Литмир - Электронная Библиотека
A
A

13.

Podchodzili kolejno do głowicy dozownika i czekali, aż z głębi przegrody aprowizacyjnej pojawią się kolorowe kostki koncentratu. Zawsze ten sam schemat: żółta, pomarańczowa i dwa małe, bielusieńkie krążki. Dwa… Edgins przełknął gęstą ślinę. Gdzieś w okolicy splotu słonecznego narodziła się ognista drzazga i drążąc rozdygotane trzewia szukała żeru. Palce przypominały o swoim istnieniu wrażeniem natarczywego ssania. I jeszcze ten czerwonawy krąg kaleczący wnętrze lewej dłoni!

– To musi być jakiś sen – pomyślał Tom w nagłym przypływie rozpaczy. – Potworny, nierealny koszmar. Zaraz się obudzę i o wszystkim zapomnę. Wielkie Nieba, chciałbym, żeby to już był koniec.

Półprzytomnym spojrzeniem popędzał groteskową sylwetkę mutanta, który marudził przy wylocie dystrybutora, prowadząc z maszyną syczący dialog w swoim języku.

– O czym on tak zawzięcie dyskutuje?

Wyłupiaste oczy zwróciły się w stronę Edginsa. Nie zauważył tego, zaabsorbowany gwałtownymi atakami łaknienia. Całą siłą woli powstrzymywał się od krzyku, którym mógłby wyrzucić z siebie trawiący wnętrzności ból.

– Wydzielasz niezwykle silną aurę – zabarwione śliskim akcentem słowa powoli torowały sobie drogę do jego świadomości.

– Aurę? – potrząsnął głową i wbił wzrok w twarz stojącego przed nim mutanta. Daj mi spokój. Jaką znowu aurę?

– Nie rozumiem… – wyłupiaste oczy zniknęły na chwilę za podwójną gardą powiek. To się nie zdarza wśród Solaryjczyków.

– I co z tego?! – Tom poczuł, jak wściekłość zabarwia mu policzki. – Parszywy odszczepieniec – myślał. – „U Solaryjczyków”! Gdyby nie my, tą, ich zasrana kolonia już dawno by wpadła w strefę wpływów Rindu.

W tym samym momencie spostrzegł, że miejsce przy głowicy dozownika jest wreszcie wolne i jednym skokiem znalazł się obok przegrody aprowizacyjnej. Drżąc z niecierpliwości czekał, aż maszyna zakończy formalności identyfikacyjne. Wreszcie mógł już sięgnąć po pakiet koncentratów. Rozgorączkowanym wzrokiem ogarnął zawartość – żółta, pomarańczowa i…

– Dlaczego tylko jeden?

– Tom Edgins wykonał pięćdziesiąt sześć i osiem dziesiątych procent normy – oznajmiło urządzenie.

– Ale przecież ominęła mnie wczorajsza porcja. Chyba mogę dostać teraz pełny zestaw?

Pulpit głowicy zszarzał.

– Odezwij się! – krzyknął rozpaczliwie Tom pakując rękę do szczeliny identyfikacyjnej. Odpowiedzi nie było. Jeszcze raz rzucił okiem na pakiecik koncentratów, zawierający tylko jeden biały krążek. Tylko jeden!

Nie mógł już dłużej czekać. Chciwe palce rozdarły przezroczyste opakowanie. Gorzkawy smak krystalicznych drobin na języku. Nareszcie! Teraz szybko połknąć… Złośliwy robak buszujący w trzewiach zatrzymał się na moment – chwila niewysłowionej ulgi. Jak dobrze, jak cudownie lekko!

– Ciekawe, czy na długo mi to starczy? – pomyślał przestraszony. – W ogóle nie jestem głodny. A chyba powinienem – spojrzał na kostki koncentratu leżące w poszarpanym opakowaniu. Nie chciało mu się jeść, ale na wszelki wypadek włożył jedną do ust i dokładnie pogryzł. – Woda – przypomniał sobie. – Tego mi chyba nie będą żałować.

Nie żałowali. Wziął pełne naczynie z przegrody dystrybutora i usiadł na pryczy. Pozostali zdążyli skończyć posiłek; Jab, już w pełnym rynsztunku, mrugnął w jego stronę i z uniesionym w górę kciukiem wszedł do śluzy.

– Powodzenia – kiwnął głową Tom uśmiechając się gorzko.

– Idziesz? – spytał ze swego miejsca Klaud.

Edgins spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– A czy mam jakieś inne wyjście?

– Nie, tylko…

– Tylko co?

– Nie wziąłeś świeżej butli – Klaud pokazał komorę zwrotnika, w której czekała pierwsza część przydziałowego tlenu.

– Faktycznie, zapomniałem. Nie ma pośpiechu…

Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu.

– Wygląda trochę lepiej niż w nocy – myślał Edgins. – Przynajmniej już się tak nie telepie. Te białe krążki chyba wszystkich stawiają na nogi.

– Tom – Klaud zdecydował się wreszcie odezwać. – Chciałem cię przeprosić, Tom – bąkał nieśmiało. – Przeprosić i podziękować – dorzucił pośpiesznie. Ja…

– O co chodzi? – zdziwił się Edgins.

– Ja doskonale wszystko pamiętam. To co mówiłem i… naprawdę jest mi głupio, uwierz mi. Sam nie wiem, co się ze mną działo – przestępował z nogi na nogę. – Chciałem tylko, żebyście wiedzieli. Ty i Jab. Powiesz mu, prawda? – zawiesił błagalny wzrok na twarzy Edginsa.

– W porządku, Klaud. Masz pewne.

– Dzięki. Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne – odwrócił się ucieszony i ruszył w stronę wyjścia.

– Pewnie, że nie wiem – mruknął Tom pod nosem. – Niby skąd mam wiedzieć? – obserwował oddalającą się postać: chude plecy, patykowate kończyny, nienaturalnej wielkości baniasta głowa. – Jab ma wyczucie – myślał ze smutkiem. – Ten facet już długo nie pociągnie. Materiał znajduje się na granicy plastyczności i nie wytrzyma dodatkowego obciążenia. Po prostu trzaśnie.

Odnalazł maskę wciśniętą w róg szafki i zaczął dopasowywać szelki stelaża.

– A ja? – zastanawiał się dalej. – Gdzie jest moja granica plastyczności?

Przypomniał sobie gwałtowny finał wczorajszego dmą. Wysoki, zawodzący dźwięk… I potem majakliwe przebudzenie, gorzkawy smak białych kryształków, krążek kaleczący wnętrze lewej dłoni. Przyjrzał mu się z nienawiścią.

– Jesteś tutaj? – aż zgrzytnął zębami ze wściekłości. – Wciąż jeszcze jesteś. A niech cię jasny szlag… klął długo i dosadnie, ale nie przyniosło mu to żadnej ulgi.

Zauważył, że w baraku nie ma już nikogo. Przez przezroczyste ściany dostrzegł sylwetkę Klauda znikającą w wylocie jednego z korytarzy i charakterystyczną postać mutanta, który znajdował się w połowie drogi do najdalej położonego chodnika. Śmiesznie podrygiwał na tych swoich pałąkowatych nogach.

– Niezły dziwoląg – pomyślał Edgins. – Co on takiego powiedział? Aha – że wydzielam nietypową aurę – wzruszył ramionami. – Jeżeli mu na tym zależy…

Obserwował, jak mutant znika za usypiskiem poszarpanych głazów. Po chwili pokazał się z drugiej strony; pomniejszony odległością sprawiał wrażenie owada mozolnie pokonującego pochyłą ścianę.

– Mrówka – stwierdził Edgins. – Jesteśmy jak mrówki. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Nie znając celu ani sensu wykonywanych czynności odwalamy dzień po dniu swoją część radosnej orki. Nieważne, czy kieruje nami ślepy instynkt, czy też łagodna perswazja poparta mocą kodeksu bądź przenikacza. Efekt końcowy jest identyczny.

Mutant przerwał wędrówkę, przez chwilę kręcił się w jednym miejscu, a potem niespodziewanie zawrócił w stronę baraku. Dotarł do śluzy, gdy Edgins walczył jeszcze z ostatnimi paskami uprzęży. Ledwie otwarło się przejście – już wbiegł do wnętrza, niemal przewracając zaskoczonego człowieka. Dopadłszy swojej pryczy, odrzucił starannie poukładane bety na podłogę i wpakował rękę w głąb materaca. Tom dopiero teraz dostrzegł płaty lepkiego śluzu pokrywające przezroczystą skórę na twarzy i ramionach mutanta.

– On się poci – stwierdził ze zdziwieniem i zaintrygowany tak niecodziennym widokiem postąpił krok naprzód. – Poci się, niech mnie drzwi ścisną!

Penetrująca bebechy materaca ręka znieruchomiała, znalazłszy widocznie to, co było celem poszukiwań. Mutant wyszarpnął ją na zewnątrz. Białe krążki rozsypały się po posadzce – z wyjątkiem jednego, który powędrował między wąskie, zniekształcone grymasem bólu wargi. Jeszcze przez chwilę wyłupiaste oczy lśniły chorobliwym blaskiem, a potem błony mrużane zgarnęły z nich mgłę szaleństwa i Edgins aż ugiął się pod naporem przenikliwego wzroku.

– Do tyłu! – użądlił śliski głos.

Pokornie stanął pod ścianą i patrzył, jak tamten zbiera rozsypane krążki, liczy je, a następnie chowa do zawieszonego u pasa pojemnika. Bezwiednie przełknął ślinę…

– Skąd to masz… aż tyle?

– Po prostu lubię oszczędzać – mutant usiadł na pryczy i poprawił przekrzywiony stelaż, nie spuszczając oczu z Edginsa. – Każdy kombinuje jak potrafi – dorzucił wzruszając ramionami. – Tak cię to dziwi?

– Każdy kombinuje jak potrafi – powtórzył Tom w duchu. – A przecież on potrafi o wiele więcej niż ktokolwiek z nas. Może zmieniać strukturę substancji, dostosowując ją do potrzeb swojego organizmu, kontrolować metabolizm i robić całą kupę innych rzeczy, o których nie mamy pojęcia.

Lekceważąc ostrzegawcze syknięcie podszedł bliżej i oparł się o głowicę dozownika, o trzy kroki od mutanta.

– Pamiętasz co spotkało Jaba?

– Pamiętam – skinął głową Edgins. – Myślę jednak, że to był przypadek. Po prostu spałeś. Myślę też, że bardzo niechętnie decydujesz się na taki numer. To chyba trochę wyczerpuje, co?

– Sporo myślisz.

– Każdy kombinuje jak potrafi – zaśmiał się Tom. – Mógłbyś mi pokazać swoją lewą rękę?

– Wścibski jesteś – powiedział mutant wyciągając ramię.

Wnętrze dłoni było puste. Żadnego znaku.

– Tak przypuszczałem – mruknął Edgins. – Dużo odłożyłeś tych białych krążków. Nie boisz się?

– Czego?

– Skoro nam je dają, to znaczy, że są potrzebne. Uodparniają na jakieś tutejsze bakterie, promieniowanie, bo ja wiem co? W każdym razie pomagają, tego jestem pewien.

– Narkotyki też pomagają rzucił krótko mutant.

– Narkotyki?! Chyba nie chcesz powiedzieć, że oni nas…

– Nie, to byłoby za proste.

– Więc o co chodzi?

– O nic – mutant wstał i biorąc do ręki maskę ruszył w stronę śluzy. – To ty zacząłeś pytać.

– Słuchaj – Edgins niepomny ostrzeżenia chwycił go za ramiona. – Co jest w tych białych krążkach? Przecież wiesz. To dla ciebie żadna trudność rozszyfrować budowę dowolnej substancji. Na pewno już to zrobiłeś. Zobacz! – podsunął przed wyłupiaste oczy wnętrze lewej dłoni. – Wszyscy to mamy. Wszyscy, z wyjątkiem ciebie.

Mutant popatrzył na fosforyzujące kółko bez najmniejszego zainteresowania.

– Trzeba iść powiedział cicho. Już czas najwyższy.

17
{"b":"92027","o":1}