Derkhan wpatrywała się intensywnie w twarz Isaaca.
– Myśląca maszyna… – szepnęła. Grimnebulin wolno skinął głową.
– Dlaczego zafundowałeś mi coś takiego? – spytał drżącym głosem, i spoglądając na strużkę krwi płynącą z nosa, która przesączyła się już przez brodę i kapała na ziemię.
– Taki był wynik moich kalkulacji – odparł rzeczowo awatar. – Obliczyłem, że w ten sposób najlepiej przekonam cię o mojej wartości, a jednocześnie zdołamy zabić jedną z ciem. Choć przyznaję, że mogłeś poczuć się zagrożony.
Isaac potrząsnął głową ze znużeniem i niesmakiem.
– Otóż to… – mruknął złośliwie. – W tym cały kłopot z przesadną logiką: brak miejsca w równaniu na tak nieistotne zmienne jak ból głowy…
– Isaacu! – przerwała mu Derkhan z zapałem. – Mamy je! Możemy wykorzystać Radę jako… armię. Możemy pokonać ćmy!
Yagharek podszedł do nich bezszelestnie i przykucnął na tyle blisko, by słyszeć rozmowę. Isaac spojrzał na niego bez słowa, dumając nad czymś w wielkim skupieniu.
– Cholera – odezwał się wreszcie. – Umysły bez snów.
– Z pozostałymi nie pójdzie nam tak łatwo – stwierdził awatar. Spoglądał w górę, ku niebu, podobnie jak główne ciało Rady Konstruktów. Na krótką chwilę oczy-reflektory giganta rozjarzyły się i słupy światła omiotły przestworza, wyławiając z mroku złowrogie cienie. – Widzę dwie – powiedział awatar. – Przybyły na wezwanie swej konającej siostry.
– Jasna cholera! – zawołał wystraszony Isaac. – Co robimy?
– Nie wylądują tu – uspokoił go mężczyzna. – Są szybsze, silniejsze i bardziej nieufne niż ich niewydarzony krewniak. Wiedzą, że coś jest nie w porządku. Wyczuwają zapach was trojga i fizyczne wibracje wszystkich moich ciał. Niepokoi je rozdźwięk między tymi dwoma wielkościami. Nie przyjdą po was.
Isaac, Derkhan i Yagharek opanowali się nieco.
Spojrzeli po sobie, a potem na chudego jak szczapa awatara. Gdzieś w tyle trwały agonalne jęki zmiażdżonej ćmy. Nikt już nie zwracał na nie uwagi.
– Co robimy? – spytała Derkhan. Po kilku minutach cienie krążące po niebie zniknęły. Wydawało się, że nad małym placykiem w opuszczonej przez ludzi części miasta, otoczonym przez duchy zapomnianego przemysłu, całun nocnych koszmarów chwilowo nie istnieje.
Mimo skrajnego wyczerpania Isaac, Derkhan i Yagharek dali się ponieść fali optymizmu zrodzonej z triumfu Rady Konstruktów. Uczony podszedł bliżej do konającej bestii, by przyjrzeć się jej okaleczonej głowie i dziwacznym kończynom. Derkhan miała ochotę dobić ćmę i spalić ją na proch, ale awatar nie pozwolił na to. Chciał zachować łeb potwora, by podczas cichych godzin dnia poznać zawartość jego umysłu.
Ćma utrzymała się przy życiu aż do drugiej nad ranem. Dopiero wtedy, z przeciągłym jękiem i ostatnim wytryskiem śliny cuchnącej zgniłymi cytrusami, wyzionęła ducha. Ponad wysypiskiem przetoczyła się fala dziwnej, obcej ludzkim umysłom ulgi i czegoś w rodzaju żalu, która rozproszyła się szybko, gdy pośmiertna sztywność dotknęła empatycznych ganglionów bestii.
Na śmietnisku zapanował spokój.
Awatar przysiadł dla towarzystwa obok ludzi i garudy. Zaczęli rozmawiać, próbowali snuć plany. Nawet Yagharek odzywał się od czasu do czasu, nie kryjąc podniecenia. Był łowcą. Wiedział, jak należy zastawiać pułapki.
– Nic nie wskóramy, póki nie dowiemy się, gdzie znikają te przeklęte maszkary – mówił właśnie Isaac. – Albo będziemy je tropić, albo siądziemy na tyłkach i zaczekamy na niejako przynęta, mając cichą nadzieję, że spośród milionów obywateli wybiorą akurat nas.
Derkhan i Yagharek zgodnie skinęli głowami.
– Wiem, gdzie one są – oświadczył awatar. Pozostali spojrzeli na niego ze zdumieniem. – Wiem, gdzie się ukrywają – potwierdził trup. – Wiem, gdzie mają gniazdo.
– Skąd? – spytał Isaac. – Gdzie? – dodał zaraz, w podnieceniu chwytając awatara za ramię. Zszokowany, natychmiast cofnął rękę, gdy spojrzał z bliska na jego upiorną twarz. Zobaczył krawędź rozpiłowanej czaszki i odwijającą się, bladą, naznaczoną krwistymi zaciekami skórę. Patrzył też na kabel sterczący z pustej głowy awatara i ginący w miejscu, od którego odcięto mózg.
Skóra martwego mężczyzny była sucha, sztywna i zimna jak skóra półtuszy wiszącej w rzeźnickim sklepie.
I tylko oczy, niezmiennie skupione i naznaczone smutkiem, wpatrywały się w Isaaca jak żywe.
– Śledziłem ich ataki całym sobą. Kojarzyłem ze sobą daty i miejsca. Wykrywałem korelacje i systematyzowałem je. Zbierałem obrazy z kamer i dane z maszyn liczących, z których często podkradam informacje. Szukałem wzmianek o niewytłumaczalnych cieniach na nocnym niebie, nie pasujących do żadnej z ras zamieszkujących miasto. Stworzyłem skomplikowane schematy i sformalizowałem je. Odrzuciłem najmniej prawdopodobne rozwiązania, a do pozostałych zastosowałem metody analityczne wyższej matematyki. Tak długo jednak, jak długo nie poznam wartości wszystkich zmiennych, uzyskanie absolutnie pewnego rozwiązania nie będzie możliwe. W tej chwili, na podstawie zgromadzonych danych, mogę określić miejsce gniazdowania ciem z siedemdziesięcioośmioprocentową pewnością. Ukrywają się w Riverskin, w Szklarni, nad siedzibami ludzi-kaktusów.
– Do diabła – mruknął Isaac po dłuższej chwili milczenia. – Czy one są zwierzętami? Czy są inteligentne? Tak czy inaczej, dokonały dobrego wyboru. Nie znam lepszego miejsca na kryjówkę.
– Dlaczego? – zapytał niespodziewanie Yagharek. Isaac i Derkhan spojrzeli na niego zdziwieni.
– Ludzie-kaktusy z Nowego Crobuzon nie są tacy sami jak odmiana żyjąca w Cymek, Yag – odparł Grimnebulin. – A może właśnie są, i w tym cały problem. Na pewno miałeś z nimi do czynienia w Shankell. Wiesz, jacy są. Przybyli na północ właśnie z tamtych pustyń… Nie wiem wiele o innych, tych z gór i ze stepów wschodu. Znam za to nieźle styl południowców i zapewniam cię, że nie pasuje on zbyt dobrze do tego, co muszą robić w tym mieście. – Isaac umilkł i potarł skronie. Zmęczenie i ból głowy nie mijały. Wiedział jednak, że musi się skoncentrować, przebić przez obraz Lin, który raz po raz pojawiał mu się przed oczami. Przełknął ślinę przez ściśnięte gardło i podjął opowieść: – Całe to nadęte gadanie o twardzielach, którzy trzęsą Shankell, tutaj brzmi dość wątpliwie. Moim zdaniem właśnie dlatego ludzie-kaktusy zbudowali sobie tę swoją Szklarnię. Chcą mieć swój ulubiony, parszywy kawałek Cymek w Nowym Crobuzon. Kiedy ją skonstruowali, dostali specjalne zwolnienie z praw obowiązujących w mieście – jedni bogowie wiedzą, co władza zyskała w zamian za taki numer. Formalnie rzecz biorąc, Szklarnia jest niezależnym krajem. Nikt nie może tam wejść bez pozwolenia, nawet milicja. Kaktusy mają własne prawo, własne zwyczaje… wszystko mają własne. No, żartuję oczywiście. W praktyce wygląda to tak, że cała ta ich Szklarnia gówno by znaczyła, gdyby nie Nowe Crobuzon. Codziennie tłumy kaktusów, gburowatych gnojków, wyłażą na ulice, idą do pracy, a zarobione szekle znoszą z powrotem do Riverskin. To Nowe Crobuzon jest tak naprawdę właścicielem Szklarni. I wcale nie uważam, że milicja nie mogłaby tam wejść, gdyby tylko miała czego szukać. Mimo to Parlament i zarządcy miasta godzą się na tę idiotyczną szaradę. Tak czy owak, Yag, nie można tak po prostu wejść do Szklarni, a jeśli już się tego dokona… cholera wie, czego można się spodziewać w środku. Słyszy się czasem różne plotki – ciągnął Isaac – są oczywiście ludzie, którzy już tam byli. Mówi się też o tym, co widują przez szklaną kopułę milicjanci patrolujący niebo sterowcami. Jednak większość mieszkańców miasta – do której i ja się zaliczam – tak naprawdę nie ma pojęcia, co się tam dzieje i jak można tam wejść.
– Mimo to… moglibyśmy spróbować – odezwała się Derkhan. – Może Pigeon przypełznie z powrotem, węsząc za pieniędzmi, które mu obiecałeś, hmm? A jeśli tak, to założę się, że znajdzie jakiś sposób, żeby przemycić nas do Szklarni. Nie powiesz mi chyba, że nie ma w niej przestępczego podziemia. Jeżeli powiesz, to i tak nie uwierzę. – W oczach kobiety pojawiły się wojownicze błyski. – Rado – powiedziała po chwili, zwracając się do nagiego trupa. – Czy ktokolwiek… ktokolwiek z ciebie… bywa w Szklarni?
Awatar pokręcił głową.
– Kaktusy nie używają zbyt wielu konstruktów. Żaden z mnie nie był jeszcze w środku. Właśnie dlatego nie mam stuprocentowej pewności, czy tam znajduje się gniazdo ciem. Mimo to uważam, że pod szklaną kopułą jest ich schronienie.
Słuchając awatara, Isaac drgnął nagle, poruszony do głębi pewną myślą.
Zastanawiając się nad sposobami wdarcia się do Szklarni, ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że właściwie mógłby po prostu zostawić ten problem własnemu losowi. Przypomniały mu się słowa Lemuela: „Zostaw to profesjonalistom”.
Wówczas zbył tę uwagę, z irytacją machając ręką, ale teraz pojął, że naprawdę mógłby pójść tą drogą. Istniało tysiąc sposobów na zawiadomienie milicji o kryjówce ciem bez ujawniania własnej tożsamości. Mógł więc dać cynk władzom, a one wykorzystałyby swą potęgę, swych łowców i uczonych, trudne do oszacowania środki. Mógł przekazać informację i uciec. Milicjanci zajęliby się polowaniem na ćmy i schwytaliby je w końcu. Bestia, która go ścigała, już nie żyła; w zasadzie nie miał się czego obawiać.
Możliwości, które otwierał przed nim ten fakt, były nieograniczone.
A jednak, nawet przez ułamek sekundy, nie traktował poważnie tej pokusy.
Przypomniał sobie przesłuchanie Vermishanka. Stary lis próbował ukryć swój lęk, ale i tak widać było, że nie wierzy w zdolność milicji do pojmania zbiegłych bestii. Tymczasem Rada Konstruktów okazała się jak dotąd jedyną siłą zdolną do pokonania niepojętych, latających drapieżców. Siłą absolutnie niezależną od władz państwa-miasta, a do tego oferującą swe usługi Isaacowi i jego towarzyszom lub skłonną do prowadzenia samodzielnej walki.
Grimnebulin nie był pewien motywacji stojącej za czynami Rady oraz powodów, dla których decydowała się pozostać w ukryciu. Na razie jednak wystarczała mu świadomość, że inteligentne konstrukty były bronią, której nie mogła wykorzystać milicja. Miasto nie mogło liczyć na większą szansę; tego był absolutnie pewny.