Najostrożniej jak potrafił, chwycił splecione dłonie Shadracha potężną, szponiastą stopą. Stanął na nich, a wtedy najemnik bez trudu uniósł w górę jego lekkie ciało o pustych kościach. Yagharek zarzucił ciężki płaszcz na lepką od oleju, skwierczącą pochodnię. Materiał zadymił, ale światło zgasło nagle i cienie rzuciły się na drużynę śmiałków jak wygłodniałe drapieżniki.
Garuda zeskoczył na ziemię i wraz z Shadrachem przebiegł szybko na lewą stronę ulicy, gdzie płonęła druga pochodnia. Powtórzyli zabieg i po chwili zaułek tonął w nieprzeniknionym mroku.
Kiedy stanęli za murem, Yagharek rozłożył płaszcz, podziurawiony, przypalony i brudny od sadzy. Po krótkim namyśle odrzucił go na ziemię. Wyglądał bez niego na znacznie szczuplejszego niż dotąd, za to groźnie prezentowała się broń, która wisiała u jego pasa.
– Wejdźcie w najgłębszy cień – polecił Tansell chrapliwym głosem. Usta Pengefinchess znowu poruszyły się bezgłośnie w idealnej synchronizacji.
Shadrach cofnął się w niedużą wnękę w ścianie i pociągnął za sobą Isaaca z Yagharkiem. Wszyscy wtulili się ściśle w mur i znieruchomieli.
Tansell sztywno wysunął przed siebie lewe ramię i rzucił w ich stronę kłąb grubego, miedzianego przewodu. Shadrach chwycił drut w locie i natychmiast owinął go sobie wokół szyi. W podobny sposób obwiązał towarzyszy i zaraz wrócił w cień, pod ścianę. Isaac dostrzegł na drugim końcu przewodu mały generator z mechanizmem zegarowym, który Tansell uruchamiał właśnie, przesuwając niewielką dźwignię.
– Gotowi – zameldował Shadrach.
Tansell zaczął pomrukiwać, szeptać i wydawać z siebie dziwaczne dźwięki. Dla tych, którzy wcisnęli się w ścienną niszę, był prawie niewidoczny. Dostrzegali jedynie ciemną postać, coraz mocniej drżącą z wysiłku. Mamrotanie nasilało się z każdą chwilą.
Isaac poczuł wstrząs. Szarpnął się instynktownie, ale Shadrach siłą zatrzymał go w miejscu. Poczuł na skórze serię drobnych wyładowań, tam gdzie drut dotykał jego ciała.
Niemiłe uczucie trwało dobrą minutę, a potem ustało, gdy generator umilkł i zamarł w bezruchu.
– W porządku – mruknął Tansell. – Sprawdźmy, czy to działa. Shadrach wyszedł z niszy i stanął na ulicy.
Cienie wyszły razem z nim.
Spowijała go nieokreślona aura ciemności, taka sama jak ta, która otaczała go chwilę wcześniej, gdy kulił się w mroku pod ścianą. Zdumiony Isaac wlepił wzrok w głęboką czerń pod oczami i pod brodą najemnika. Shadrach odszedł jeszcze dalej i stanął w świetle pochodni płonących po drugiej stronie skrzyżowania uliczek.
Cienie na jego twarzy i ciele nie zmieniły się. Pozostały dokładnie takie same jak wtedy, gdy krył się w ciemności, jakby wcale nie wychodził na lepiej oświetloną ulicę. Sięgały mniej więcej na cal poza granice jego ciała, odbarwiając otaczające go powietrze jak dziwne, mroczne zjawisko halo.
Co więcej, choć Shadrach poruszał się zupełnie swobodnie, dla obserwatorów jego ciało pozostawało prawie nieruchome. Było tak, jakby wraz z cieniami z głębokiej niszy zamrożeniu uległa także pozycja, w której stał mężczyzna. Szedł naprzód, a wydawało się, że stoi w miejscu. Jego ciemna postać myliła wzrok; można było śledzić jej ruch, jeżeli ktoś bardzo tego chciał, ale znacznie łatwiej było po prostu nie zwracać na nią uwagi.
Shadrach skinął ręką na Isaaca i Yagharka.
„Czy ja wyglądam tak samo?” – zastanawiał się Grimnebulin, wychodząc z cienia. „Czyja też prześlizguję się poza zasięgiem wzroku pozostałych? Czy jestem półwidoczny i niosę ze sobą mrok?”
Spojrzał na Derkhan i po wyrazie jej twarzy, zastygłej z półotwartymi ustami, poznał, że tak właśnie jest. Yagharek, który stał po lewej, również spowity był cieniem.
– Znikajcie stąd, gdy tylko pokaże się słońce – szepnął Shadrach do swych kompanów. Tansell i Pengefinchess kiwnęli głowami. Rozłączyli się już i teraz oddychali ciężko, wolno wracając do sił. Tansell uniósł dłoń, gestem życząc odchodzącym powodzenia.
Shadrach, Isaac i Yagharek wyszli z ciemności zaułka na względnie dobrze oświetloną ulicę przed rzędem częściowo zburzonych kamienic. Zaraz za nimi z mroku wyłoniły się konstrukty-małpy. Poruszały się bardzo wolno, najciszej, jak umiały. Stanęły obok dwóch ludzi i garudy, a światło płonących polan okrywało ich poobijane korpusy czerwonawym blaskiem. To samo światło starannie omijało trzech intruzów objętych taumaturgicznym zaklęciem. Spływało po nich jak rzadki olej po wąskim ostrzu, nie znajdując punktu zaczepienia. Trzy mroczne postacie, otoczone przez pięć zwinnych maszyn, ruszyły w stronę budynku z pustą jamą okna na ostatnim piętrze.
Ludzie-kaktusy nie mieli zwyczaju zamykać drzwi na klucz. Intruzi bez trudu weszli do środka. Shadrach natychmiast ruszył schodami w górę.
Isaac, który trzymał się o kilka kroków za nim, wyczuwał już egzotyczny, nieznajomy zapach soku kaktusów i ich dziwnego pożywienia. Cały korytarz zastawiony był glinianymi donicami z piaskiem, w który wetknięto pustynne rośliny – w większości chore i więdnące w nie dość jasnym wnętrzu domostwa.
Shadrach odwrócił się w stronę Isaaca i Yagharka, posyłając im ostrzegawcze spojrzenie i wymownym gestem przykładając palec do zaciśniętych ust. Po chwili ruszył dalej, zachowując jeszcze większą ostrożność.
Kiedy zbliżali się do pierwszego piętra, usłyszeli cichą kłótnię na dwa głosy. Yagharek przetłumaczył to, co zrozumiał z mowy kaktusów: ktoś mówił, że się boi, i słuchał pocieszających słów o zaufaniu, którym należy darzyć starszych. Skąpo ozdobiony korytarz pozostał jednak pusty. Po kilku krokach Shadrach znowu się zatrzymał, a wtedy Isaac spojrzał ponad jego ramieniem i zobaczył szeroko otwarte drzwi do pokoju kaktusów.
Ujrzał za nimi obszerne pomieszczenie z bardzo wysoko zawieszonym sufitem. Przyglądając się ścianom, z których w połowie wysokości sterczały kikuty desek, doszedł do wniosku, że strop oddzielający pierwotnie pierwsze i drugie piętro został po prostu zburzony. Lampa gazowa paliła się wątłym płomykiem. Z dala od drzwi Isaac zauważył kilku ludzi-kaktusów śpiących swoim zwyczajem na stojąco, z szeroko rozstawionymi nogami. Tylko dwoje mieszkańców pokoju, stojących blisko siebie, rozmawiało jeszcze szeptem.
Bardzo powoli, jak skradający się drapieżnik, Shadrach pokonał kilka ostatnich stopni i stanął przy drzwiach. Zatrzymał się na moment, aby wskazać palcem najpierw na jeden z konstruktów, a potem na siebie. Po chwili powtórzył gest. Isaac zrozumiał. Pochylił się nisko nad receptorem słuchowym konstruktu i wyszeptał zwięzłe instrukcje.
Automat wspiął się po schodach z cichym klekotem mechanizmu. Grimnebulin skrzywił się, słysząc ten dźwięk, ale ludzie-kaktusy niczego nie zauważyli. Konstrukt przycupnął cicho za Shadrachem, zasłonięty przez jego spowitą mrokiem postać. Isaac posłał jego śladem kolejną maszynę, po czym dał najemnikowi sygnał, że może ruszać.
Shadrach wyłonił się powoli zza framugi i stanął przed otwartymi drzwiami, własnym ciałem zasłaniając konstrukty. Nie było innego wyjścia, ich metalowe korpusy i członki zbyt dobrze odbijałyby światło padające z pokoju. Awanturnik płynnym ruchem przesunął się przed oczami rozmawiających kaktusów i zniknął po drugiej stronie, w ciemności korytarza.
Teraz przyszła kolej na Isaaca.
Uczony skinął dłonią na dwa konstrukty i zaczął przesuwać się ostrożnie po drewnianej podłodze.
Czuł strach, wychylając się zza ściany i stając przed pogrążonymi w rozmowie kaktusami, którzy jakoś nie zamierzali zasnąć. Starał się być jak najdalej od drzwi, ale tych kilka sekund, kiedy znajdował się w stożku światła gazowej lampy, przyprawiło go o nieznośny stres.
Miał przy tym dość czasu, by przyjrzeć się wielkim, kolczastym istotom stojącym na ubitym piachu, którym wysypano całą izbę. Ich wzrok przesuwał się od czasu do czasu po ciemnej plamie drzwi, a wtedy Isaac wstrzymywał oddech, ale taumaturgiczne zaklęcie skutecznie potęgowało ciemność i pozostał niezauważony.
Wreszcie Yagharek, starając się w miarę możliwości zasłonić swym szczupłym ciałem ostatni z konstruktów, prześliznął się przez smugę światła.
Spotkali się wszyscy przy kolejnym ciągu schodów.
– Teraz będzie łatwiej – szepnął Shadrach. – Na następnym piętrze nikogo nie ma, został tylko strop tego pokoju. A potem… potem już tylko kryjówka bestii.
Zanim weszli na czwarte piętro, Isaac pociągnął Shadracha za rękaw, zatrzymując go znienacka. Najemnik i garuda patrzyli na niego bez słowa, kiedy szeptem przekazywał polecenie jednemu z konstruktów. Maszyna wyłoniła się bezszelestnie ponad ostatnie stopnie i znikła za drzwiami ciemnego pomieszczenia.
Grimnebulin wstrzymał oddech. Po minucie automat powrócił i niezgrabnie machnął ramieniem, wskazując drogę.
Powoli i ostrożnie wkroczyli na dawno nie odwiedzane poddasze. Za oknem widać było skrzyżowanie ulic. Na pozbawionych szyb ramach widniały dziwaczne, głęboko rżnięte znaki. Z zewnątrz wpadały do środka dalekie błyski pochodni i powietrze zabarwione ich dymem.
Yagharek z namysłem uniósł rękę i wskazał na okno.
– Stąd – wyszeptał. – Stąd wychodziły.
Podłoga była usiana śmieciami i pokryta grubą warstwą kurzu. Ściany ozdobiono dziwnymi, niepokojącymi wzorami.
W powietrzu można było wyczuć słaby, ale nieprzyjemny ruch. Ledwie wyczuwalny prąd niepokoił przybyszów, bo ostro kontrastował z absolutnie nieruchomą atmosferą Szklarni. Isaac rozejrzał się nerwowo, szukając jego źródła.
I wreszcie zobaczył. Choć pocił się w nocnej duchocie, poczuł znienacka bardzo zimny dreszcz.
Dokładnie naprzeciwko okna leżał na podłodze solidny kawał rozłupanego tynku. W miejscu, gdzie niegdyś trzymał się muru, widniała dziura – niedawno wybita, o nieregularnych kształtach, rozpoczynająca się mniej więcej na wysokości ud.
Wyglądała jak świeża rana. Wymiana powietrza zachodziła właśnie między nią a wybitym oknem, jakby w trzewiach budynku zamieszkała potężna, głęboko oddychająca istota.
– To tam – stwierdził Shadrach. – Tam muszą się ukrywać… Tam musi być ich gniazdo.
Za poszarpaną krawędzią otworu widać było kręty tunel, wyżłobiony wprost w substancji domu. Mrużąc oczy, Isaac i Shadrach zajrzeli do jego wnętrza.