w głębi sztolni, rozpylając tam jego niewesołe myśli.
Wreszcie zebrał się w sobie i zaczął wolniutko wstawać. Z całą determinacją, na jaką było go stać, wpatrywał się w lusterka, jakby chciał powiedzieć niewidzialnemu bogu, który poddawał go próbie: „A widzisz? Nie oglądam się za siebie! Nie oglądam się, do cholery!”
Czubek hełmu Isaaca minął krawędź studni i w lusterkach pojawiło się więcej światła. Równocześnie ohydny smród przybrał na sile.
Strach, który paraliżował uczonego, był potężny, a pot, który go oblewał, nie był już ciepły.
Isaac przechylił nieco głowę i stanął prosto. Nareszcie zobaczył cały pokój, prawie pozbawiony barw w słabym blasku pojedynczego, malutkiego okienka.
Było to długie i wąskie pomieszczenie. Miało nie więcej niż osiem stóp szerokości i około dwudziestu długości. Było zakurzone, najwyraźniej nieużywane od lat. Nigdzie nie było widać wejścia – ani drzwi, ani klapy, ani innego otworu.
Isaac nie oddychał. W najdalszym końcu pokoju, wpatrując się w niego pustymi oczodołami i poruszając groźnie skomplikowaną gmatwaniną kończyn, macek i skrzydeł, siedziała ćma.
Minęła długa chwila, zanim Grimnebulin zdał sobie sprawę, że udało mu się nie jęknąć ze strachu. Kolejnych kilka sekund zabrało mu ustalenie, że czułki poruszające się spokojnie w różnych kierunkach są dowodem na to, iż nie został zauważony. Ćma drgnęła i obróciła się nieznacznie, wystawiając ku niemu swój półprofil.
Isaac wypuścił powietrze z płuc bez najcichszego nawet dźwięku. Minimalnie poruszył głową, by ogarnąć wzrokiem pozostałą część pokoju.
Kiedy skończył, znowu musiał walczyć z pokusą wydania okrzyku przerażenia.
Na podłodze izby, w nieregularnych odstępach i nienaturalnych pozach, leżały trupy.
Teraz dopiero Isaac zidentyfikował źródło potwornego fetoru. Odwrócił głowę i zasłonił dłonią usta, widząc tuż obok siebie rozkładające się zwłoki dziecka kaktusów; mięso kolczastej istotki odłaziło już od twardych, włóknistych kości. Nieco dalej leżał martwy człowiek, obok niego jeszcze jeden, a potem nabrzmiały vodyanoi. Większość ciał należała jednak do kaktusów.
Niektóre z ofiar, jak zauważył ze smutkiem, ale bez zdziwienia, jeszcze oddychały. Leżały w bezruchu, porzucone i opróżnione, jak puste butelki. Śliniąc się i robiąc pod siebie, nieszczęśnicy mogli przeżyć jeszcze kilka godzin lub dni, jak imbecyle pogrążeni w nieświadomości własnego losu, nim pragnienie i głód wysączyłyby z nich resztkę życia.
„Nie trafią ani do Raju, ani do Piekła” – pomyślał Isaac. „Ich duchy nie będą wędrować w spektralnej postaci. Zostały zmetabolizowane. Wypite i wysrane, przetworzone w ohydnym, onejrochymicznym procesie i zamienione na paliwo dla latających potworów”.
Grimnebulin zauważył, że w jednej ze swych pokręconych rąk ćma trzyma ciało starszego, wciąż jeszcze owinięte szarfą. Zachowywała się jednak dość dziwnie – leniwie uniosła ramię i pozwoliła, by pozbawiony zmysłów kaktus z hukiem zwalił się na podłogę.